Piętnastoletnia Emilia, jak na nastolatkę przystało, musi zmagać się z wieloma problemami, które idealnie odzwierciedlają jej młody wiek. Już od wczesnych lat szkolnych stanowi idealną ofiarę paskudnych żartów najgorszych klasowych szumowin powodującą, że – pomimo nabytej wiedzy – woli nie wychylać się na zajęciach. Niczym typowy nerd izoluje się od świata zewnętrznego, dopuszczając do niego zaledwie garstkę najlepszych przyjaciół stanowiących dla niej doskonałą ucieczkę od nadmiaru upokorzeń. Również sytuacja materialna rodziny wymaga wiele do życzenia, gdzie jeden z większych problemów tkwi w telefonie komórkowym, gdzie bez jakichkolwiek problemów znalazłaby dla niego miejsce w muzeum jako eksponat. A to jeszcze nie koniec tej wyliczanki.
W jednym ze swoich zwariowanych snów Emi spotyka chłopaka o turkusowych oczach, który nosi na szyi tajemniczy pryzmat i zaraz tuż po przebudzeniu postanawia, poprzez rysunek, utrwalić jego wizerunek w swojej pamięci. I jakież ogarnia ją zdumienie, gdy dnia następnego ten sam nastolatek pojawia się w jej szkole. Ni stąd, ni zowąd ich losy zaczynają się przeplatać, a towarzyszące temu zdarzenia okazują się doprawdy trudne do wytłumaczenia. No bo jak wyjaśnić komuś to, że te trójkątne rany na dłoniach są wynikiem działania dziwnej maszynerii, a wplątani w całą tę akcję nastolatkowie wykazują zdolności paranormalne?
Czy to aby na pewno dzieje się naprawdę? A może to tylko kolejny z tych dziwnych snów, jakie nawiedzają Emilię, a ta nie potrafi się z niego wybudzić? I jak – na litość boską! – dziewczyna ma zrozumieć dziwne zachowanie pewnej starszej pani, która bezpodstawnie oskarżyła ją o spowodowanie końca świata?
I niech ktoś tu powie, że nastoletnie życie może ociekać nudą...
Niedawno starałam się nieco uciec od nowości książkowych, które nieprzerwanie zalewają nasz rynek czytelniczy. Prawie że broniłam się przed nimi rękami i nogami, dając szansę nieco zapomnianym tytułom. Prawie, ponieważ jeden tytuł spowodował, że porzuciłam bezsensowną walkę i bez poczucia winy sięgnęłam po [Leonidy] autorstwa Nanny Foss. Wszechobecny szum wokół tej książki oraz ogrom pozytywnych opinii napełniły mnie nadzieją, iż teoretycznie mnie nie zawiedzie. A jak to było w praktyce?
Akcja początkowo jest powiązana z trudami nastoletniego życia: liczne problemy szkolne, prześladowania rówieśników, nieumiejętność porozumienia się z rodzicami, którzy nie potrafią pojąć nowoczesnych trendów... Wszystko idzie w odstawkę, gdy magiczne zrządzenie losu powoduje (nieodwracalne) gwałtowne zmiany, gdzie niezapowiedziana kartkówka z trygonometrii stanowi jedynie drobne ziarenko piasku na plaży problemów. Nastoletni znajomi muszą w pełni zrozumieć, co takiego zaszło i z czym to się je, a niecodzienne zdarzenia wcale im tego nie ułatwiają. Tak z dnia na dzień musieli odrzucić wszelkie uprzedzenia wobec samych siebie, próbując złapać dobry kontakt. Na dodatek ktoś depcze im po piętach i nie do końca wiadomo, czego ten człowiek od nich chce i – co gorsza – jakie ma wobec nich plany. Praktycznie cały czas krąży się wokół licznych zmian, jedynie drobne wyrywki ukazują ocieplające się (lub też odwrotnie) relacje między zdezorientowanymi bohaterami, gdzie wzajemne zaufanie oraz chęć wsparcia miewają załamania niczym pogoda. Po prostu nie ma tutaj miejsca na nudę, która mogłaby bezceremonialnie strącić ze sceny właściwego aktora. A nutka ekscytacji powiązana z odkrywaniem coraz to nowszych kart powodowała, że nawet klejące się od zmęczenia oczy musiały zaczekać na odpoczynek od wytężonej pracy. Ale, ale – nie obyło się też drobnych wpadek.
Wystarczy tylko rzucić okiem na opis książki, aby już dostrzec, że czytelnik będzie miał do czynienia z dobrze znanymi schematami, które od lat zadręczają pochłaniające tonami książki i nie zamierzają odpuścić. Tajemniczy chłopak, niespodziewane spotkanie, nieodwracalne zmiany zachodzące w życiu bohaterów, możliwy trójkąt miłosny – przecież to już jest tak odgrzewany kotlet, że lada moment zostanie z niego jedynie bryłka węgla. [Leonidy] uratowało jedynie to, że wszystkie te znane dotąd motywy obierały nowe kursy, dzięki czemu smród spalenizny został wywietrzony. Również pewne przewidywalne do bólu zdarzenia przekształcały się w coś niespodziewanego, dając kolejne pole do popisu autorce, co ta potrafiła wykorzystać. Tylko dotąd nie potrafię pojąć, dlaczego z taką lekkością udało jej się poprowadzić historię tak, że Emilia sypiała (bez skojarzeń) ze swoim nastoletnim przyjacielem w wąskim łóżku. Rozumiem, że można to tolerować, kiedy jesteśmy dziećmi, ale nie wtedy, gdy w naszych ciałach włącza się tryb „dojrzewanie”. Ewentualnie to ja jestem jakaś zacofana i nie znam się na tego typu sprawach...
„Nie da się uniknąć odczuwania strachu, ale można uniknąć poddawania się jego rządom”.
Doprawdy trudno uwierzyć człowiekowi w swoją wartość, kiedy na każdym kroku musi się pilnować, coby ponownie nie stać się główną atrakcją w paskudnej zabawie największych chuliganów. Tak właśnie dzieje się w przypadku Emi, która od lat zmaga się z „wyważonym poczuciem humoru” Jonatana i jego świty. Chyba nie było jeszcze takiego tygodnia, aby nastolatka obyła się bez uszczypliwości z ich strony czy innych – znacznie gorszych – niespodzianek. W całym tym piekle może liczyć na wsparcie niewidomego (z powodu powikłań związanych z chorobą z czasów dzieciństwa) Albana oraz jego brata Linusa, gdzie łączy ich ogromna miłość do nabywania wiedzy oraz zdobywania kolejnych poziomów w popularnych grach. Emilia również wiele czasu spędza zawieszona z ołówkiem w dłoni nad swoim zeszytem, który pęka w szwach od jej szkiców, co także daje jej odrobinę bezpieczeństwa. Z doświadczenia wiem, że takie wycofanie oraz akceptacja tego stanu mogą znacznie bardziej zaszkodzić, niżeli pomóc, dlatego też potężna dawka pozytywnej energii w postaci nowych uczniów, Noa oraz jego siostry o wdzięcznym imieniu Pi, są niczym doskonałe lekarstwo na tę chorobę. I chociaż obecność tej dwójki spowodowała ogrom zmian w życiu Emi, to dzięki temu przejrzała ona na oczy. Zrozumiała, że stojąc na uboczu nigdy nie zrobi kroku ku lepszej przyszłości, a co za tym idzie – nigdy nie pozbędzie się wrzodu w postaci Jonatana. Powoli, drobnymi kroczkami, wraz z rozwojem akcji, uczyła się akceptacji samej siebie, ukazując pozostałym swoją prawdziwą, skrywaną dotąd pod warstwami niepewności, twarz.
Nanna Foss, jak na kolejną autorkę powieści fantastycznej dla młodzieży przystało, musiała stanąć na wysokości zadania, aby zaspokoić moje czytelnicze podniebienie i... udało jej się to osiągnąć. Autorka bez wątpienia potrafi czarować słowami, tworząc z ich pomocą barwne opisy pozwalające dostrzec to, co ona sama miała na myśli, a kwestie dialogowe nie zostały przez nią nafaszerowane sztucznością, dzięki czemu brzmią naturalnie. Także prawie nie mogę doczepić się do kreacji bohaterów (już zdążyłam wytknąć jeden drobny błąd), ponieważ ani odrobinę nie odstają od swoich realnych rówieśników. Poza tym, Nannie Foss udało się wybrnąć z nadmiaru schematów obronną ręką, co również zasługuje na podziw z mojej strony. Wielu wykładało się na tych stworkach, a ta pani bez problemu je oswoiła, dodatkowo ucząc je nowych sztuczek.
Podsumowując:
Jeżeli w waszym życiu brakuje nastoletnich problemów lub macie ich zdecydowanie, to [Leonidy] zdecydowanie wam je zapewnią. Oczywiście – w pozytywnym znaczeniu! Już dziś dajcie się porwać nadnaturalnym losom Emi, gdzie przyjaźń, miłość oraz wzajemne zaufanie stoczą walkę z ludzką złośliwością, tuzinem niedopowiedzeń oraz potęgą czasową, gdzie teraźniejszość zręcznie splata się z przeszłością i przyszłością. Niechaj ta książka spowoduje, że zdążycie zapomnieć o całym bożym świecie!
Z niecierpliwością oczekuję dalszych losów tych dzieciaków!
Wydawnictwo: inne
Data wydania: 2017-11-13
Kategoria: Fantasy/SF
ISBN:
Liczba stron: 544
Tytuł oryginału: Leoniderne
Język oryginału: duński
Tłumaczenie: Bogusława Sochańska
Dodał/a opinię:
Aleksandra Bienio
"Geminidy" to druga część serii SPEKTRUM, w której poznajemy dalsze losy szóstki bohaterów prześladowanych przez tajemnicze moce i próbujących rozwiązać...