Legenda. Stanisław Jankowski, „Agaton"
Data: 2019-08-26 14:40:43Cichociemny, szef Wydziału Legalizacji i Techniki wywiadu AK w okupowanej Warszawie. Kierownik jednostki wytwarzającej tuż pod bokiem okupanta przeszło tysiąc fałszywych dokumentów miesięcznie. Adiutant generała Tadeusza Bora-Komorowskiego. Przywódca oddziału podczas powstania warszawskiego, który siedem razy przechodził drogę kanałami podziemnego miasta. Człowiek, który po wojnie wrócił do Polski, aby podjąć pracę przy odbudowie zrujnowanej Warszawy. Bohater, który przeżył wojnę i pracował przy podniesieniu swojego ukochanego kraju z ruin. Człowiek-legenda, o życiorysie, który mógłby posłużyć za podstawę scenariusza filmu sensacyjnego. Poznajcie wojenne losy Stanisława Jankowskiego, którego wspomnienia, spisane dwadzieścia lat po wojnie i wydane w książce Agaton. Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie, są pasjonującą, pełną przerażających szczegółów, lekturą.
-> Recenzja książki Agaton. Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie. Wspomnienia cichociemnego
Pracowałem u Pniewskiego, gdzie zostałem zaangażowany do pomocy przy konkursie na projekt budynków Polskiego Radia, po czym profesor zaproponował mi pozostanie w pracowni na stałe. Wiodło nam się znakomicie.
Tak rozpoczyna się wspomnienie Stanisława Jankowskiego, dotyczące życia w Warszawie w 1939 roku, tuż przed wybuchem II wojny światowej. A było to życie szalone i pełne wrażeń. Warszawa kwitła, ludzie chodzili do teatrów, do restauracji, żyli z rozmachem, jakby się spodziewali, że za chwilę nadejdzie katastrofa. W stolicy budowano na potęgę, a pracownia Bohdana Pniewskiego pozyskiwała prestiżowe zamówienia. To tam powstał, między innymi, projekt gmachu Sądów Grodzkich na Lesznie i plan Świątyni Opatrzności, a także kompleks Polskiego Radia.
Pracowało się u Pniewskiego znakomicie. Płacono dobrze. Nowoczesna, młoda i pełna uwielbienia dla „Majstra” załoga codziennie przyjeżdżała do pracowni na Frascati własnymi simkami.
Któregoś dnia uroczyście przyszły do pracowni egzaltowane panie w towarzystwie wytwornego prałata, by obejrzeć projekt kościoła Opatrzności. Na pytanie: „W jakim nastroju przystępuje do projektu świątyni?", profesor nieopatrznie uraczył dostojną delegację szkicem frontowej elewacji rysowanym przez Przemka Siwika, na którym poprzedniego wieczoru, robiąc korektę, wypisał ołówkiem: „do dupy".
Gdy Kiepura, wielki a skąpy mistrz Jan Kiepura, chcąc mieć projekt hotelu Patria w Krynicy jednak od Pniewskiego, bo to było modne, ale za 1/10 ceny, zaproponował profesorowi zrobienie jedynie szkicowego projektu za coś koło tysiąca złotych, Pniewski odpowiedział mu bez wahania:
„Panie Kiepura, za tysiąc złotych to ja mogę panu zaśpiewać!"
Prace w biurze zaplanowane były do końca 1939 roku, gdy nadeszła decyzja o mobilizacji. Na przekór niepokojom związanym z wojną wśród nowo zrekrutowanych panował entuzjazm. Oczekiwano szybkiej, sprawnej akcji zbrojnej, wspartej zdecydowanymi działaniami Anglii i Francji. Humory dopisywały. Nawet pomyłkowa mobilizacja Jankowskiego, wskutek której musiał wrócić jako cywil do Warszawy, nie osłabiła jego zapału. Wojna na trochę mu uciekła, ale przecież nie na długo.
Postanowił odesłać żonę z maleńką córeczką Magdaleną do rodziny na wieś nad Bug i pilnie obserwować przebieg wydarzeń. Wreszcie – dostaje wezwanie! Wraz z innymi zmobilizowanymi rusza do Grodna. Tam ma dołączyć do Wojska Polskiego. Jest trzeci września 1939 roku, Niemcy brutalnie bombardują Warszawę. Jankowski zdejmuje z palca sygnet, podarowany mu w dniu uzyskania pełnoletności i oddaje ojcu. Nie wie, że nigdy się już nie spotkają.
W Wilnie zastaje go cisza i przygotowania do wojny. Tej wojny, która wciąż Jankowskiemu uciekała. Jest w euforii, chce walczyć, ma dosyć Niemców. Mierzi go chwilowy spokój w stolicy Litwy. Ale trwa to zaledwie przez kilka dni, bo już ósmego września rozpoczynają się działania, które zaprowadzą polskich żołnierzy do obozu w Połądze, dawnym majątku Tyszkiewiczów. Sytuacja staje się nieznośna, są wolni i nie-wolni. Mogli się przemieszczać po okolicy, ale groził im areszt. Naciski ze strony niemieckiej sprawiają, że polscy żołnierze stają się więźniami. Jeszcze nie zaczęli walki, a już są w niewoli, internowani. Nie było czasu na refleksje, Jankowski postanawia uciec. Ale łatwiej powiedzieć niż zrobić. Jest po niewłaściwej stronie polskiej granicy, nie ma pieniędzy, nie ma kontaktów. Jedynie słuszna droga prowadziła do Francji.
Z Kowna do Paryża było jednak paskudnie daleko, a w grę wchodziła tylko legalna podróż. Samolotem lub koleją czy statkiem do Sztokholmu, a później dalej, na zachód. Żeby z tej drogi skorzystać, trzeba było mieć w Kownie pieniądze na bilet co najmniej do Sztokholmu i wizy: angielską, francuską, belgijską, holenderską, norweską, szwedzką, estońską, łotewską i litewską. 100 dolarów i 9 wiz!
Udało się. W Sztokholmie, oprócz rewelacyjnych sportowych ubrań uciekinierzy dostali bilety lotnicze i kolejowe do Paryża. Dziesiątego listopada Jankowski postawił wreszcie stopę na francuskiej ziemi. Przywitały ich ciemności, obóz wojskowy w Bessières i pytanie, po co się tak spieszyli. Od ponad miesiąca Warszawa była już w rękach hitlerowców, najeźdźca pustoszył kraj, wojska sprzymierzeńców prowadziły dziwną wojnę na granicy z Niemcami, a Jankowski i jego towarzysze utknęli we francuskich koszarach. Nie na długo. Dziwna wojna nie przyniosła Francuzom korzyści, oczekiwany spokój zamienił się w piekło. Czternastego czerwca 1940 roku hitlerowcy paradowali triumfalnie w Paryżu. Dwa dni później marszałek Petain poddał Francję. Dwudziestego pierwszego czerwca kampania francuska zakończyła się, a Stanisław Jankowski wylądował w Plymouth. W tym samym dniu w Palmirach Niemcy rozstrzelali jego ojca i brata.
Do połowy lipca do Wielkiej Brytanii trafiło niewiele ponad 19 400 polskich żołnierzy. Co czwarty był oficerem. Szybko zaczęto formować Dywizjon Artylerii Lekkiej.
Najwspanialszym wynalazkiem nowego munduru były nie amaranty, ale kieszenie. 9 (słownie dziewięć) kieszeni, bez ani jednego widocznego guzika zewnętrznego, którego brak mógłby stać się utrapieniem podczas częstych apeli mundurowych.
Rozpoczęła się też pilna nauka angielskiego. I gry w golfa, bowiem namiętność do tego sportu przesłaniała Szkotom niejeden cel, nawet wojskowy. Została powołana specjalna komisja, która ustaliła, że jeżeli graczom piłka wpadnie do leja po niemieckiej bombie, to wolno ją wyjąć, bez straty dodatkowego uderzenia.
Anglia walczyła. Bombardowana, atakowana z morza i powietrza, nie podzieliła losu Francji. Wojna jeszcze się nie zakończyła. Dla Polaków były to ciężkie chwile, wymagające czegoś więcej niż optymistyczne pogadanki londyńskich prelegentów. Chcieli się bić, a musieli czekać. Wciąż czekali. Najpierw w Szkocji, potem w Anglii, w Londynie, w domu, w który architekt tyle serca włożył w projektowanie wejściowych kamiennych portali i witraży na klatce schodowej, że mu już czasu nie starczyło na zaprojektowanie dostatecznej liczby łazienek i w.c. Poznawali Wielką Brytanię, szkolili się, byli świadkami obrony Londynu.
Architekt Jankowski z dumą i radością obserwował londyńskie metro, w którym po jednej stronie tłoczyło się za dnia pięć milionów dojeżdżających do swojego miejsca przeznaczenia obywateli, a po drugiej stronie torów stały przygotowane, często ponumerowane, łóżka. Gdy zapadał zmierzch, londyńczycy schodzili pod ziemię, witali się serdecznie, jedli kolację, kładli dzieci spać, rozmawiali o wojnie, czekali na jej koniec. Mocne mury londyńskiego metra, niczym bunkry, stanowiły schrony dla milionów Brytyjczyków, oczekujących kolejnego, barbarzyńskiego bombardowania ze strony faszystów.
Wreszcie nadeszła pora, aby polskie jednostki przedstawić królowi Jerzemu VI i jego małżonce Elżbiecie. Królowa była w Anglii niezmiernie popularna, podtrzymywała żołnierzy na duchu, sam Hitler nazwał ją najbardziej niebezpieczną kobietą w Europie. Monarchini okazała zainteresowanie szkicami Jankowskiego i poprosiła o rysunek, jak powiedziała, na pamiątkę. Polscy oficjele byli oburzeni. Takie złamanie etykiety!
Tymczasem trwała wojna, a Jankowski został wysłany na kurs doskonalenia administracji wojskowej. Znowu szykowała się upiorna praca za biurkiem, gdy on chciał walki z okupantem. Wahał się, wzbraniał, czuł, że nie tak miało być. Tym większe było jego zaskoczenie, gdy wspomniany kurs okazał się kryptonimem dla Szkoły Oficerów Wywiadu.
Szkolenie miało potrwać rok, a potem oficerów czekał zrzut do Polski i tworzenie sieci wywiadowczej. Na podjęcie decyzji Jankowski dostał dwie godziny. Nie wahał się. Rozpoczął studiowanie wszystkiego, co powinien wiedzieć szpieg. Oprócz nauki fotografii i wywoływania filmów była kaligrafia, czyli fałszowanie podpisów, nauka stosowania trucizn i odtrutek i przygotowywania substancji niezbędnych do tworzenia meldunków. Ponadto szkolono z kasiarstwa, alfabetu Morse'a i sztuk walki. I oczywiście nauka skoków spadochronowych.
Skaczą Anglicy, Czesi, Francuzi i Polacy.
Anglicy – już nad otwartą dziurą upewniają się na wszelki wypadek, czy jest w tej sprawie uchwała parlamentu? Jest. Skaczą.
Czesi – owszem, ale czy ich skok był przewidziany umową brytyjsko-czeską o wzajemnej pomocy wojennej i czy będzie uwzględniony na konferencji pokojowej? Będzie. Skaczą.
Francuzi – dyskutują, czy warto skakać, i kiedy już uzgodnili, że nie warto - skaczą.
Polacy – zgodnie narzekają na dowództwo w Londynie, na „leśnych dziadków”. Niech sobie dowództwo samo skacze. Odmawiają skoku. Boicie się? - pyta pilot Anglik. - Boimy się! – Dobrze! Odpinają spadochrony i skaczą.
Każdy, kto kiedykolwiek skakał z samolotu, zna to uczucie, gdy pod nogami jest otchłań, a w głowie strach. Jankowski bał się. Choć wiedział, że Anglicy są sumienni, że wszystko jest dopięte na ostatni guzik, że musi się udać, rozumiał, że skoki spadochronowe zawsze niosą ryzyko śmierci. Wyskakujesz z samolotu na wysokości pięciuset metrów i lecisz w nieznane, w ciemność. Szkolenia szkoleniami, a Polacy i tak mieli swoje metody, którymi ulepszali regulamin skoków. Na przykład odpinali linki spadochronowe dwie sekundy przed lądowaniem, chcąc uniknąć sytuacji, gdy spadający człowiek jest ciągnięty przez czaszę spadochronu po nierównej ziemi, obija się o krzaki i kamienie. Kłopot w tym, że te dwie czy cztery sekundy mogły oznaczały, że skoczek odpinał się na wysokości piętnastu metrów i musiał trzymać spadochron dosłownie w ręku. Biada mu, jeśli nie nie zdołał utrzymać linek. Ale polska ułańska fantazja brała górę nad regulaminem i rozsądkiem. I tak 27 grudnia 1941 roku Stanisław Jankowski stał się prawdziwym cichociemnym.
Skakali cichaczem i po ciemku. Trzystu szesnastu Polaków zrzucono z samolotów wylatujących z Wielkiej Brytanii, a potem także z południowych Włoch. Nigdy nie stanowili zwartego oddziału wojskowego. A jednak ich legenda jest żywa do dziś.
Zrzucano ich pomiędzy jedenastą w nocy a trzecią nad ranem. Jankowski opisał premierowy lot angielskiego samolotu, który ruszył nad kontynent 15 lutego 1941 roku. Gdy tylko osiągnął teren okupowanej Polski, dokonano zrzutów, bez rozeznania terenu, i samolot powrócił do kraju. Ciężki whitley leciał nieprzerwanie jedenaście godzin i czterdzieści pięć minut. Gdy usiadł na angielskiej ziemi, w baku miał zaledwie pięćdziesiąt litrów paliwa. Wystarczyłoby na dodatkowe dziesięć minut lotu.
Jankowski był gotowy na wszystko. 4 marca 1942 roku był w Warszawie. Przeżył w niej 880 dni okupacji i 63 dni powstania. Razem 943 dni, podczas których stracił rodzinę, znajomych i połowę przyjaciół ze spadochronowej drużyny. Nie stracił nadziei. Trzeba było walczyć. Trafił do swojej opiekunki „ciotki”, osoby odpowiedzialnej za zakwaterowanie cichociemnego.
Lubiła słuchać nieprzyzwoitych kawałów, piła mocną kawę i nawet w najgorszych opresjach nie traciła pogody ducha.
Umieszczono go w mieszkaniu na Nowakowskiego. Na Topolowej mieszkały jego żona i córka wraz z psem. Był ostrożny, z rozsądkiem planował spotkania z rodziną, świadom zagrożenia, jakie niosły takie wizyty. W razie zdemaskowania ryzykował życiem, swoim i najbliższych. Przyzwyczajał się do okupowanej stolicy i czekał na zadanie. Czekał na osobę, która wyznaczy mu pracę do wykonania.
Kontaktem okazała się szczupła brunetka o pseudonimie „Wanda”. Nie wyglądała na wojowniczkę. Zwyczajna, raczej ładna, drobna dziewczyna. Gdy na początku współpracy dostał od niej kartkę z Jasnej Góry z pamiątkowym stemplem, pokusa była silna. Obok autentycznej pieczęci postawił drugą, idealnie podrobioną. Ten szczeniacki wybryk zadecydował o dalszej pracy w konspiracji. Jankowski został fałszerzem dokumentów.
Przez 28 miesięcy, od kwietnia 1942 roku do Powstania, kierowałem pracą Wydziału Legalizacji i Techniki wywiadu AK. Wydział nasz był zaledwie drobnym kółeczkiem w tym skomplikowanym mechanizmie. (…) Likwidacja czy choćby unieruchomienie na czas dłuższy naszej komórki utrudniłyby pracę zarówno komórek wywiadu w Warszawie, jak i sieci terenowych w GG czy na zapleczu frontu wschodniego, kurierów jadących do Siedlec bądź Krakowa, do Hamburga czy Paryża.
Jankowski szybko dostał polecenie zorganizowania własnej jednostki. Działał bez obiecywanej pomocy, jak wszyscy w konspiracji, w razie ryzyka musiał radzić sobie sam. A potrzeby legalizacji fałszywek okazały się ogromne. Na pierwszy ogień poszły legitymacje kolejowe, potem metryki urodzenia i dokumenty meldunkowe. Szybko zaczął zaopatrywać ogromne grupy potrzebujących. Wydawało się, że pół miasta działa w nielegalnych stowarzyszeniach. I chyba naprawdę tak było. Wydział wytwarzał przeszło tysiąc fałszywek każdego miesiąca.
W konspiracji pracowała także rodzina żony Stanisława. Ich mieszkanie na Topolowej było punktem zbiorczym i schronieniem dla ukrywających się w Warszawie dwóch Anglików. Zostało odkryte i zdemaskowane przez gestapowców w sierpniu 1942 roku. Zofia Garlicka z córką, obaj Anglicy, Żydówka z getta, doktor Zandowa, zostali pojmani, trafili na Szucha, do więzienia. Czekały ich długie przesłuchania. Doktor Zandową rozstrzelano, Anglicy zostali wysłani do oflagu, a kobiety do Oświęcimia. Trafiły tam czternastego października, dwa miesiące po aresztowaniu. Zmarły w ciągu kolejnych ośmiu tygodni.
Obu Anglików Jankowski spotkał w obozie jeńców w Langwasser pod Norymbergą. Po wojnie próbowali porozmawiać z córką Jankowskiego, Magdaleną. Ta odmówiła.
Każdy agent wywiadu ryzykuje. Ale w sytuacji, kiedy istnieją dwie zwalczające się strony, obowiązują pewne niepisane prawidła tej niebezpiecznej gry.
Jeśli agent wywiadu wpadnie, to może liczyć, że jednak w końcu zostanie wymieniony na aresztowanego przez swoich agenta wroga. (…) Żołnierze wywiadu AK, bez względu na stopień i funkcję, nie mieli tej szansy. W przypadku wpadki i aresztowania wiedzieli, co ich czeka: tortury, obóz koncentracyjny lub śmierć.
Praca w konspiracji nie miała końca. Niemcy czuli, że opór wśród Polaków jest ogromny. Nie wystarczały łapanki, groźby, rozstrzeliwanie niewinnych. Warszawa walczyła. Zaczęły się wściekłe aresztowania. Wpada kontakt Jankowskiego – „Wanda”. Kobieta trafia na Szucha, jest przesłuchiwana pięćdziesiąt siedem razy. Biją ją tak mocno, że postanawia odebrać sobie życie. Zażywa truciznę, ale zostaje odratowana. Nic na nią nie mieli, nikogo nie wydała. Dostaje wyrok: dwa lata w obozie na Majdanku. Obozowy kapo pociesza ją, że wcześniej Niemców szlag trafi niż ona odsiedzi karę.
„Wanda” była więźniem politycznym, w każdej chwili Niemcy mogli ją z powrotem zawieźć na Szucha, na kolejne tortury, na bicie i przesłuchania. Po latach powiedziała, że była gotowa rzucić się na strażnika, zarobić kulkę, byle tylko tam nie wracać, nie być znowu ofiarą przesłuchań.
Wiosną 1943 roku przechodzi tyfus plamisty. Nie była lekarzem, ale miała doświadczenie z czasów pracy w podziemiu, pomaga innym chorym więźniom. Jest nieoceniona, pomocna, przydatna. 13 kwietnia 1944 roku następuje ewakuacja Majdanka. Nadchodzi Armia Czerwona. „Wanda” jedzie do Oświęcimia, wciąż chora. Na przedramieniu tatuują jej numer: 77367. Tyfus nadal męczy, pragnienie bardzo dokucza. Pije zanieczyszczoną wodę i zaraża się kolejnymi bakteriami. Do osłabienia dochodzi biegunka, która wyczerpuje na pół żywy organizm kobiety.
Pomagają jej więźniarki, te, którym wcześniej ona uratowała życie. Wyciągają ją z otchłani. Wraca do świata żywych i zostaje wysłana do zabójczej pracy w polu. Ma odmrożone ręce, jest słaba.
W styczniu 1945 roku mijają dwa lata od jej skazania, ale Oświęcim jest ewakuowany. Rusza w marsz śmierci, do Ravensbruck. Trzy dni drogi, pieszo, przez zamarzniętą ziemię. Noclegi na polu, umierający ludzie, smród i wszelkie możliwe choroby, tyfus, obrzęki głodowe i odmrożenia. Przeżyła. Doczekała wyzwolenia. Ta niezwykła kobieta umarła w 2001 roku.
Aresztowany wraz z nią major Stanisław Rogoziński do końca siedział na Szucha w izolatce, przykuty łańcuchem do pryczy. Tak krótkim, że nie mógł na nią wejść. Gryziony przez psy, ranny, gnił za życia. Nie wydał nikogo. Niemcy rozstrzelali go na Pawiaku. Podziemie pracowało dalej.
Świadomość, że drobna pomyłka, pierwsze potknięcie się czy zbyt długa chwila namysłu wywołuje wzmożoną podejrzliwość, nie ułatwia odpowiedzi. Niemcy wiedzieli o tym równie dobrze. Stąd metoda zastraszania. Ciemny, stalowy hełm żandarma, w którym pierwszy lepszy pucołowaty dureń wygląda groźnie, trupia główka na czapce esesmana, granaty za pasem, pistolet w ręku. Wypróbowana reżyseria strachu. Krzyki, bicie, strzały. Przerazić, ogłupić, odebrać spokój i logikę myślenia.
Niemcy wiedzieli, że w Warszawie jest mnóstwo fałszywych dokumentów. Każda łapanka łączyła się z wściekłą kontrolą papierów. Musiały być idealnie podrobione, dopasowane do człowieka, stosownie podniszczone i pewne. Ich właściciel znał na wyrywki swoje fałszywe imię, nazwisko, adres, imiona rodziców, miejsce pracy. Musiał też wiedzieć to, czego często w papierach nie było. Nazwisko szefa, dane krewnych, historię, tę wymyśloną. Bez względu na strach, należało odpowiadać szybko i pewnie. Dwie sekundy zwlekania z odpowiedzią, chwila namysłu i już, koniec, po człowieku.
Na początku 1944 Jankowski wpadł na szatański pomysł. Wykorzystując umiłowanie Niemców do instytucji i słów: Geheim (tajne) i Dienstlich (służbowe) postanowił zmienić wygląd przesyłek pomiędzy jednostkami AK. Fałszywki i dokumenty podziemia stały się oficjalną korespondencją pomiędzy niemieckimi instytucjami. Wybrał Landwirtschaftliche Zentralstelle, czyli Centralny Urząd Rolnictwa. Przygotowano odpowiednie dla tej instytucji legitymacje, koperty i komplet pieczątek. Pisma urzędowe kończyły się standardową formułą, w której proszono o pomoc (naturalnie po niemiecku) wszelkie władze, które mogą takiej pomocy dostarczającemu udzielić.
We wtorek 1 sierpnia 1944 roku rano, na przekór historii, wiedziałem na pewno, że dziś Powstanie się nie zacznie. Od chwili ogłoszenia stanu czujności z dniem 25 lipca szef II Oddziału Sztabu, pułkownik „Makary” - Kazimierz Iranek-Osmecki, zarządził codzienne odprawy kierowników wydziałów w celu zabezpieczenia szybkiej i sprawnej łączności. (…) Plan mobilizacji Powstania przewidywał, że potrzeba przynajmniej 36 godzin na przekazanie rozkazów, zebranie rozproszonych po mieście oddziałów AK, rozdanie broni. Ustalono również, że zaskoczenie przeciwnika, stanowiące jeden z głównych atutów powstańców, jest możliwe jedynie pod osłoną ciemności – więc szturm powinien odbyć się nocą.
Liczono godziny do wolności. Na cmentarzu Ewangelickim na Woli, pluton Agaton, batalion Pięść, zgrupowanie Radosław. Dowodzi porucznik „Agaton”, Stanisław Jankowski, lat trzydzieści trzy. Ma pod sobą osiemnaście osób, jeden pistolet maszynowy, jeden karabin, piętnaście pistoletów, trzydzieści granatów, dwa rowery i jeden samochód. Ruszają o siedemnastej zero zero. W nocy, na wieść o wybuchu powstania Himmler wydaje telegraficzny rozkaz zamordowania w obozie koncentracyjnym Sachsenhausen generała „Grota” Roweckiego, pierwszego Komendanta Armii Krajowej.
Już w pierwszych dniach powstania pułkownik „Makary” powiedział „Agatonowi”, że komenda AK nie miała pełnego rozeznania w sytuacji Warszawy. Nawet w Śródmieściu nie udało się osiągnąć zamierzonych celów. W innych dzielnicach było jeszcze gorzej. Niemcy nie byli zaskoczeni w takim stopniu, jak się spodziewano, amunicji było bardzo mało. Dowództwo nie panowało nad sytuacją, ale „Bór” postanowił prowadzić walkę dalej, aż do rozstrzygnięcia.
Himmler osobiście wybierał oddziały, które miały zrównać Warszawę z ziemią. Zboczeńcy, kryminaliści, tchórze, mocni tylko wobec ludności cywilnej, ludzie pod dowództwem SS-Brigadenführera Kamińskiego, rozstrzelanego po powstaniu przez Niemców i Oskara Dirlewangera dostali prawo do rabunku i gwałtów. Oddziały urodzonego w Gnieźnie Heinza Reinefartha zamordowały na Woli 50 tysięcy cywilów. Zabijali tak, że aż zabrakło im amunicji. Grupa „Agatona” już w sierpniu, za walki na Woli została odznaczona. Siedmiu otrzymało Krzyż Walecznych.
Kolejno była Starówka, Żoliborz, inne punkty oporu w walczącym mieście. Wielokrotnie przechodził kanałami:
Nie znaliśmy kanałów, nie wiedzieliśmy, jak się idzie pod prąd do pasa w rwącym błocie, po oślizgłym dnie, pod otwartym włazem. Czuliśmy tylko, że nie możemy nawalić naszym na Starówce, że nie wypada ustępować przed płynącym gównem. Wtedy w kanale czułem i rozumiałem to znacznie lepiej, niż to dziś potrafię opisać.
Zaskakujące jest to, że powstańcy komunikowali się via Londyn. Wysyłane przez nich zaszyfrowane wiadomości były odbierane w Anglii i odsyłane nadajnikiem o wielkiej mocy do Śródmieścia Warszawy. Ostrzegano o spiętrzeniach wody, o niebezpieczeństwie, o planowanych przejściach. Powstanie trwało. 2 września Niemcy wysadzili kolumnę Zygmunta i zburzyli Zamek Królewski. Weszli do opustoszałego Starego Miasta i rozpoczęli rzeź, jak na Woli. Palili żywcem i mordowali ludność cywilną. Miasto było niszczone na niespotykaną skalę. Nie pomogły nawet zaplanowane zrzuty materiałów, broni i żywności. Z zrzuconych przez brytyjskie samoloty 1284 pojemników w ręce powstańców trafiło 388. Osamotnione, bez broni i żadnej pomocy, powstanie dogorywało, aż wreszcie upadło.
Piątego października Jankowski opuścił miasto. Rozpoczęło się sto dni niszczenia tego, co jeszcze pozostało. Do miasta skierowano jednostki Brennenkommando (burzycieli) i Vernichtungskommando (niszczycieli), które budynek po budynku, rujnowały Warszawę, prowadzone przez ekspertów, historyków sztuki i architektów, którzy precyzyjnie wskazywali najcenniejsze miejsca w mieście. Jednym z nich był inżynier Alfer Mensebach, który przygotował kolekcję 137 zdjęć zrobionych podczas tej barbarzyńskiej akcji. Odnaleziono je rok później w Lesznie.
Jankowski trafił do obozu pod Norymbergą. Został adiutantem umieszczonego tam także generała „Bora” Komorowskiego. Poznał generała i zapamiętał go jako smutnego i rozgoryczonego człowieka, uprzejmego w codziennych relacjach, lecz powściągliwego i zdystansowanego wobec pozostałych.
5 lutego 1945 roku, niespodziewanie, kazano nam się spakować i pod silną eskortą przewieziono nas do Saksonii do obozu w Colditz. (…) W chwili naszego przybycia (…) w obozie znajdowało się około czterystu jeńców: Głównie Brytyjczyków, trochę Francuzów od de Gaulle'a (…) i grupa prominents (znakomitości), między innymi kapitan Elphinstone, siostrzeniec królowej Elżbiety, porucznik Lascelles – lord Harewood, siostrzeniec króla Jerzego VI, kapitan lord Haig, syna marszałka, porucznik Alexander, bratanek marszałka, porucznik lotnictwa Stanów Zjednoczonych Winant, syn ambasadora USA w Londynie, jakiś kuzyn Churchilla.
Spędził tam kilka miesięcy, zanim więźniowie zostali uwolnieni na wniosek ambasadora Szwajcarii, nawiązując serdeczne stosunki z pułkownikiem Irankiem-Osmeckim, ostatnim szefem konspiracji i przyjacielem – na całe życie.
A potem przyszedł koniec wojny i trudna decyzja. Czy zostać na Zachodzie? A może wracać do Polski. Architekt Stanisław Jankowski mógł zrobić tylko jedno. Czekała na niego zrujnowana stolica, kraj, który potrzebował specjalistów. Nie wahał się. Wrócił do ojczyzny.
Historię Stanisława Jankowskiego opisaliśmy na podstawie książki Agaton. Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie. Publikację możecie kupić w popularnych księgarniach internetowych:
Dodany: 2019-10-11 18:44:33
Warto poznać.
Dodany: 2019-08-28 10:38:22
Coś dla mojego męża!
Dodany: 2019-08-27 09:48:20
Gratka dla fanów historii!
Dodany: 2019-08-27 01:40:14
Jest o czym czytać....
Dodany: 2019-08-26 20:25:34
Ciekawa historia.