3 miliony sprzedanych egzemplarzy
Najważniejsza amerykańska książka ubiegłych lat
Film w gwiazdorskiej obsadzie: Glenn Close, Amy Adams i Haley Bennett
Film Rona Howarda inspirowany prawdziwą historią. Walka trzech pokoleń o lepszą przyszłość
Historia Vance'ów zaczyna się w pełnych nadziei latach powojennych. Dziadkom autora, bidokom z Kentucky, udało się awansować do klasy średniej, a ukoronowaniem sukcesu stał się J.D., który jako pierwszy zdobył dyplom wyższej uczelni. Czy zdołał uciec od spuścizny przemocy, alkoholizmu i traum tak typowych dla rejonu, z którego się wywodzi?
Szczera i bezpretensjonalna opowieść Vance'a o dorastaniu w Pasie Rdzy, to również niezwykle aktualna analiza kultury pogrążonej w kryzysie - kultury białych Amerykanów z klasy robotniczej. O zmierzchu tej grupy społecznej, od czterdziestu lat ulegającej powolnej degradacji, powiedziano już niejedno. Nigdy dotąd jednak nie opisano jej z takim żarem, a zwłaszcza - od środka.
Znaczna część USA straciła wiarę w amerykański sen, co odbiło się na wynikach ostatnich wyborów prezydenckich. Elegia dla bidoków pokazała Amerykanom z dużych miast, jak mało wiedzą o swoich rodakach. A ciepła, wyrozumiała narracja Vance'a stała się ważnym głosem w dyskusji o rozwarstwieniu społecznym. O tej książce mówi cała Ameryka.
J.D. Vance - amerykański pisarz, publicysta i przedsiębiorca. Dorastał w małym miasteczku w ,,pasie rdzy" w południowym Ohio, gdzie miał styczność z wieloma przykładami niesprawiedliwości społecznej prześladującej Amerykę, m.in. upadającymi szkołami, rozdartymi rodzinami, epidemią heroiny. Ukończył Yale Law School, służył w US Marines.
Wydawnictwo: Marginesy
Data wydania: 2020-12-09
Kategoria: Literatura faktu, reportaż
ISBN:
Liczba stron: 320
Tytuł oryginału: Hillbilly Elegy
Szeroka droga przecinana pasami, po których śpieszą ludzie zapatrzeni w najnowsze telefony komórkowe, spoglądający co chwilę na zegarek z miną cierpiętnika spóźniającego się na bardzo ważne spotkanie biznesowe. Pełen luz w kwestii ubioru – od szytego na miarę garnituru po kolorowe „nie wiadomo co” luźno narzucone na ciało. Taksówki sunące jedna za drugą z kierowcami, którzy nie muszą się martwić o kurs. Wieżowce, apartamentowce, oszklone drapacze chmur, które wcale nie przytłaczają mieszkańców miasta, a jedynie robią ogromne wrażenie na turystach. Ciągły ruch, zapach ogromnego miasta, tłum, a wszystko to „przystrojone” kakofonią, która nikomu nie przeszkadza – co najwyżej onieśmiela turystów. Tak kojarzy mi się Nowy Jork wraz z jego mieszkańcami. Widzę ich spełniające się marzenia o lepszej pracy, ich możliwości i – wydawałoby się – brak problemów. Są uosobieniem słynnego „american dream”, który jeszcze kilkadziesiąt lat temu był dla nas czymś nieosiągalnym. Jak jest teraz? Co myślą o tym Amerykanie? Czy rzeczywiście jest im tak dobrze w kraju, który dla wielu z nas przez lata stanowił ideał demokracji?
J.D. Vance zmierzył się z utartym przekonaniem o cudowności Ameryki i opowiedział o tym, jak wygląda życie poza metropoliami nasyconymi bogactwem i perspektywami. Nie wymyślił żadnej historii, nie stworzył wartkiej akcji pełnej cudownych bohaterów, nie opisał alternatywnego świata. Vance postanowił powspominać swoje życie z czasów, gdy był chłopcem wychowującym się w tzw. “pasie rdzy”, w rejonie Appalachów – w tej części Stanów Zjednoczonych, o której nie mówi się chętnie i którą nikt się nie chwali. Jego książka, „Elegia dla bidoków”, to bardzo sprawnie opowiedziana historia o tym, jak dojrzewał wśród ludzi, którzy nie mają nic wspólnego ze spieszącymi wzdłuż arterii Nowego Jorku czy też przesiadującymi w Starbucks’ie mieszkańcami dużego miasta. To opowieść o domu, który stanowili niewiarygodni ludzie, absolutni indywidualiści, posiadający własny kodeks moralny i broniący go w sposób wręcz irracjonalny. Ten dom stanowiła babcia Mamaw i dziadek Papaw, najbliżsi autorowi ludzie. Dom, którego nie potrafiła stworzyć jego zniszczona nałogami matka i nieobecny ojciec. Nie podołali również dorywczy tatusiowie. Stawiając w centrum uwagi swoich najbliższych, Vance wspomina, jak wyglądało życie mieszkańców Middletown w stanie Ohio, gdy zaczął upadać przemysł, a wraz z nim nadzieje na lepsze jutro. Przemoc (fizyczna i słowna), alkoholizm, narkotyki, próby samobójcze, niestabilność emocjonalna – nic nadzwyczajnego, chleb powszedni. Najważniejsze były zasady, którymi kierowała się Mamaw i które od małego wpajała wnukowi, co zresztą mocno odcisnęło piętno na jego późniejszym życiu.
Wydaje się, jakby „Elegia dla bidoków” była swoistym studium przypadku – autor analizuje z każdej strony środowisko, w którym dorastał, pokazując nam nierówności i brak perspektyw panujące w Ameryce. Reprezentując nurt republikański, unaocznia (a przynajmniej próbuje), co należy zmienić, żeby dać szansę wszystkim młodym ludziom na to, by – za jego przykładem – mogli studiować prawo na Yale bez obawy, że ich na to nie stać lub że są to za wysokie progi.
Pięknie mówiąc o rodzinie, Vance obnaża pewną zaściankowość klasy robotniczej, która za wszystkie niepowodzenia wini innych, nie robiąc absolutnie nic, by cokolwiek zmienić. Nie krytykuje. W całym tym rozliczaniu się z przeszłością czuć absolutne oddanie i zrozumienie dla ludzi, którzy go wychowali. Vance’owi się udało. Wybił się. Zapewne niebawem wkroczy w szeregi partii republikańskiej. Będzie przykładem tego, jak bidok dotarł tak daleko bez koneksji i układów. Już samo to czyni go „innym od reszty”. Daje też nadzieję, że mamy wpływ na to, kim będziemy, niezależnie od tego, w jakim środowisku się wychowamy.
„Elegia dla bidoków” została nam sprzedana jako psychologiczno-socjologiczne studium na temat tego, co takiego stało się w Ameryce, że rządzi nią Trump. Uważam jednak, że jej największym atutem jest fakt, że po prostu bardzo dobrze się ją czyta. Nie jest naszpikowana danymi statystycznymi, nie uderza nas mnóstwem cytatów z mądrych książek, nie pokonuje nas informacjami. To po prostu książka, którą może przeczytać każdy, nie tylko żywo zainteresowany polityką Stanów Zjednoczonych.
Ameryka to nie tylko zapachy metropolii, biznes i kasa. To również smród śmieci wywalonych na obrzeżach miast, bieda i patologia. „American dream”? Nie trzeba mi mówić o amerykańskim śnie. Miałam swój, całkowicie polski, z którego brutalnie mnie obudzono. Może podczas kolejnych wyborów uda się jeszcze pomarzyć.
J.D.Vance opisuje swoje przeżycia, doświadczenia. Zwykłą codzienność. Ale jednocześnie maluje świetny obraz Ameryki, którą niekoniecznie znamy. Prowadzi czytelnika przez podziemia amerykańskiego snu. Pas Rdzy, amerykańska kolebka Szkoto-Irlandczyków. Ich potomkowie zwani są dzisiaj Hillbillies. To właśnie tytułowe Bidoki. Autor w swojej książce ukazuje poprzez życie swoich najbliższych oraz swoje jak ciężko jest wyrwać się z okowów bidoctwa, nabytych zwyczajów myśleniowych, prostactwa czy nałogów. Sam osiągnął wiele. I pokazuje że można. Ale wskazuje, że nie jest to łatwe.
Nie jest to wnikliwa analiza przyczynowo-skutkowa. Jednak J.D. Vance próbuje czasem poprzeć się danymi statystycznymi czy innymi pulikacjami fachowymi. Aczkolwiek tytuł ten należy traktować jako autobiografia człowieka, który dzięki głównie zawziętości Mamaw przeszedł od zera do... no właśnie prostego, zwykłego życia.
Bardzo ciekawa lektura. Daje nowe spojrzenie na Stany, które wydaje się jakbyśmy znali już od podszewki.
O ile tytuł książki może wydać się wielu osobom formą kpiny, żartu słownego czy też przyczynku do rozprawienia się z rozpowszechnioną wiarą w amerykański sen, o tyle mnie, z racji wykształcenia, skłania do podejścia do tematu w sposób jeszcze bardziej subiektywny niż zwykle. Znam bowiem, przekazywany ustami wykładowców, faktyczny stan społeczeństwa amerykańskiego i bynajmniej owo "bidokowe" odniesienie do życia w USA nie wzbudza we mnie ani kpiącego uśmiechu ani też niedowierzania. Bo o ile ani autor ani ja nie zamierzamy tutaj przeczyć możliwościom szumnie wpajanym kolejnym pokoleniom amerykańskiej młodzieży, o tyle nie wzbudza też wątpliwości fakt, że bieda, nędza, nieumiejętność radzenia sobie z niepowodzeniami finansowymi, socjologicznie uzasadnione tkwienie w skrajnie trudnych warunkach materialnych nie jest w owym, pozornie mlekiem i miodem płynącym kraju, oczywistością.
To, co czyni "Elegię dla bidoków" wyjątkową pozycją to fakt, że ośmielił się ją napisać młody człowiek, którego pochodzenie to doliny społeczne, który się owych dolin nie wypiera, który z pomocą niezwykle rozbudowanego wachlarza publikacji i własnych badań, pragnie owo zjawisko tkwienia w biedzie o ile nie wytłumaczyć, to choćby naświetlić.
"Nasza elegia ma podłoże socjologiczne, to prawda, ale dotyczy także kwestii psychologii, społeczności, kultury, wiary." (str.180)
J.D. Vance przyznaje, że wiele pokoleń jego rodziny to bidoki, że on sam z owych bidoków wyrósł i odważnie oświadcza, że tylko przypadek, któremu na imię było Mamaw (tak nazywał swoją babcię) spowodował, że nie pielęgnuje on nadal owego bidoka w sobie, przekazując go kolejnym pokoleniom.
Celowo trzymam się tutaj formy tłumaczeniowej, z którą nota bene się zgadzam, jako, że należy odróżnić słowo o dość neutralnym brzmieniu jakim jest "biedak" od kpiarskiego, używanego z pogardą i zdecydowanie wspartego konkretnymi cechami osobowymi i środowiskowymi tytułowego "bidoka" ( z ang. hillbilly). Miał bowiem autor w zamiarze pokazanie grupy społecznej, która nie tylko podlega dramatycznym prawom rynku, nie tylko ledwie wiąże koniec z końcem z racji przemian przemysłowych czy gospodarczych, ale też sama na owa biedę wyraża zgodę lub też w niezgodzie lecz aprobacie na nędzę żyje z czystego przyzwyczajenia, przekonania, że tak właśnie być musi choć niekoniecznie powinno. Pierwotne "zejście z Appalachów" w miasta takie jak Jackson nie wynikało z braku chęci do pracy, wręcz przeciwnie, było ruchem w kierunku posad w rozwijającym się przemyśle. Ale to, co pozbawieni później pracy robotnicy uczynili z problemem, który pojawił się po upadku zakładów i kopalń, to już kwestia nie tyle gospodarcza co kulturowa i społeczna.
Trzeba przyznać autorowi, że wykazuje się niezmierną odwagą cywilną wskazując na błędy jakie on sam i jego rodzina od pokoleń popełniają w zderzeniu z trudnościami. Trzeba też jednak owej rodzinie przyznać, że mimo rządzącego nimi prostactwa, awanturniczości, czy czasem zwykłego chamstwa, stanowią oni i tak grupę, w stosunku do której właściwe mogłyby być słowa wsparcia, a nawet, po poznaniu relacji rodzinnych, nawet sympatii czy zrozumienia. Jest to bowiem grupa, która przynajmniej próbuje. Są wśród nich tacy, którzy podejmują pracę, ba, nawet tacy, którzy dzięki owej pracy i minimum elastyczności opuszczają kompletnie zapuszczone miasteczka u stóp Appalachów by wreszcie trafić do "prawie średniej" klasy, czy też może klasy, którą sami chcieliby uznawać za średnią. Gdzieś poza nimi, poza ich skromnymi ambicjami, poza ich patriotycznym poczuciem pracy i walki dla kraju pozostaje grupa osób, z przyjemnością korzystających z socjalnej pomocy, odsuwających na bok jakiekolwiek ambicje, żyjących ponad stan (przy czym ów stan tak czy owak plasuje się gdzieś w rejonach nizin społecznych). Na tę grupę, nawet rodzina J.D. Vance'a patrzy z niesmakiem i wyrzutem.
"W miejscowościach pokroju Middletown ludzie bez przerwy gadają o ciężkiej harówce. Da się przejść przez całe miasto, w którym trzydzieści procent młodych ludzi pracuje niespełna dwadzieścia godzin tygodniowo, i nie napotkać nikogo świadomego własnego lenistwa." (str.74)
Sam autor, prowadząc nas przez autobiograficzne wątki, nakreśla obraz chłopca, który przerzucany miedzy ojczymami lub kandydatami na nich, wiecznie wkomponowywany w kolejne patchworkowe rodziny, zwodzony narkotykami, uczony niechęci do edukacji i przeświadczony o jej niewielkim znaczeniu w życiu, gubi drogę, która intuicyjnie wiodła go ku większym ambicjom. I tylko fakt, że prosta w zachowaniu ale niezwykle rozumna i ciekawa świata babcia zaczyna, przyglądając się zmianom politycznym i społecznym, odgradzać wnuka od atrakcji zapewnianych przez życie wśród bidoków, pozwala mu znaleźć odpowiedzi na pytanie, czy jeszcze cokolwiek jest w stanie uczynić ze swoim młodym życiem.
"Mamaw nigdy nie traciła tej nadziei, choć przeżyła tyle rozczarowań i udręk, że nawet nie potrafię tego objąć umysłem. Jej życie było niby zaawansowany kurs tracenia wiary w ludzi, ale Mamaw zawsze znajdowała jakiś sposób, żeby wciąż ufać tym, których kochała. Nie żałuję więc, że jej uległem." (str.163)
Jakże niewiarygodne wydaje się nam, postronnym czytelnikom, często pojawiające się stwierdzenie o nieprzystawalności, niedopasowaniu do świata, do którego przecież Vance dostał się dzięki własnej ciężkiej pracy. Jak trudno nam pojąć, że prestiżowe studia mogą dla kogoś o takim dzieciństwie być tyleż powodem do dumy co do poczucia bycia zdrajcą wobec własnej rodziny i wychowania. Jakże obcy jest nam, określa to sam autor „ów wewnętrzny konflikt, którego zarzewiem był mój gwałtowny awans społeczny” (str.256). Czy w Middletown można wyrosnąć? Czy można wyrzucić je z serca drogą wojskowej musztry i uniwersyteckiego budowania własnej wartości?
Bardzo trudno recenzować książkę, która stanowi niejakie studium socjologiczne środowiska w oparciu o życie najbliższych i swoje własne. By oddać wszelkie aspekty, które autor chciał nam nakreślić należałoby wpisać tu bowiem jeden wielki cytat, ująć w cudzysłów każdy akapit. Żadna z poruszanych kwestii nie pozostaje bez znaczenia dla zrozumienia w pełni istoty życia, jakie musiał za sobą zostawić autor, istoty przeżyć i wątpliwości jakie wraz z osiągniętym poziomem nim szarpały. Czasem wydaje się aż niewiarygodne, że w opisywanych sytuacjach mógł nastąpić jakikolwiek pozytywny zwrot, że chłopiec żyjący w tak, nie tyle trudnych, co skomplikowanych warunkach mógł w marines nabrać pewności siebie, dyscypliny i wiary we własne możliwości, by ostatecznie ukończyć prawo na jednej z bardziej renomowanych amerykańskich uczelni.
Pisząc zarówno o początku jak i końcu książki nie zdradza się zakończeń, zwrotów akcji, winnych. Bo to nie tego typu pozycja. Tutaj cała dotychczasowa droga autora-bohatera od początku jest jasna i nazwana. Natomiast wszystko to co po drodze, wszystko to co w międzyczasie, co należało pokonać, stanowi o niezwykłym znaczeniu tej opowieści. Opowieści napisanej prosto ale z odniesieniem do wielu naukowych źródeł, napisanej bez ogródek ale z wyczuwalnymi pokładami miłości i rozgoryczenia, opowieści, którą warto poznać by zmienić nieco pogląd na bardzo pobieżnie nam przedstawiany obraz Stanów Zjednoczonych i ich społeczeństwa. Dopiero tak podana prawda może nam pomóc zastanowić się nad wielkością jednostki zamiast uznawać, że z pewnością miała ona dobra darowane wraz z urodzeniem się w danej lokalizacji geopolitycznej. Bo w tej książce nie chodzi o amerykański sen, chodzi w niej raczej o to, że czasem ograniczone możliwości wynikają tylko z naszych własnych ograniczeń. I co gorsza, ograniczeń na które przyzwalamy. A to z kolei skutkuje brakiem wiary, niezgodą i uległością wobec tych, którzy wiele obiecują. Nawet gdy obiecują niemożliwe, o czym przychodzi nam się przekonać szybciej, niż byśmy sobie tego życzyli. Czyż ta amerykańska autobiograficzna opowieść nie powinna stanowić pola do rozważań dla innych osób, grup społecznych, narodów? Także dla naszego? Ale to już subiektywne odczucie na bardzo subiektywnym blogu recenzenckim. Polecam ku przemyśleniom.
Najważniejsze książka o Ameryce ostatnich lat 2 miliony sprzedanych egzemplarzy Od ponad 70. tygodni bestseller ,,New York Timesa" W produkcji...