Ci cudowni psychopatolodzy ze swoimi zawsze trafnymi teoriami
Tak wydane książki, nawet pomijając ich zawartość, bierze się do ręki z prawdziwą przyjemnością. Ciekawa okładka, dopracowany układ graficzny stron. Książka szyta nie próbująca już na wstępie zamienić się w kolekcję luźnych kartek. Pierwsze wrażenie są ważne, choć dopiero dalsza lektura potrafi je w pełni zweryfikować.
„Theodore leży w ziemi.” W ziemi, którą przesiąkł zapach śmierci. Theodore Roosevelt zmarł, choć śmierć nie dopadła go nagle, umierał jak większość ludzi przez lata, kawałek po kawałku. Lecz ćwierć wieku wcześniej, w 1896 roku, nie czuł jeszcze uszczypliwego kąsania owej smutnej damy zwanej śmiercią. Wówczas zbierała ona obfite żniwo na ulicach Nowego Jorku, a Theodore z werwą rozwijał swoją błyskotliwą karierę. Wzorcową jak na tego idealnego, przynajmniej w autorskiej wizji Calleba Carra, człowieka przystało. Wraz z grupką przyjaciół próbował stawić wówczas czoła zdarzeniom, które wstrząsały Nowym Jorkiem. Roosevelt, Laszlo Kreizler, John Schuyler Moore, Sara Howard stanęli wobec zła hulającego po ulicach dynamicznie rozwijającego się, nowoczesnego miasta. Przenosimy się właśnie do owych dni za sprawą jednego z uczestników wydarzeń, dziennikarza Moore`a, redaktora kroniki policyjnej NYT, niezbyt bezstronnego czy obiektywnego obserwatora. Subiektywność spojrzenia, sama w sobie, nie zawsze jest rzeczą złą. W literaturze wydaje się nawet zaletą, nie wadą. Moore wraca do wydarzeń, z tą charakterystyczną dla każdego człowieka nutką nostalgii, nie tyle w tym przypadku za dramatyzmem wydarzeń, w których przyszło mu uczestniczyć, co za towarzyszącą im przygodą i emocjami.
Powieść jest historią poszukiwania seryjnego mordercy chłopców-prostytutek. Mordercy wyrafinowanego, niezwykle inteligentnego i okrutnego, odprawiającego nad ofiarami szokujące rytuały. Grupa Kreizlera działa w nowatorski sposób, próbując rozwiązać zagadkę tożsamości psychopaty niekonwencjonalnymi metodami. Trudno jednoznacznie stwierdzić, czy metody w owym czasie znane i powszechnie stosowane były nieskuteczne, nikt ich nie zastosował w tej sprawie. Ludzie związani z Kreizlerem muszą działać nieoficjalnie, unikać rozgłosu i podważania ich kompetencji w niełatwej sprawie, którą różne wpływowe kręgi z odmiennych powodów starają się zatuszować.
Czytając wiele pełnych zachwytu opinii na temat książki, chciałbym spojrzeć na nią bez pobłażliwości i radosnego entuzjazmu. Ukazać jej słabości, na które znakomita większość recenzentów mniej lub bardziej świadomie przymyka oczy.
Mamy w powieści nakreślony barwny, choć dość mało realny, zbyt prosty i zbyt jednoznaczny obraz nieoficjalnego, prowadzonego po cichu śledztwa. Pokazany na tle problemów dużego miasta dopiero przygotowującego się na problemy XX wieku. Roosevelt jako komisarz dzielnie i wbrew większości (?!) reformuje skorumpowaną nowojorską policję. Kreizler jako majętny, choć niezbyt lubiany we wpływowych warstwach alienista (psychopatolog) sprawdza nowe teorie w praktyce. Moore jest do cna uczciwym dziennikarzem, zawsze zaangażowanym w dobre sprawy i niesamowicie wrażliwym, przynajmniej werbalnie, na losy najbiedniejszych. Sara to kobieta inteligentna, stanowcza, pewna siebie. Feministka odporna na niuanse języka ulicy, doskonale pasująca raczej do czasów współczesnych niż końcówki XIX wieku. Podstawowy wątek kryminalny powieści jest rzeczywiście ciekawy. Mniej intrygujące są towarzyszące mu uproszczenia w opisie świata. Powieść ma ambicje opisywania dawno minionej historii. Carr radzi sobie z tym ze zmiennym szczęściem. O ile szczegóły faktograficzne nie budzą większego sprzeciwu, to wiele z pisarskich zabiegów pisarza już tak. Daty, opisy ulic, budowli, korupcji, przestępczości, biedy, niepokojów, wpływów gangsterów wydają się zaczerpnięte z dokumentów i wydawnictw z tamtych lat. Forma dialogów, słownictwo, sposób myślenia, poglądy (słuszne, postępowe i nadzwyczaj zgodne z aktualną political correctness) już nie. Carr miesza fakty i fikcję, postaci rzeczywiste (m.in. J.P.Morgan) z wymyślonymi na potrzeby książki. Często odnosi się wrażenie pewnej sztuczności. Sztuczne zachowują się postacie, sztuczne jest to, co myślą i co głoszą. Dialogi nierzadko są wiotkie jak gałęzie wierzby płaczącej i bezbarwne, podobnie jak zachowania postaci. Sztuczne jest przenoszenie współczesnych problemów i aktualnego ich rozumienia w dawne czasy i nieumiejętne oddanie ducha epoki. Nienaturalne są podniosłe panegiryki na cześć Roosevelta, który ukazany jest jako chodzący ideał: uczciwy, bezkompromisowy polityk, wspaniały ojciec, doskonały szef policji, człowiek bez skazy i słabostek. Momentami wydaje się, że bohaterowie dysponują jakąś wiedzą z lat późniejszych o własnych czasach i nadzwyczaj szczodrze z niej czerpią. Jako powieść historyczna Alienista jest dość mocno naciągany. Jako kryminał zadowala, choć nie każdego zachwyci. Akcja jest niespecjalnie dynamiczna, porównując chociażby z Cobenem i innymi współczesnymi pisarzami. Logika postępowania miejscami szwankuje, na przykład naturalnie narzucający się trop dziwnej grupy księży i byłych policjantów jest sprawdzany dopiero po dłuższym czasie, bo w danym momencie istotniejsze są intelektualne dywagacje i snucie hipotez. Sporo jest w książce opisów poglądów i modnych kiedyś teorii i, co ciekawe, głównie tych, które życie w większości zweryfikowało pozytywnie. A co z innymi, które były popularne i nie przetrwały do naszych czasów lub są dziś wyśmiewane jako nienaukowe? Cóż, Kreizler się nie myli, tak jakby nie był człowiekiem.
Carr w sumie pisze barwnie i ciekawie, poza wspomnianymi opisami i klimatem. Tu leży zarazem siła jak i słabość książki. Jako historia wymyślona spełnia ona kryterium ciekawej opowieści. Jako sposób kształtowania myślenia o przeszłości - nie. W naszych czasach, w epoce umysłowego lenistwa, bylejakości i ślepej wiary w przekaz medialny ludzie czerpią wiedzę z powierzchownych nastawionych na propagandę, a nie fakty mediów. Carr ukazuje nam mało wiarygodny obraz epoki, jego swoistą autorską wizję. Ze zbyt wyraźnym podziałem na białe i czarne, na chodzące ideały i czarne charaktery, z potępieniem podobno wszechobecnej hipokryzji, która wybranych przez niego jednostek jakoby nie dotyka, choć przyglądając im się z bliska, można mieć co do tego wątpliwości.
Bohaterowie co pewien czas wyrażają współczucie dla ofiar mordercy. W końcu są przedstawiani jako dobrzy ludzie. Z drugiej strony jednak ofiary są tu w istocie mało ważne. Po kolejnej wizji lokalnej Kreizler z przyjaciółmi potrafi wybrać się na suty, wyrafinowany posiłek. Dramatyczne wydarzenia nie odbierają nikomu apetytu i to na coś wytwornego, a nie przeciętne jadło.
Tytułowy alienista Kreizler jest ciekawą postacią. Jest on typowym, modnym dziś w mediach typem naukowca, ciekawym bez względu na cenę ("musimy dowiedzieć się i dowiemy się"), pewnym siebie i swoich poglądów. Nieomylnym, zakochanym w operze, wrażliwym na los innych w trochę dziwny sposób: pozwala sobie na chwilowe emocje i ostre oceny, choć na co dzień bez skrupułów korzysta ze swojego majątku (należny mu) i wysokiego poziomu życia. Jak wspomniałem, po wielu mrożących krew w żyłach wydarzeniach lubi dogadzać swojemu wyrafinowanemu podniebieniu w luksusowej restauracji.
Wydana po raz pierwszy w 1994 roku książka (pierwszy polski przekład z 2001 roku) jest dość gruba jak na współczesne standardy. Czuć w niej dziennikarski styl autora i łatwo dostrzec takie kierunki jego zainteresowań jak historia polityki amerykańskiej i historia wojskowości. Gdyby nie jej niepotrzebna rozwlekłość, swoiste moralizatorstwo i kilka słabych punktów związanych nie tyle z samą formą co treścią, byłaby całkiem barwną, intrygującą powieścią.