Każda dekada ma swoich bohaterów, swoje mity i swoje hagiografie. Lata sześćdziesiąte aż tętnią o fantastycznych opowieści o tym, co się wówczas działo. Potem były kolorowe siedemdziesiąte, pełne muzyki i narkotyków, już nie tylko poszerzających świadomość, jak dziesięć lat wcześniej, ale i uzależniających. Lata osiemdziesiąte kojarzą się z muzyką taneczną, a w Polsce - z ważnymi przemianami polityczno-społecznymi. Ale tak naprawdę te przemiany na dobre przebiegały właśnie w latach dziewięćdziesiątych. Schyłek XX wieku jest jeszcze słabo opisany, skatalogowany. Jeszcze nie wiemy, co było wtedy ważne, co przetrwało próbę czasu, co będzie wspominane jako symbol. A jednak już zaczynamy tęsknić za tą dekadą. Wtedy przecież po raz pierwszy nasz naród otworzył się na Zachód i przemycane stamtąd, często zupełnie przypadkowe, przedmioty stawały się dla nas kultowe. Kasety wideo, możliwość oglądania kinowych hitów w zaciszu domowym, wymienialnie kaset, pirackie kopie, jeansy, pierwsze fast foody, szalejący konsumpcjonizm, pojawianie się i umieranie intratnych biznesów, poszukiwania duchowe (bo wreszcie można było oficjalnie obnosić się z religijnością) - wszystko to sprawiało, że "dziewięćdziesiąte" kojarzą się z czymś nowym, z młodością, z odkrywaniem.
Sławomir Shuty postanowił dorzucić swój wspominkowy kamyczek i pochylić się nad latami dziewięćdziesiątymi, tworząc biografię człowieka dorastającego w tamtej dekadzie. Jego książka to zlepek kilku jakby życiorysów, poszukiwań, odkryć, fascynacji, ale równie dobrze dotyczyć mogą one jednego człowieka, swoistego everymana końca dwudziestego stulecia.
Autor wspomina swoje muzyczne fascynacje, od disco po punk, pisze o religijnych oświeceniach, pielgrzymce do Częstochowy, wyjeździe na festiwal, wypadach za miasto, nad morze, podróży rowerem do Bułgarii, a potem dalej na Wschód, o przemycaniu dewiz w majtkach, służbie wojskowej, pragnieniu zostania sławnym fotoreporterem, filmowcem, pisarzem, artystą, a także… księdzem. Pisze o pierwszym odtwarzaczu wideo, komputerze, oszczędzaniu cudem zdobytych pomarańczy, które zdobiły przez długi czas telewizor aż spleśniały. Dla kogoś, kto nie żył w tamtym okresie, bo przyszedł na świat, gdy "wszystko już było", chowanie tabliczki czekolady "na lepszą okazję" wydaje się czymś absurdalnym. A jednak. Zdaje się, że wciąż nie wierzyliśmy, że to, co się dzieje, dzieje się naprawdę. W ciągu zaledwie kilku lat musieliśmy nauczyć się konsumpcyjnego stylu życia, przyzwyczaić do wszechobecnych reklam, poznać nowe, rysujące się jak we mgle możliwości.
Można by o tym pisać wiele. Shuty uczynił to znakomicie, z charakterystyczną dla siebie swadą i poczuciem humoru. Co więcej: pisze z perspektywy współczesnej, a więc językiem zrozumiałym dla młodego czytelnika, dla którego telefon komórkowy nie jest cudem techniki, a kolejnym gadżetem, nad którego istnieniem nie trzeba się zastanawiać. Użycie nowomowy rodem z nowych technologii buduje ciekawy efekt. W końcu w latach dziewięćdziesiątych nikt się nigdzie nie logował, a by umówić się z kimś, nie trzeba było pisać postu na Facebooku, tylko po prostu pójść do niego na kwadrat. Bohater przejeżdża pół Polski, by odwiedzić starą koleżankę, której… nie ma w domu. Zdarzało się i tak. Dziś może się to wydawać niesamowite, że ludzie potrafili się komunikować bez pośrednictwa całej tej technologii. Mamy teraz więcej wirtualnych znajomych, ale tych prawdziwych - o wiele mniej. Ale książka nie ma smutnej wymowy. Przeciwnie, jest hołdem złożonym brawurowej młodości i pokazuje, że dzisiejsi czterdziestolatkowie wcale nie są starymi zgredami. Przeżyli więcej niż dzisiejsza zdigitalizowana młodzież jest w stanie sobie wyobrazić.
Cukier w normie to druga pozycja z mojego nowohuckiego księgozbioru, tak zwanej trylogii konsumpcyjnej. Pisząc ją, posiłkowałem się techniką cut-up, czyli...
"Wyjątkowa mieszanka kolektywnych halucynacji, niezdrowych stereotypów, niemoralnych klisz, wynaturzonych teorii, bezsensownego humoru, niestosownych...