Podobno umierającemu człowiekowi przewija się przed oczami całe życie. Bohaterowi powieści Derkowskiego jawią się jednak przede wszystkim polskie problemy: tożsamość, religia, tolerancja; myśli też o związkach i uczuciach, a czasami szarga świętości. Zastanawia się, analizuje, stawia pytania. Jeśli czytelnik uważnie przyjrzy się tej książce, bardzo możliwe, że odnajdzie w niej siebie.
Do przeczytania książki Jarosława Derkowskiego Bóg, Honor, Seks, Ojczyzna zaprasza Wydawnictwo Seqoja. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment książki Bóg, Honor, Seks, Ojczyzna:
Nie żyję. Właśnie tego dnia, kiedy wszystko zdawało się piękne i wreszcie ułożone na swoim miejscu, przestałem żyć. Nie to, że umarłem, co to to nie. Jednak przestałem żyć. I to dosłownie. Nie wiem, czy w tym przypadku definitywna śmierć nie byłaby lepsza. Zdaję sobie sprawę, że to ostateczne i dość radykalne rozwiązanie. Jednak skłaniam się ku stwierdzeniu, że byłoby korzystniejsze od nieżycia. Nie zdążyłem w tym swoim żywocie umierać po kawałku, tak z dnia na dzień, coraz bardziej gubiąc samego siebie, coraz bardziej się rozpadając. Zabrakło mi czasu, jak wielu przede mną i wielu po mnie. Myślałem, że jeszcze go mam, by dostąpić spełnienia, by po prostu nie przeminąć. Lecz już wiem, że nic mi nie zostało.
Słońce wstało dość wcześnie, jak to zwykle bywa o tej porze roku. Bezchmurne niebo rozświetliło się całą gamą odcieni czerwieni i żółci. Miasto spowite szarością przedświtu barwiło się jego ciepłym blaskiem zwiastującym piękną pogodę. Leciutki wietrzyk kołysał leniwie liśćmi drzew. Kiedy patrząc w okno, piłem pierwszą kawę tego dnia, ujrzałem miasto budzące się powoli ze snu. Napój smakował wybornie. Nie wiem, czy lepiej niż zwykle, próbuję sobie to przypomnieć. Z pewnością delektowałem się nim. Lubię, a raczej lubiłem smak i zapach kawy. Najbardziej z dobrego ekspresu ciśnieniowego, jednak woń zwykłej, chamsko zalanej wrzątkiem mielonej jest równie rozkoszna, choć smak nieporównywalnie gorszy. Z pewnością wynika to z faktu, że moi dziadkowie, podobnie jak rodzice i niemal dziewięćdziesiąt procent ludzi, którzy żyli w naszym świecie, taką pijali i ów aromat nieodłącznie towarzyszył mojemu dzieciństwu. Celebracja parzenia plujki, w której trochę później sam już brałem czynny udział, była częścią porannego rytuału nie do pominięcia u staruszków. Przypadał mi zaszczyt mielenia ziaren w ręcznym młynku. Aromat, który unosił się po otwarciu szufladki, jest nie do opisania. No a później, kiedy wrzątek mieszał się w szklankach z brązowym proszkiem, tworząc smolistą ciecz, dom wypełniał się tym jedynym w swoim rodzaju bukietem. Jego wspomnienie wyczuwam, pijąc nie taką znowu małą czarną w swoim ulubionym kubku.
Chciałbym móc powiedzieć, że w tamtej chwili myślałem o czymś wyjątkowym, wzniosłym, jednak tak nie było. Stałem przed otwartym oknem i piłem kawę – jak się miało okazać, ostatnią w swoim życiu; nigdy już nie poczuję takiej rozkosznej feerii doznań na podniebieniu. O ile w ogóle będzie mi dane poczuć jeszcze jakiś smak. Przepiękna chwila, która mogła zdarzyć się niemal każdego dnia. Oczywiście tak nie było, czego z perspektywy czasu mogę tylko żałować. Jednak to chyba najbardziej ludzka cecha, jaką posiadamy: żałowanie zmarnowanych chwil poniewczasie. Zwykłych momentów, które tracimy bezpowrotnie. Wiele ich było w moim życiu. Tych drobnych, acz pięknych, i tych, zdaje się, dużo ważniejszych. Zwykle nie doceniamy ich i nie odczuwamy ich straty do momentu, kiedy jest już za późno. Okazuje się, że już nigdy, ale to nigdy nie będzie nam dane zobaczyć wschodu i zachodu słońca. Uświadamiamy sobie, że już nigdy nie wtulimy się w kochającą osobę, nigdy więcej nie weźmiemy jej w ramiona. Choć tamta kawa jest dla mnie wyjątkowa, nie jestem przekonany, czy w owej chwili taka była, czy oddałem się bez reszty kontemplacji tamtego momentu w takim stopniu, na jaki zasługiwał. Wiem jedno: bez wątpienia była, zaistniała, a potem wszystko wróciło do normy, wpadło w zwichrowane koleiny codzienności. Zamiast stać i patrzeć, jak niebo zmienia kolory, jak rozjaśniają je promienie słońca, jak z zakamarków uliczek znika ciemność, jak gasną latarnie; zamiast wypatrywać pierwszych ludzi, którzy będą spieszyć się do pracy, zamiast patrzeć na prawdziwe życie, wziąłem do ręki swojego smartfona i pogrążyłem się w otchłani cyberświata. Mając na wyciągnięcie ręki prawdziwe życie, wpadłem w pułapkę mediów społecznościowych i portali informacyjnych, po których prześlizgiwałem się wzrokiem, czasem zahaczając o lid, niemal nigdy dalej, nie wspominając o zgłębianiu całego artykułu. Zwyczajnie nie było na to czasu. Tyle ważnych informacji: wzrost cen (jasne, ceny zawsze idą w górę), nowe podatki – w zasadzie nic nowego. Kolejny rząd, kolejni złodzieje, konflikt zbrojny na szczęście nie u nas. Przynajmniej na razie, więc nie ma co się martwić, choć widmo to jest coraz bliższe. Emigranci, imigranci. Większość moich współziomków i tak ich nie odróżnia, bo i po co. Wiadomo, że to zaraza, zabójstwa, kradzieże, gwałty. Potem kotki, cycki, ale bez sutków, które gorszą; jednorożce, czyjś obiad – to dość ważne, żeby jeść, i tym bardziej, żeby się tym chwalić. Przekręty, wały i wałki, czyjeś zdjęcia z nowym psem, czyjeś z nową dziewczyną, komentarze jego byłej, między tym reklama za reklamą, a wszystko przeplatane informacjami o pandemii czy epidemii, jak kto woli. Te informacje na równi z dezinformacjami zalewają sieć bardziej niż reklamy. Memy ze starymi zdjęciami i hasłem, że jeśli to pamiętam, to miałem fajne dzieciństwo. Cóż za piramidalna bzdura. Zgadzam się ze stwierdzeniem, że miałem udane dzieciństwo, ale cała masa moich rówieśników, którzy również pamiętają Benny’ego Hilla, gumę Turbo czy wilka zbierającego jajka w małej gierce, nie może tego o sobie powiedzieć. Takie spojrzenie jest płytkie, powierzchowne. Pewnie większość ludzi lubi wracać do wspomnień, w których byli piękni i młodzi, a świat wydawał im się lepszy, ponieważ ktoś za nich decydował, a oni nie odczuwali presji. Stwierdzenie, że kiedyś było lepiej, jest oparte w dużej mierze właśnie na tym. Tyle tylko że jeśli przyjmiemy takie założenie, to najlepiej było człowiekowi prehistorycznemu. Nie wybieramy czasu ani (początkowo) miejsca, w którym żyjemy. Wybrać możemy jednak to, jak żyjemy i co ze swoim życiem robimy.
Upijam kolejny łyk kawy. Krzywię się z niesmakiem, ale nie wypluwam. Napój jest całkowicie zimny. Podnoszę wzrok znad ekranu i widzę jasnobłękitne niebo z puchatymi chmurkami. O cholera, za piętnaście szósta, właśnie straciłem półtorej godziny życia. Stanąłem ze zmarszczonymi brwiami, próbując zrozumieć, co się stało. Może próbowałem czegoś, o czym tak wielu marzy i nigdy im się to nie uda, czyli zawrócić czas. Cofnąć się i nie zrobić czegoś albo coś zrobić, albo po prostu zrobić coś innego lub coś inaczej. Wtedy usłyszałem za swoimi plecami głos.
– Cześć.
– Cześć – odpowiedziałem i zwróciłem się w stronę właścicielki głosu. Dopiero co zdążyłem przywyknąć do jej wyglądu, który w ostatnim czasie zmienił się drastycznie na niekorzyść. Gdybym się nie odwrócił, moglibyśmy prowadzić rozmowę tak jak kiedyś. Wtedy udałoby mi się to, o czym wspomniałem przed chwilą. Mógłbym cofnąć czas, a to dlatego, że jej głos się nie zmienił, a przynajmniej nie w ciągu ostatnich kilku lat. Nadal należał do zazwyczaj wesołej nastolatki. Zazwyczaj, bo innym stanem było nabzdyczone, burkliwe i mrukliwe babsko, również nastoletnie. Różnica polegała na liczbie słów, które wypowiadała, i tonie, który im nadawała. Gdybym więc w tamtej chwili nie zwrócił się w jej stronę, mógłbym zapytać z czystym sumieniem: „Jak minęła noc? Wyspałaś się? Zjesz coś?”. Ja jednak obejrzałem się i ujrzałem przed sobą obraz wywołujący dość skrajne odczucia. Od uśmiechu lekkiej wesołości, przez naprawdę szczery śmiech, następnie smutek, troskę, obawę, żal, niepokój. Stała przede mną, ścierając z oczu resztki snu, ze zmierzwionymi włosami o wyraźnych odrostach, z zaschniętą śliną w kąciku ziewających ust. Z opuchniętą twarzą i bosymi stopami, które człapały, ilekroć chodziła po zimnej podłodze. W rozciągniętej koszuli nocnej, która teraz ledwie przykrywa jej tyłek, choć kiedyś sięgała do połowy ud, jednak wyraźnie się uniosła z powodu nadbagażu z przodu. Oto moja ciężarna córka, moje maleństwo. Teraz nie mogłem jej nawet objąć, a jeszcze niedawno nosiłem ją na rękach. Jak się obesrała w ciągu dnia, to żeby nie napełniać wanienki wodą, na szybko myłem je w umywalce albo w zlewie kuchennym, a teraz nie zmieściłby się tam nawet jej brzuch. Jasne, za kilka dni wyjdzie z niej mały pokurcz; taki, jakim sama była, i będzie się tam mieścił. Jednak teraz to ona ma problem, żeby schylić się do tej właśnie umywalki, w której pewnie nieraz zdarzy mi się i kąpać jej dziecko, i umyć twarz. Tak wtedy myślałem, stojąc w kuchni i próbując jakoś objąć swoją kruszynkę z nadbagażem. Nagle poczułem klepnięcie w tyłek i drobna, lecz silna dłoń ścisnęła jeden z moich pośladków.
– Cześć. Co wy, już na nogach? Która to właściwie jest? O szlag, trochę przysnęłam, jednak znowu nieświadomie przełączyłam komórkę na drzemkę. Powinnaś jeszcze spać, córuś.
Jej głos do dziś kołacze mi w głowie, choć teraz słyszę go jakby z oddali, jak przez mgłę lub jakbym miał głowę pod wodą. Zresztą to najczęstsze uczucie, jakie ostatnio mi towarzyszy. Głowa pod wodą, głowa w imadle, ja sam w czerni, ja sam w białej jak mleko mgle, w której nie widzę swojej wyciągniętej ręki. Spadanie, wznoszenie – w pustce. Pustka. Pustka, w której czasem słyszę głosy, mniej lub bardziej odległe, mniej lub bardziej zrozumiałe. Choć słowa są, zdaje się, wyraźne, wypowiedziane w znanym mi języku zwykle przez znane mi głosy, to jednak ich sens niejednokrotnie jest niezrozumiały. Próbuję analizować, układać, wszak mam mnóstwo czasu. A może tak mi się zdaje? Może czas nie istnieje? Do tych głosów dochodzą jeszcze te ze środka mojej głowy – głosy wspomnień – i one tłumaczą mi, choć nie zawsze, te, które wpadają na bieżąco w moją mgłę. Zazwyczaj są osobnym światem. Światem samym w sobie. Jedynym, jaki mam, jedynym, jaki znam, jedynym, w którym mogę się poruszać. W tym świecie ów głos jest dominujący i zawsze daje ukojenie. Podobnie jak jeden ze starszych, jeśli nie najstarszy, zarejestrowany przez twardy dysk w mojej głowie – głos matki. A przynajmniej ja go tak odbieram. Nie jestem pewien, czy faktycznie należy do mojej rodzicielki, jednak podskórnie mam pewność, że tak. Nie zastanawiam się więc nad tym. Tak, ten głos to głos mojej mamy i choć nie słyszałem go od dobrych piętnastu lat (czas podaję wedle ostatniego swojego dnia) i może różni się od oryginału, to jednak moje „ja” tych kilka tonów, tę barwę, ten akcent i słownictwo klasyfikuje jako jej głos. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Co prawda nigdy go nie wspominałem, a przez lata wręcz zapomniałem. Nawet nie wiem, czy bym go rozpoznał, gdyby mnie zawołał. Pewnie odwróciłbym się – to normalne – ale raczej nie w poszukiwaniu mamy, lecz po prostu po to, by zlokalizować właścicielkę tegoż głosu. A mimo to co jakiś czas mnie nawiedzała. Niezbyt często. Zazwyczaj kiedy spędzałem czas z dziećmi. Zrobiłem coś nieświadomie, a potem przychodziło olśnienie, że tak właśnie ona robiła ze mną.
Głos, który wtedy usłyszałem, a który zwracał się głównie do mojej córki i którego właścicielka nadal trzymała mnie za pośladek, to głos mojej żony. Głos kobiety, z którą spędziłem do tamtego dnia dwadzieścia dwa lata życia, z czego dwadzieścia w sformalizowanym i uświęconym boskimi sakramentami związku małżeńskim. Głos, który na przestrzeni lat zmieniał się subtelnie i niezauważalnie, różni się jednak znacząco od tego, który pierwszy raz usłyszałem, mając szesnaście lat. Tak więc nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, choć jako nastolatek nie byłem bardzo wybredny – podobała mi się większość dziewczyn i kobiet. Nie chodzi o to, że rzucałem się na wszystko, co się rusza. Zdecydowanie nie. Raczej nieśmiały byłem i to moje podobanie oraz lubienie płci przeciwnej było dość wstydliwe i subtelne. Tak mi się wtedy przynajmniej zdawało. Nie rozmawiałem z kolegami o tym, która dupa wpadła mi w oko, z którą bym to czy tamto. Nie dlatego, że nie chciałem, ale dlatego, że uważałem, iż mówienie o tym jest niewłaściwe. Z tego powodu, choć pewnie nie tylko z tego, byłem zwykle mile postrzegany i akceptowany przez dziewczyny. Może też dlatego, że poza piłką nożną i samicami interesowało mnie coś jeszcze. Nie żebym specjalnie różnił się od rówieśników. Jednak coś musiało być na rzeczy, bo wyłączając chwile poświęcone kumplom z klasy, większość czasu spędzałem w towarzystwie dam. Lubiłem to. Poza strasznym jazgotem, gdy zebrała się ich większa gromada (przed którą spieprzałem), to damskie towarzystwo bardziej mi odpowiadało. Było przyjemniejsze dla oka, a przede wszystkim dla nosa. Nie moja wina, że od zawsze byłem estetą. Lubiłem się nimi otaczać, a właśnie we wczesnych relacjach damsko-męskich to płeć piękna jest tą faktycznie piękną. Później różnie bywa, no i zmieniają się standardy piękna. Czasem odnajdujemy je w brzydocie, czasem w niemal perwersyjnym obcowaniu ze szpetotą doznajemy zaspokojenia. Z czasem też zwracamy uwagę na inne rzeczy. Nie to, że w młodości liczy się tylko wygląd, a później już nie. Liczy się i wcześniej, i później. To raczej kwestia dostrzegania oraz umiejętności nazwania tego, co poza samym obrazkiem, samą fotografią zastygłą w jednej pozycji wpływa na nasz wygląd i na naszą atrakcyjność. Jaki mamy wachlarz min i w jaki sposób przechodzimy od jednej do drugiej; gesty – te mimowolne i te zaplanowane, świadome, zarówno drobne, jak i istotne. To wreszcie gama uczuć, które za pośrednictwem właśnie gestów i min przekazujemy światu. Wszystkie te emocje kształtują nasze ciała i to, jak nasz wygląd zmienia się w oczach innych: od stanu pierwotnego, stanu zero, w zależności od tego, co w nas ci inni dostrzegają. Jednak dla młodych ludzi, a zwłaszcza mężczyzn, patrzenie jest zwykle dużo łatwiejsze.
Małolatowi będzie odpowiadało najtańsze dyskontowe piwo do czasu, aż posmakuje kraftowego. To nie do końca jest jednak prawda. Z kobietami i piwem jest tak, że zaczynasz od tego, które jest pod ręką. Niektórzy tak też kończą, ale większość przechodzi przez pewne etapy, by na końcu dojść do, powiedzmy, lepszych marek. Czasami los sprawia, że wracają do punktu wyjścia lub zostają dobrowolnymi albo przymusowymi abstynentami. Jedni są wierni przez całe życie wybranej marce, inni jednemu typowi, a jeszcze inni nie widzą powodów, by się ograniczać. Są i tacy, którzy eksperymentują, no i ci, dla których liczy się ilość. Nie można też zapomnieć o procesie dojrzewania samego trunku. Niektóre z czasem szlachetnieją, inne zwyczajnie kwaśnieją i parszywieją. Duży wpływ na nasze zachowanie w tej materii (i nie tylko) ma cywilizacja, w której żyjemy. Inaczej bowiem rzecz miała się jeszcze pięćdziesiąt, sto czy dwieście lat temu. Zachodzi jakaś korelacja między popędem, między naszą zwierzęcością, a techniką, która zabija w nas pierwotne instynkty, choć tylko te, które – gdy się temu przyjrzeć – są dla nas jako gatunku pożądane. Gdzieś znika popęd seksualny, zastąpiony najczęściej przez cyberświat oraz gry komputerowe. One zaś niejednokrotnie wzbudzają w nas instynkty łowcze. W skrócie: technika zmienia proporcje między chęcią podtrzymania gatunku a jego unicestwieniem. Mimo wszystko człowiek nadal się rozmnaża i pleni jak kąkol, zalewając swoim „ja” każdy skrawek planety.
Zatem gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy, wywarła na mnie wrażenie takie jak większość ładnych i zgrabnych dziewcząt; zadziałała na mnie dokładnie w ten sam sposób, czyli wywołała wzwód. Swoją drogą: dość śmieszne, że gdy ma się lat naście, to co ładniejsze ciało przejdzie, to wzwód, a za bardzo nie ma co z tym zrobić. Taka supermoc przydałaby się później, czasami nawet znacznie później. A wtedy najczęściej wygląda to tak, jakby w życiu była ograniczona liczba sztywnień penisa i właśnie ich limit się wyczerpał, więc po co marnować je wcześniej bez powodu? To trochę jak strzelanie do puszek w czasie wojny. Oczywiście ważne jest, żeby nauczyć się strzelać, żeby poznać swój oręż, ale na to wystarczy sto powtórzeń, nie trzeba stu tysięcy. Zwykłe marnotrawstwo energii i zasobów ludzkich. Choć tych drugich jakoś mniej żal, a właściwie nawet nie żal wcale. Czy pomyślałem, że bym ją wyruchał? Oczywiście! Takie myśli są jak najbardziej normalne. Gorzej, kiedy je wypowiadamy lub piszemy pod czyimś zdjęciem w mediach społecznościowych. Poza tym samo stwierdzenie w myślach najczęściej nie przyjmuje tak fatalnie brzmiącej wersji, nawet gdy jest dużo bardziej dobitne i perwersyjne. Prym w takowych komentarzach wiodą oczywiście samce, lecz i samice nie gryzą się w język lub nie powstrzymują palców. Bo myśli niech sobie płyną, ich nie należy powstrzymywać. Należy tylko okiełznać czyny, do których one prowadzą. Odrobina delikatności i empatii – nic więcej – na dłuższą metę działa dużo skuteczniej niż bardziej spektakularne „chodź się ruchać”. Tak więc podobnie jak wiele koleżanek czy też napotkanych przelotnie dziewczyn, mój małoletni organizm chciał ich użyć do rozładowania napięć seksualnych. Ot tak, bez żadnej filozofii, najprościej, najszybciej… Najskuteczniej? Niemal zawsze, a w tamtym czasie stuprocentowo zawsze, zostawało to tylko w sferze marzeń. Jednak jako jedno z nielicznych miało się później spełnić. Jakim sposobem nasze drogi się przecięły? Nie do końca jest jasne. Była siostrą mojego kolegi. Istniała więc duża szansa, że nigdy się nie spotkamy, ale równie dobrze mogliśmy spotkać się na ulicy. Kto wie, czy gdzieś się kiedyś nie minęliśmy lub czy może – choć mieszkaliśmy w innych częściach miasta – jako dzieciom nie zdarzyło nam się bawić w tej samej piaskownicy w tym samym czasie. Niemożliwa jest analiza naszych ścieżek od chwili narodzin, choć mogłaby być ciekawa. Czy na swojej drodze lub choćby przy kasie w sklepie nie spotkaliśmy późniejszego laureata Nagrody Nobla, wybitnego aktora lub może kolejnego cybergwiazdora pokroju youtuberów czy innych influencerów? Nie byłem wcale tak stary, żeby za tym nie nadążać. Spora część moich rówieśników załapała się na tę karuzelę. Mnie to jednak jakoś nigdy nie kręciło. Tak jakbym był z innej epoki albo przynajmniej z innego świata. Może nie z trzeciego, ale takiego pomiędzy. Lubiłem udogodnienia, jakie dawał nam dwudziesty pierwszy wiek. Daleki byłem od życia w pełni w zgodzie z naturą, choć może i bym chciał. Ale też przeniesienie ciężaru życia do sieci wydawało mi się niestosowne i bynajmniej mnie nie zadowalało. Chociaż w mojej obecnej sytuacji życie Internetem, tak przeze mnie pogardzane i uznawane za coś mniejszego od erzacu, coś niepełnego – nawet nie jak nowoczesna proteza, lecz jak drewniana noga – nie byłoby takie złe. Z pewnością byłoby bardziej życiem niż mój obecny stan. Mając to na co dzień, nie zdajemy sobie sprawy z tego, że świetnie jest mieć obie sprawne nogi. Trochę gorzej jest mieć wypasioną protezę, słabo jest mieć drewnianą nogę jak pirat lub poruszać się o kulach czy też na wózku. Bardzo kiepsko jest nie mieć nogi i żadnego podparcia.
Ile można skakać na jednej sprawnej nodze? To już lepiej mieć dwa równo przycięte kikuty, wtedy podpierając się na rękach, można poruszać się bez dodatkowej pomocy. A mając tylko jedną nogę, drugą zaś uwaloną przy pachwinie, jak sobie poradzić? Wtedy ta tak zwana zdrowa kończyna jest w zasadzie przeszkodą. Zawadza. Nie, nie chodzi mi o to, że straciłem nogę. To tylko przenośnia. Tak mi się zresztą wydaje, że tak żyje się z brakiem nogi. Bo tu, gdzie i jak jestem, pozostają mi wspomnienia i takie właśnie abstrakcyjne i trochę chore myśli, bez których coraz bardziej zanurzam się w nicość. Póki więc sam jeszcze nie zdecydowałem, co dalej, trzymam te nitki, które w ten czy inny sposób wiążą mnie z tym światem. Właśnie, dopóki określam go jako „ten” świat, „mój” świat, znaczy, że do niego przynależę. Lecz może nadejść chwila, gdy powiem „tamten” świat, gdy moje wspomnienia będą należały właśnie już do tamtego świata, a wtedy… Sam nie wiem, co wtedy. Wiem jednak, że przekonam się o tym niezależnie od tego, czy chcę, czy nie.
Trudno mi powiedzieć, kiedy faktycznie po raz pierwszy przecięły się nasze drogi. Wiem, kiedy to się stało, bo za taki dzień uznaję dzień naszego spotkania. Nie pamiętam, czy to ja przyszedłem na ławkę przy boisku, gdzie siedzieli moi znajomi, czy to oni przyszli, gdy ja już tam byłem. A może Pola przyszła z bratem i jego kumplem? To nie ma znaczenia. Jak wspomniałem, nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Sytuacja z ławką przy boisku była zwyczajna, taka jakich wiele.
– …No wiesz, Pola.
– Jaka Pola? – zapytałem, bo to imię nic mi nie mówiło.
– No ta… wiesz która…
– Nie, nie wiem, nie znam dziewczyny – wyjaśniałem znudzony taką rozmową.
– Znosz, poznoł żeś ją wczoraj na boisku. Przyszła z Siwym i jego kumplem – pośpieszył z wyjaśnieniem Wilu.
– A, ta! Siostra tego pryszczatego. – Nareszcie coś zaczęło mi świtać.
– Ja, to ta samo. To Seba pyto, czy dziś może z nią przyleźć na impreza.
– Czyli pyta, czy może zabrać pryszczatego, a laska jest na doczepkę. Jako wkupne.
– No ja.
Czy jakoś tak to było. Fakt pozostaje faktem, że właśnie w ten sposób ugruntowało się w mojej pamięci nasze pierwsze spotkanie, które może – gdyby nie późniejsza impreza – przepadłoby bez śladu. Nie oznacza to, że nie zostalibyśmy małżeństwem. Na owej imprezie nie zamieniliśmy ze sobą ani jednego słowa poza powitaniem. Ona zajmowała się czymś i kimś innym, zresztą podobnie jak ja. Poza tym w tamtym czasie miałem inny obiekt westchnień i to tej dziewczynie poświęcałem każdą myśl, choć teraz trudno mi przypomnieć sobie jej imię czy nawet twarz. Nigdy nie miałem pamięci do imion. Zazwyczaj utrwalały mi się dopiero po kilku spotkaniach, a i to nie zawsze. Imiona kolegów z klasy zapamiętałem po kilku tygodniach, a przecież przebywaliśmy ze sobą niemal codziennie przez wiele godzin. Kilkadziesiąt razy słyszałem je wyczytywane podczas sprawdzania listy obecności. Jeszcze gorzej miałem później w pracy. Jednak twarze zawsze zapamiętywałem dość szybko i potem kojarzyłem z daną osobą i sytuacją, lecz niekoniecznie z imieniem. Dlaczego więc nie mogę sobie przypomnieć twarzy, którą pierwszy raz całowałem? Nie żeby był to mój zupełnie pierwszy pocałunek. Tych za totalnego małolata nie liczę, podobnie jak tych wynikających z zasad gry w butelkę, bo to były cmoknięcia, a nie prawdziwe pocałunki. Mówię o pierwszych pocałunkach w pełni świadomych, o których wiedziałem, do czego mogą i do czego chcę, żeby prowadziły. Pamiętam (a może mi się tak wydaje) jej smak, jej zapach, jej dotyk, ale nie samą twarz ani osobę, ani jej imię, które wśród podstawowych braków w pamięci zdaje się nieistotnym detalem. A jednak nie do końca. Może przypominając sobie imię, przypomnę sobie całą resztę? Co w końcu ma znaczenie? Kto to wie? Kto wie, którędy błądzą ludzkie myśli i jak tak naprawdę działa ludzki umysł? Przecież jedna drobna i z pozoru nieistotna myśl, która czasem wydaje się zupełnie niezwiązana z danym zagadnieniem, jest katalizatorem, jest kamieniem wywołującym lawinę. Kiedy na głowę Newtona spadło jabłko, mógł pomyśleć o tym, by je normalnie, ordynarnie zeżreć, zaspokajając głód. Mógł pomyśleć o szarlotce lub o kobiecie, która ją upiecze. Od kobiety to już myśli mogą płynąć w przeróżne strony. Jednak samo jabłko może wywołać różne skojarzenia; może uruchomić procesy myślowe biegnące w takim kierunku, którego się nie spodziewamy. Jednakże większość ludzi w takiej sytuacji pomyśli o zaspokojeniu – czy to głodu, czy jakiegoś innego popędu. Niewielu jest Newtonów. Z drugiej zaś strony, gdyby deliberować nad każdą najmniejszą rzeczą, jaka nas spotyka, to ludzkość już dawno by wyginęła.
Może więc nie powinienem próbować sobie przypomnieć jej imienia, tylko skupić się na odczuciach, jakie mi wtedy towarzyszyły, lub iść dalej. Może samo się przypomni, może nagle klocek wskoczy w odpowiednie miejsce w najmniej oczekiwanym momencie. Lub po prostu iść dalej i zapomnieć, nie myśleć o tym więcej, nie przejmować się. Było, minęło. Było fajnie, ale teraz nie ma to większego znaczenia. Oczywiście wszystko, co przeżywamy, w jakiś sposób nas kształtuje, jednak nie należy przywiązywać aż takiej wagi do pewnych wydarzeń. Ani wtedy nie nauczyłem się całować, ani nie nabrałem jakieś specjalnej odwagi. Po prostu poczułem, że to, o czym od dawna myślałem, naprawdę jest fajną rzeczą, że dobrze będzie pracować nad podtrzymaniem tego zafajdanego gatunku. Nie to, że chciałem od razu rozsiewać swój materiał genetyczny – co to to nie. Chodziło raczej o sparing. Wiadomo, trening czyni mistrza, a ja chciałem być dobrze przygotowany do zadania, które stawia przede mną Matka Natura. Wiedziałem więc, że muszę ćwiczyć, i temu właśnie zajęciu chciałem się oddać jak najsumienniej, z pełnym zaangażowaniem. Przedłużenie gatunku, który jest największym koszmarem zamieszkującym tę planetę; który jako taki ma o sobie zbyt duże mniemanie i na zbyt wiele sobie pozwala, sądząc, że jest nieomylny.
Nie jestem w stanie sobie przypomnieć, od kiedy mój gatunek mnie przeraża i od kiedy po prostu wstyd mi za całą ludzkość. Zazwyczaj, tak na co dzień, stykałem się z mniejszym gronem i ono jeszcze bardziej mnie przerażało. Moi sąsiedzi, rodzina, ludzie z mojego miasta, z mojego kraju przeważnie wywoływali mój smutek, taki zwykły smutek wywołany głupotą, płytkością ich zachowań i umysłów. Nie to, że uważałem siebie za jakąś wybitną jednostkę. Nigdy taką nie byłem i już nigdy nie będę. Zawsze zastanawiałem się, jaki wpływ na Adamowe plemię mają decyzje pojedynczego człowieka. Czasem są bez znaczenia, a czasem mają ogromne. Dumałem, jak potoczyłyby się losy współczesnego świata, gdyby nigdy nie urodził się taki cesarz Konstantyn Wielki lub gdyby nie uwierzył w to, w co uwierzył, i nie wykorzystał władzy, jaką posiadł. Czy byłby ktoś inny? Ktoś, kto jak on dostrzegłby potencjał i siłę społeczną w ruchu religijnym. Ktoś, kto postanowiłby wykorzystać ją do osiągnięcia celów politycznych. No bo trudno przypuszczać, że było to objawienie, skoro Konstantyn przyjął chrzest dopiero na łożu śmierci. Rok, dwa, a może dziesięć lat później; ktoś, kto i tak by tego dokonał. Życie to nie doświadczenie laboratoryjne, w którym możemy określić składowe i czas jego rozpoczęcia. Tu trudno jest ustalić, od czego to wszystko się zaczęło – za dużo zmiennych w działaniu. Pewne rzeczy są nieuniknione, a może jednak losy świata potoczyłyby się inaczej? Chciałem zawsze wierzyć, że lepiej, jednak nigdy nie miałem pewności. Może byłoby jeszcze gorzej? Może już byśmy w ogóle nie istnieli jako gatunek? Może wizje roztaczane w różnych filmach by się sprawdziły i zalałaby nas fala zombie? Czy świat potrzebował kogoś takiego jak Hitler? Czy gdyby młodego Adolfa kopnął w głowę koń, uderzył piorun czy dopadło jakieś inne śmiertelne zdarzenie lub gdyby jego rodzice nigdy się nie spotkali; czy to wystarczyłoby, żeby okropieństwa drugiej wojny światowej się nie wydarzyły? Czy może zastąpiłby go ktoś inny? Może świat na niego czekał, może ludzie potrzebowali takiego lub podobnego Hitlera czy Stalina? Może? Wiele pytań i żadnej odpowiedzi – ani wtedy, ani tym bardziej teraz. Nawet nie jestem pewien, czy to nie tylko wspomnienia moich przemyśleń, lecz przemyślenia jako takie. Mimo że o ludzkości nie miałem dobrego zdania, to jednak niektórych ludzi lubiłem, a nawet kochałem. Lub przynajmniej darzyłem sympatią, która z czasem przerodziła się w sentyment. Tak było z tą, której imienia nie pamiętam, a o której zawsze ciepło myślałem. Zajmowała niewiele miejsca w moim sercu i myślach, jednak były to dość dobre miejsca. Przytulne i ciepłe. Na tamtej imprezie moje myśli były zaprzątnięte raczej zaspokajaniem potrzeb ciała niż kondycją gatunku ludzkiego. Jeśli mam być szczery, to dobrze mi z tym było. To właśnie odróżnia młodych od starych: że ich problemy są dużo prostsze, a może po prostu z perspektywy czasu takie się wydają, choć we wcześniejszych latach są to sprawy kluczowe. Problemy urastają do niebotycznych rozmiarów. Może po prostu dorośli zapominają, jakie to ważne dla młodego człowieka, aby dobrze wypaść na zdjęciu klasowym, i jak definitywnie wszystko może pokrzyżować pryszcz, który wyskakuje na środku czoła lub na nosie; taki pryszcz wydaje się ważniejszy niż taki, powiedzmy, problem głodu w Afryce. Bo w Afryce taki młody nigdy nie był, a nos jest jego częścią. Tak z ręką na sercu: ile razy martwimy się sytuacją w pracy, która z czasem wydaje się błaha, jednak w momencie, kiedy nas spotyka, zwala nas z nóg i całkowicie rozbija? Tak czy inaczej, poza wszelkimi problemami dorastania: uważam, że w tamtym okresie żyło mi się całkiem nieźle, a jednym z największych kłopotów było, jak wsadzić dziewczynie łapę w majtki. W takich chwilach raczej nie myśli się o naprawie świata i o tym, jak on właściwie działa. Dajemy się ponieść emocjom i instynktom – i to jest piękne. Czy dobre? Czy słuszne? Trudno powiedzieć. Z pewnością jest o wiele lepsze niż cała masa destrukcyjnych myśli i zachowań, których na ogół przybywa z wiekiem.
Później krążyliśmy gdzieś wokół siebie; coraz bliżej i coraz częściej się spotykając – początkowo zwyczajnie, razem z ekipą, mimochodem. Z upływem dni jednak zaczęliśmy nieświadomie pomagać przypadkowi, by zwiększyła się częstotliwość przecinania się naszych trajektorii, a z czasem zaczęliśmy nieśmiałe podchody. Nie potrafię określić momentu, w którym Pola mi się spodobała, ale tak prawdziwie. Kiedy dostrzegłem w niej rzeczy tylko jej przypisane, kiedy stwierdziłem, że taka krzywizna pośladków i taka ich wielkość to są te idealne i że to do nich teraz przyrównuję inne tyłki. Że taki rozmiar piersi i ich kształt są najbardziej pociągające; że jej grymas, kiedy się uśmiecha, jej ściągnięte brwi i zmarszczony wtedy nosek są tym, co chciałbym zawsze oglądać. Szczerze mówiąc: nie wiem. Nie sądzę, żeby wydarzyło się to z dnia na dzień. To był proces. Zawsze uważałem, że w sferze uczuciowej, podobnie jak w życiu społecznym czy też życiu planety, ewolucja jest trwalsza niż rewolucja, choć wiadomo, że mniej burzliwa, mniej ekscytująca – ale za to dająca oparcie i stabilizację. A to, że trudno wyznaczyć jej ramy, świętować i upamiętniać kolejne rocznice, to sprawa drugorzędna. Później mieliśmy wiele rocznic, które mogliśmy obchodzić, a które gdzieś z czasem zaczęły wyparowywać z naszych umysłów. O rocznicy ślubu na szczęście nigdy nie zapomniałem, jednak już data naszego pierwszego pocałunku gdzieś mi zniknęła. Jakieś dziesięć lat temu celebrowaliśmy ją, podobnie jak nasze pierwsze zbliżenie. Wiele było potem pocałunków i wiele razy się kochaliśmy.
Być może to jest powód, dla którego w nawale codzienności te dwa wspomnienia gdzieś przepadły. Nie to, żeby na zawsze i żeby gdzieś uleciały z naszej pamięci. Jednak zostały zepchnięte w głąb i już o tym nie myśleliśmy. Choć nadal pamiętam daty obu tych wydarzeń, to jednak w ostatnich latach ten dzień potrafił gdzieś przemknąć. Patrzyłem później w kalendarz i spływało na mnie olśnienie: o kurczę, to było dwa dni temu albo tydzień temu… Z drugiej strony: nie potrzebowaliśmy sobie udowadniać, że to, co nas łączy, jest czymś wyjątkowym. Nie potrzebowaliśmy potwierdzeń czy kolejnych pomniejszych rocznic do świętowania, by nadawać kolejnemu dniowi głębszy sens. Bo chyba o to też chodzi w celebracji takich dni: im więcej wspomnień, tym mniej czasu na teraźniejszość. Kiedyś żona mojego kumpla ze szkoły wypaliła do niego, do jednego jeszcze naszego ziomka i do mnie:
– Idźcie gdzieś, może zróbcie coś. Umówcie się na jakiś dzień. Może na jakiś wyjazd, bo ciężko się słucha cały czas tych samych wspomnień.
Zdaję sobie sprawę, że nieczęsto facet może usłyszeć takie słowa od żony. Zwłaszcza gdy siedzi z kolegami przy wódce. Jednak coś w tym było. Bartek i ja mieszkaliśmy w tej samej dzielnicy, ale widywaliśmy się od przypadku do przypadku, najczęściej gdzieś w przelocie na ulicy. Katalizatorem spotkań i niegroźnych popijaw był za to Grzesiek, który mieszkał w Reichu i przyjeżdżał raz do roku w okolicach swoich urodzin, żeby świętować ten dzień z nami. Spotykaliśmy się wtedy na chacie u któregoś z nas i zazwyczaj towarzyszyły nam żony. Nawet nie zauważyliśmy, kiedy one tak naprawdę się z tego wymiksowały i zostawała tylko małżonka gospodarza, a i to nie zawsze. Powód tych, jak się nam zdawało, dość naturalnych odmów spotkania zawierał się w słowach ślubnej Bartka. No bo spotyka się trzech facetów, którzy razem chodzili do szkoły średniej, razem zdali maturę i ich drogi życiowe się rozeszły. Od wielu lat żyją w tych samych związkach, mają tę samą pracę i raczej mało ekscytującą codzienność, więc kiedy się spotykają, rozmawiają o tym, co ich łączy, a łączą ich wspomnienia z młodości. Te same historie i opowieści, które w nich budzą emocje, a u osoby postronnej po którymś razie wywołują przynajmniej znudzenie, jeśli nie frustrację. Ze wspomnieniami w związku jest podobnie. Nie można nimi żyć i wypełniać kalendarza przez pierwsze lata, by potem tylko odcinać kupony. Trzeba żyć tu i teraz. Oczywiście życie nie przynosi każdego dnia nowych niesamowitych wydarzeń i ekscytacji, których w większości tak naprawdę nawet nie chcemy. Cisza, spokój i bezpieczeństwo – oto czego potrzeba na co dzień, zwłaszcza kiedy pojawiają się dzieci. No właśnie, w tamtym momencie stałem z żoną przed naszym pierworodnym dzieckiem i liczyliśmy, że ten dzień, który zaczął się stosunkowo niedawno, będzie właśnie takim spokojnym, nieprzynoszącym niesamowitych wydarzeń dniem. Miałem nadzieję, że bomba, którą przed chwilą próbowałem objąć, nie wybuchnie dziś ani jutro, tylko za te planowane trzy tygodnie. To niewiele czasu tak obiektywnie. Jednak dla kobiety w ciąży, która już ledwo się porusza, to niemal wieczność. Czas to w ogóle dziwna sprawa. Kiedy jesteśmy dziećmi, zdaje się płynąć wolniej, by wraz z naszym wiekiem przyspieszać jak odkręcająca się sprężyna ślimakowa. Oczywiście są takie momenty w życiu, kiedy wlecze się niemiłosiernie. Zazwyczaj w mało przyjemnych okolicznościach. Dla mnie te trzy tygodnie to wieczność, której nie doczekałem, a ona wciąż trwa. A może już się skończyła. Nie mam pojęcia. Czas nie do końca dla mnie istnieje, lecz ja nadal mu podlegam. Co się dzieje z duszą w gnijącym ciele? W wystawionym na ciągłe działanie czasu ciele, w którym zachodzą procesy rozkładu? Czy dusza też gnije? Czy może moment jej upadku mija wraz ze śmiercią ciała i później już nie może się ani zregenerować, ani też bardziej popsuć?
Zostałem wychowany w wierze katolickiej. Wzrastałem w niej, przyjmując po drodze wszystkie sakramenty. Powinienem wierzyć więc w nieśmiertelność duszy, tylko że nie wierzę. Nigdy chyba tak naprawdę do końca nie uwierzyłem. Zawsze widziałem w religii więcej dziur, niejasności i sprzeczności niż spójnej całości. Z drugiej strony: chyba na tym polega wiara – tym mocniejsza i lepsza, im więcej nieścisłości i bzdur ma do pokonania. Kiedy byłem młody, częściej się nad tym zastanawiałem. Później, Bogiem a prawdą, miałem mało czasu na boskie rozmyślania. Ale w młodości – a i owszem. No bo jak to jest? Napisano, że dopiero na Sądzie Ostatecznym dusze i ich uczynki zostaną zważone i albo pójdą do nieba, albo do piekła. Uwaga, są tylko dwie opcje. Co w takim razie z czyśćcem? Jako dziecko i nastolatek uczęszczałem na religię i tam księża straszyli piekłem za byle bzdurę. „No jest też opcja czyśćca, ale o to też musicie się postarać”, zwykli mawiać. Czyściec to przecież dużo późniejszy wymysł mający na celu złagodzenie dość zero-jedynkowego podejścia do tematu zbawienia i potępienia. Taka furtka mająca większej liczbie grzeszników dać życie wieczne w dobrobycie. Skądinąd samo pojęcie grzechu jest dość zabawne. Czyż ludzie sami z siebie nie wiedzą, co jest dobre, a co złe? Prarodzice zeżarli ponoć owoc poznania dobra i zła. Czy naprawdę potrzebujemy takiego strachu? Zły postępek jest po prostu zły i należy się za niego kara komuś, kto się go dopuszcza. Sama jednak waga ma tu kluczowe znaczenie. Zdaję sobie sprawę, że dla Kościoła są grzechy i grzechy ciężkie, jednak ich gradacja jakoś do mnie nigdy nie przemawiała. Pamiętam, że jako dziecko żyłem w przekonaniu, że niepójście do kościoła jest traktowane tak samo jak zabójstwo, okłamanie rodziców, zwykła kłótnia z kolegą i masturbacja (o której w szkole przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych prawie się nie mówiło). Wszystkie te przewiny, jeśli się z nich nie wyspowiadać, miały moją duszę skazać po śmierci na wieczne cierpienie. No jasne, o ile nie załapię się na pociąg zwany czyśćcem. Tu jednak objawiał mi się kolejny błąd logiczny. Jeśli po śmierci dusza idzie do nieba lub piekła, lub czyśćca, to jak do tego ma się dzień Sądu Ostatecznego? Przecież dopiero tam mamy być sądzeni. Co w tym momencie będzie z moją duszą i z tymi, które odeszły w zaświaty przede mną? A z tymi, które odchodzą od dwóch tysięcy lat, no i z duszami tych, co zmarli jeszcze przed Chrystusem? Czy jest jakaś poczekalnia? A jeśli jest, to jakim sposobem dobry łotr, wisząc obok Jezusa, słyszy słowa: „Zaprawdę, powiadam ci: Dziś ze Mną będziesz w raju”1 ? Rozumiałem, że znajomość z synem szefa daje profity, ale żeby aż takie? Dziwiło mnie, że nawet w sprawach najważniejszych istniały nepotyzm i kumoterstwo. Wiedziałem, że ojciec załatwił bratu pracę u siebie w firmie. To znaczy nie w swojej, tylko tam, gdzie pracował, a dzięki jego pozycji wujo był prawie nie do ruszenia. Wiedziałem, że mój kumpel z klasy przynosi pani wychowawczyni ciastka z piekarni, w której pracuje jego matka, dzięki czemu jakimś dziwnym trafem nigdy nie był wyrywany do odpowiedzi, gdy nie zdążył się przygotować do lekcji. A kiedy już do niej szedł, to zawsze pytania zdawały mi się dość proste. Przykładów w życiu codziennym miałem wtedy wiele, jeszcze więcej zacząłem dostrzegać w późniejszych latach. Ale żeby tak otwarcie taki przekręt i wciskanie się przed kolejkę odbywały się w księdze, którą stawiano przede mną jako drogowskaz życia, trudne było do pojęcia. I dość demobilizujące, zwłaszcza ze strony moralnej, a przecież na tym, tak mi się naiwnie zdawało, powinna się opierać wiara. W tamtym czasie w ogóle nie podawałem w wątpliwość autorytetu dorosłych – wliczając w to księży, których moi rodzice zawsze stawiali dość wysoko. Z perspektywy czasu widzę, że zdecydowanie zbyt wysoko. Jednak nie powinienem się temu dziwić, skoro do ostatniego mojego dnia – mimo wypływających na światło dzienne coraz to nowszych i coraz obrzydliwszych faktów dotyczących kapłanów Kościoła katolickiego – lwia część społeczeństwa kraju nad Wisłą nadal tak właśnie traktuje stan duchowny. W którym poziom zepsucia, śmiem podejrzewać, w dwudziestym pierwszym wieku jakoś drastycznie się nie zwiększył, tylko najzwyczajniej został obnażony przez szybki dostęp do informacji. Ponadto w coraz bardziej (choć jak dla mnie nie dość) laickim społeczeństwie ludzie zaczęli patrzeć krytycznie na postępki panów w czarnych sukienkach. To nie jest tak, że pewne złe czy niemoralne, a nawet zbrodnicze rzeczy zaczęły dziać się w ostatnich kilkudziesięciu latach. Teraz po prostu widać je jak na dłoni. Przynajmniej niektóre, bo Bóg jeden raczy wiedzieć, ile jest jeszcze skrzętnie ukrywanych.
Swoją drogą: czy Bóg naprawdę istnieje? Jestem tu, gdzie jestem, i jakoś nie odczuwam jego bliskości. Nie czuję jego wielkiej łaski czy też jej palącego braku. To też nie jest tak, że wcześniej nic na temat niemoralnego prowadzenia się kleru nie wiedziano. Wiedziano, i to sporo, jednak tylko o grubych rybach, które dzięki swej pozycji i wpływom były nie do ruszenia. Poza tym ci, którzy mogli im zaszkodzić wiedzieli, że są tacy sami lub bardzo podobni. Co za tym idzie, nie było im na rękę demaskowanie zła, gdyż liczyli się z opcją, że kiedyś to oni będą na świeczniku, i mieli nadzieję, że ktoś też okaże im „łaskę milczenia”. Zwyczajna kolejność dziobania połączona ze świadomością, że przyjdzie mój czas – bylebym nie próbował wyprzedzać kolejki. Wtedy bowiem z kolejki można wypaść na jej koniec lub trafić w miejsce z dala od koryta. Tylko co z przeciętnym Kowalskim czy jak go tam nazwać? Raczej nikt się nigdy nim nie przejmował. To też nie jest tak, że wszyscy są źli. Tylko zdecydowana większość. Są oczywiście tacy, którzy pomagają, jednak mnie chodzi o system jako taki, a ten jest po prostu – delikatnie rzecz ujmując – kulawy. Zbyt daleko (i to już kilkaset lat temu, o ile nie u samego zarania) Kościół odszedł od swoich pierwotnych założeń i stał się aparatem politycznym. Z drugiej strony: czy były jakieś inne założenia? Może to tylko poprzedzająca autentyczną walką o władzę, wpływy i pieniądze zasłona dymna, w którą to ja i pozostały ciemny lud uwierzyliśmy? Tak czy inaczej, jestem na zawsze skażony katolicyzmem, przesiąknięty nim do szpiku kości, jak cały mój kraj. Moje myśli błądziły i błądzić będą po tej orbicie, choć to przyciąganie teraz bardziej działa jak odpychanie. Mam się od czego oddalać i to jest rzecz niezaprzeczalna. Nie do wykorzenienia.
Później próbowałem poznać inne religie. Można powiedzieć, że poszukiwałem. Dość szybko mi przeszło. Odkryłem bowiem, że religia jako taka raczej nie jest dla mnie, a już na pewno nie taka, jaką różni kapłani sprzedają swoim wiernym. Nie potrzebowałem nazywania tego, co czułem gdzieś pod skórą. Nie potrzebowałem nadawania imienia sile, która to wszystko stworzyła. Bo w to, że taka siła sprawcza istnieje, wierzyłem, a raczej wiedziałem to lub chciałem wiedzieć. Nie wiem, czy jest nadal, a jeśli tak, to czy interesuje się swoim dziełem. Boskość nie jest do ogarnięcia przez ludzkość, bo Bóg stworzył człowieka, człowiek zaś stworzył Boga. Kto kogo na swoje podobieństwo, to rzecz nie do ustalenia; jak to, co było pierwsze: kura czy jajko. Dlatego śmiertelnicy sprowadzają ją do swojego poziomu i próbują wcisnąć w swoje ograniczone postrzeganie. Im ciaśniejsze ramy, tym chętniej tworzy się tam wiara. Wiara, czyli przeciwieństwo nauki. To jak światło i cień. Z tego powstają religie, a każda jest tą jedyną i prawdziwą. Zwalniającą z samodzielnego myślenia i odpowiedzialności, bo przecież Bóg tak chciał. Litości! Obecności Boga nie czułem za życia. Może na upartego, jeśli przyjąć, że stworzył świat, to spotkać go można wszędzie w jego dziele. Jednak tu, gdzie teraz jestem, też go nie ma. Zaraz pewnie podniosą się głosy, że go nie dostrzegam, bo w niego nie wierzę. Że nie zasłużyłem, by oglądać jego oblicze, a dla mnie to dowód na to, że jeśli miałby się pokazywać tylko wiernym, to jest zaledwie ich wyobrażeniem. Mój mózg, który przez całe życie karmiłem kłamstwami i wymyślonymi obrazami Boga, po śmierci odtwarza mi je niczym film. Skoro więc nie malowałem jego obrazu, teraz najnormalniej w świecie go nie widzę, więc przyjmuję, że Boga nie ma. A chyba chciałbym, żeby był. Chciałbym, żeby się nami opiekował jak matka: kiedy dziecko jest chore, ona dogląda go i troszczy się o nie. Bo bez wątpienia ludzkość jest chora. Wiele jednostek chorobowych trawi przedstawicieli homo sapiens, sieroty Stwórcy. Nie wiem, czy jesteśmy nieudanym eksperymentem, czy też żyjemy na zbyt małym świecie, żeby nas zauważać, lub po prostu jesteśmy upośledzeni jako gatunek. Jednak matka się o nas nie troszczy. Toteż wychowujemy się sami, powielając najgorsze i najbardziej destruktywne zachowania, a wszystko to robimy, próbując nakreślić obraz Boga. Może w tym tkwi błąd, że mówimy o Bogu w rodzaju męskim, jako o ojcu. Może to go tak denerwuje, bo tak naprawdę jest NIĄ? Jest matką. Lub zwyczajnie nie ma płci. Lub ma ich wiele. W takim razie świat heteronormatywny byłby niemiły Bogu. Trzeba by nie tylko uszanować, ale może nawet i pokochać wszystkich, których nazywamy „innymi”. Lesbijki, geje, bi, trans są (o zgrozo!) równi nam, heterykom. Nie, to nie przejdzie a szkoda. To jednak bez znaczenia. Dlaczego seksualność ma określać człowieczeństwo? Nigdy nie byłem w stanie tego pojąć. Dlaczego Kościół tak zaciekle walczy z seksem, który przecież jest naturalny? I co kogo obchodzi, kto z kim, jak i ile razy? Czyż nie jest ważniejsze, żeby odbywało się to z szacunkiem dla drugiej osoby? Kler nigdy jednak na to nie zważał. Święty węzeł małżeństwa łączy trwale i nierozerwalnie kobietę i mężczyznę. Nieważne jest, czy wiążą się z miłości, czy obowiązku. Czy obie strony tego chcą. A przecież jeśli jedna nie chce i zostaje przymuszona, to jest to podręcznikowy przykład gwałtu. Zaraz pojawią się głosy, że Kościół nie uznaje sakramentów pod przymusem, że takie są nieważne. Nie bądźcie śmieszni. Nikt nie patrzy na pokrzywdzonego, a sakrament jest uświęceniem i sprawę zamyka. Gwałt, którego ta instytucja nigdy nie dostrzegała. Gwałt na duszy młodego człowieka, gwałt na duszy dziecka na siłę wpychanego w wiarę, której nie rozumie; gwałt, który na zawsze odciska się na jego psychice, zmieniając ją nieodwracalnie. Wiem coś o tym, jestem naznaczony i nie potrafię wyjść poza pewne schematy myślowe, choć bardzo bym chciał. Nie byłem w dorosłym życiu religijny. Poza świętami Bożego Narodzenia i Wielkanocy jakoś nie obchodziłem żadnych innych, moja codzienność zaś daleka była od kościelnej celebry, jednak moje spojrzenie na świat było skrzywione. Widziałem go przez katolicki pryzmat, co dość oczywiste w Polsce. Do ostatniego dnia, a i nawet później (czyli teraz) ta skaza mi towarzyszy. Choć bardzo tego nie chcę i walczę z tym, mimo wszystko to mnie ukształtowało, jednak na szczęście mnie nie definiuje. Jakie to śmieszne określenie, „definiować kogoś”. Czy można człowieka zamknąć w definicji? Nie jako stworzenie, bo człowiek jak koń jaki jest, każdy widzi – lecz jako byt. Z drugiej zaś strony: czyż nie krzywdząca, a z pewnością płytka i niepełna, była to definicja konia? I to w państwie, które ma tak bogatą historię związaną z hodowlą tych pięknych zwierząt, gdzie opiewa się zarówno jeźdźców, jak i ich rumaki? To jakby iść do najlepszej restauracji na świecie, zamówić jakieś popisowe danie, a później skwitować je słowami: „No, dobre było”, albo jeszcze gorzej: „Było OK”. To jak cios setkami ostrzy wymierzony w plecy mistrza kuchni, jak splunięcie w twarz Stwórcy, a przy tym pokazanie swej ignorancji, buty i totalnego zobojętnienia na to, co w istocie jest dla nas ważne i piękne. Zdefiniować człowieka to zamknąć nieodgadnione w ciasne ramy, w których sami nie chcielibyśmy się znaleźć. Przedstawienie tylko z jednej strony. Ukazanie awersu bez rewersu. Czegoś, co tak naprawdę ma więcej niż dwie strony; co jest tak wielowymiarowe, że sami siebie nie jesteśmy w stanie do końca poznać. Jednak codziennie to robimy: codziennie wtłaczamy innych w ciasne pudełka, w szuflady swoich własnych fobii i ignorancji. W ramy niewiedzy i braku chęci poznania. To jest chyba największy lub jeden z większych istniejących grzechów, jakich możemy się dopuścić i jakie codziennie w swoim życiu popełniamy. Nie samo okrajanie, tylko niechcenie spojrzenia na bliźniego swego z szerszej perspektywy. Jednak my potrafimy z tym żyć. Nauczyliśmy się, że grzechy to nic wielkiego, przywykliśmy do nich. Od dziecka nas nimi straszą, a my z czasem uczymy się, że to przecież nic strasznego, że takie jest życie, no i brniemy w to, nie dostrzegając spustoszenia, jakie zaczyna nas otaczać. Też tego nie dostrzegałem. Widzę to dopiero teraz, kiedy mój świat się zatrzymał. Może w tym tkwi cały problem, że z pędzącego pociągu zwanego życiem po prostu tego nie widać. Dostrzec to może tylko ten, kto stoi na stacji lub gdzieś wzdłuż torów. Czasem najzwyczajniej blask nas oślepia. Jeśli ktoś zaświeci nam latarką w oczy, nie zostaniemy oświeceni, tylko oślepieni. Ale nie o to chodzi. Kiedy stoi się w blasku latarni, nie sposób dojrzeć, co jest w cieniu. Nasz wzrok nie może przebić się przez mrok na granicy światła, jednak jeśli staniemy poza nim, zanurzymy się w ciężką i lepką czerń, zaczniemy z czasem się do niej przyzwyczajać i to, co jeszcze przed chwilą jawiło się jako jednolita masa, zacznie ukazywać nam swe odcienie. A czerń ma ich wiele. Pogrążeni w tych odcieniach rozpoznamy bez trudu każdy najdrobniejszy szczegół, dostrzeżemy najmniejszy ruch tego, co w świetle, bo już nic nas nie oślepia. Tu czas nie płynie. Przesuwają się tylko obrazy, z którymi jeszcze mam jakiś kontakt. Powoli jednak gdzieś zanika. Nie odczuwam potrzeby, by go utrzymać. Osiągnąłem bezstan i bezczas. Zwyczajnie, bezgłośnie, bez pośpiechu, spokojnie. Cicho… Znowu jest cicho. A potem słyszę głos, który kolejny raz mnie wywołuje i wyrywa z miejsca, w którym jestem. Ten sam głos, który na wewnętrznej stronie zaciśniętych do bólu powiek wywołuje projekcję tak wyraźną, że aż bolesną. A potem rozbłysk feerii barw i czerń; znowu blask tysięcy świateł i kolorów i czerń. Z każdym nowym rozbłyskiem powidoków – dźwięk w uszach. Bum, bum. Cisza. I bum, bum. Bicie dzwonów. Całe życie je słyszałem. Jako dziecko mieszkałem w pobliżu kościoła. Później również. Codzienna droga do pracy wiodła koło dwóch kolejnych kościołów. Tak jakby w moim mieście były same kościoły. Z czasem przestałem zwracać na nie uwagę. One jednak zawsze były i nawoływały do wstąpienia w progi świątyń, w których nie było gospodarza. Tęskne zawodzenie, jak płacz dziecka, kiedy matka odchodzi od kołyski. Uporczywe, nie do zniesienia. Jednak do wszystkiego można przywyknąć, na wszystko zobojętnieć, wszystko może stać się niezauważalnym tłem. Czy teraz na nowo zaczynam je słyszeć? Czy są prawdą, czy kolejnym wspomnieniem? Jeśli tak, to którym? Tym z dzieciństwa, oznajmiającym, że zbliża się kolejna wizyta w domu Ojca mego, która będzie dla młodego mnie godziną wyrwaną z życia? Jednym z tych, które towarzyszyły mi w drodze do pracy, kiedy czasem przysiadałem w słoneczny dzień na ławce, delektując się poranną fajką? Może tym, który słyszałem, wciągając ostatnie w swoim życiu niebieskawe kłęby papierosowego dymu nikotynowego? Przypomina mi się, co wtedy czułem. Pamiętam, o czym myślałem. Pierwszy odgłos spiżu przyspawał mi nogi do chodnika. Pierwszy, cichy jeszcze i pojedynczy, do którego za chwilę miał dołączyć niższy ton kolejnego dzwonu, a potem wyższy, by w kilka uderzeń serca później rozbrzmieć kanonadą niosącą się echem po okolicy i po moim ciele. Wypatrzyłem ławkę, usiadłem. Zapaliłem papierosa. Zaciągnąłem się aż po same trzewia. Zaciągnąłem się dymem swojego własnego kadzidła, patrząc tylko na ten mały wycinek losu mojej rodziny naznaczonej kościołem. Moi dziadkowie przynajmniej ci, których znałem – byli nie tylko wierzący, ale wręcz bogobojni. Wiara w Boga i zinstytucjonalizowany Kościół katolicki była dla nich jednością. Nie widzieli wiary poza jego murami. Nie uznawali osoby wierzącej niepraktykującej, nie wspominając o tych, którzy błądzili w mrokach obcych religii. Bo przecież nie ma innej jak tylko nasza słuszna. Nie ma innego Kościoła niż Kościół katolicki – jedyna droga do właściwego Boga. Jego namiestnicy zaś przemawiają głosem Najwyższego, jakby mieli wyłączność na komunikowanie się z nim i oznajmianie wiernym jego woli. Straszna szarlataneria. Mimo że dziadkowie byli osobami dość światłymi (jak mi się zawsze zdawało), nie dostrzegali żadnych wad w tym systemie. Nie zauważali nawet analogii w jego działaniu. Bez problemu krytykowali i obnażali manipulację starożytnych kapłanów. Dziadek fascynował się taką historią. Nieraz opowiadał mi o duchownych w świątyniach faraonów. O tym, jak sterowali ludźmi, wmawiając im swój rzekomy kontakt z bogami i narzucając poprzez to swoją wolę. W podobnym tonie wypowiadał się zresztą o mitologii greckiej czy rzymskiej, ukazując łgarstwo kapłanów i łatwowierność ciemnego ludu. Nie dostrzegał jednak tego mechanizmu w swoim Kościele. Kiedyś, jako wczesny nastolatek, podzieliłem się z nim swoimi odczuciami na ten temat. Usłyszałem w odpowiedzi, że różnica jest w tym, iż oni wierzyli w złych bogów, że się mylili, a on wierzy w jedynego i prawdziwego Boga. Co za hipokryzja. Kiedy dalej drążyłem temat, nie dając za wygraną i nie przyjmując tego do wiadomości, strasznie się rozzłościł. Nie pamiętam, jak to się skończyło, ale wiem, że była jakaś awantura. Wiem, że dziadek krzyczał coś do ojca, jednak przez zamknięte drzwi nie słyszałem dokładnie co. Później już nigdy z dziadkiem nie rozmawiałem o religii. Skończyły się też skądinąd zajmujące i lubiane przeze mnie opowieści dziadka. W ogóle jakby przestał do mnie mówić. Potem zmarł. Nie mogę określić, czy było to kilka dni, czy miesięcy, a może lat po tym wydarzeniu. Fakt jest taki, że się skończyło. Z kolei z babcią nigdy na takie tematy nie rozmawiałem. Zawsze słyszałem, że podważanie tego, co mówi ksiądz – nawet nie tego, co mówi Biblia, tylko właśnie ksiądz to grzech. Tak za każdym razem urywały się nasze rozmowy, które choćby lekko zahaczały o te tematy. Ponadto babcia zdawała się być kalką dziadka i kiedy on umarł, zamknęła się w sobie i poza odwiedzaniem jego grobu większość czasu spędzała w kościele, odmawiając różaniec. To jednak nie była zwykła modlitwa. To była mantra, w której staruszka się zatraciła. Cały czas z zamkniętymi oczami poruszała wargami, przerzucając między palcami kolejne paciorki. Poza chwilami w domu, kiedy ją odwiedzaliśmy, pewnie robiła to cały czas. Może przerywała w trakcie posiłku i pewnie na wizytę w toalecie; poza tym ‒ dałbym sobie rękę uciąć – bez ustanku trwała w swojej niekończącej się modlitwie. Któregoś dnia chciałem ją odwiedzić. Pukałem do drzwi coraz mocniej, kiedy nagle z sąsiedniego mieszkania wysunęła się siwiuteńka głowa zasuszonej babinki. Raczyła mnie poinformować, że nie należy tak walić, bo tu wszystko słychać, no i że to moje walenie jest w ogóle niepotrzebne, bo babci i tak nie ma. Poszedłem więc na cmentarz, oddalony o jakiś kilometr, i już z daleka zobaczyłem ją siedzącą na ławeczce przed kwaterą mojego przodka i mamroczącą coś pod nosem. Nie skradałem się, szedłem normalnie. Liście szeleściły mi pod stopami, ale ona mnie nie usłyszała. Przystanąłem dwa groby dalej. Nie wiem, jak długo tak stałem, wpatrując się w babcię. Musiało to jednak być kilka ładnych minut, bo noga mi ścierpła i złapał mnie skurcz. Chcąc ulżyć bolącej kończynie, zacząłem wykonywać dziwne ruchy, przez co było mnie słychać jeszcze bardziej. Babcia jednak i na to nie zwróciła uwagi. Zawsze wydawało mi się, że człowiek ma naturalnie wyczuloną wrażliwość na to, że ktoś go obserwuje. Tę pierwotną iskrę zwierzęcego instynktu, która ostrzega go przed czającym się myśliwym, tę reakcję obronną organizmu zwierzyny łownej. Nie raz i nie dwa czułem na sobie czyjeś spojrzenie, stąd przekonanie, że to się po prostu wyczuwa. Jednak nie ona – do niej nie docierały żadne bodźce ze świata zewnętrznego. Gdzie wtedy była? Czy o to chodzi jej Bogu, żeby nie żyć za życia? Czy na tym polega głębia jej wiary? Czy to tak przygotowuje się najlepiej, jej zdaniem, do życia wiecznego w swoim obiecanym wymarzonym raju? Zapominając o życiu i już tu na ziemi przenosząc się w zaświaty? Nie potrafiłem pojąć, czy naprawdę tego oczekuje ten Bóg, czy to po prostu jakaś poślednia interpretacja nie tylko mojej babci, ale wielu osób z jej pokolenia – i nie tylko. Widywałem bowiem także innych, którzy zamiast skupiać się na mszy, oddają się ekstazie własnej modlitwy. Czy w ich mniemaniu msza jest czymś tak dalece niewystarczającym, że muszą ją udoskonalać, uwznioślać? A jeśli nie – czy to, że nie poświęcają jej należytej uwagi, nie jest z ich strony błędem, by nie rzec: grzechem? Ja sam nigdy nie skupiałem się na tym, co dzieje się przy ołtarzu, ponieważ bardziej zajmowało mnie śledzenie zachowań innych. Zawsze lubiłem wyszukiwać jakieś ciekawe indywidua. A to gościa z wielkim ropniem pod okiem, a to jakiegoś z wolem na szyi albo jakoś dziwnie ubraną staruszkę. Dodatkową atrakcję stanowił fakt, że musiałem zawsze robić to dyskretnie, żeby nie narazić się na karcące spojrzenie ojca, które zwykle szybko mnie dosięgało. Z tego samego powodu nie bardzo mogłem śledzić freski i rozwieszone na ścianach malowidła, które dużo bardziej mnie interesowały niż niespójne i – jak dla mnie – nie bardzo przystające do rzeczywistości słowa celebrującego nabożeństwo. Z jego ust nigdy zresztą nie usłyszałem prawdziwego głosu Boga ani bożych prawd. Zawsze były dla mnie tylko słowami mistrza ceremonii prowadzącego jakiś zagadkowy show w celu, który nie bardzo rozumiałem i ni cholery zrozumieć nie miałem ochoty. Szarlataneria i kuglarskie sztuczki, mające omamić wzrok i zahipnotyzować podatne umysły. A więc moja babcia idealnie się w to wpasowywała. Ze stuporu wyrwał ją dopiero dotyk mojej ręki na ramieniu, gdyż nawet kiedy stanąłem tuż obok, nie zrobiło to na staruszce żadnego wrażenia. Nie wiem, czy wierzyła, że po śmierci połączy się z dziadkiem. Za to na pewno wierzyła, iż połączy się ze swoim Bogiem, i mam nadzieję, że tak się stało. Ona i dziadek byli naprawdę dobrymi ludźmi. Mógłbym rzec, że biednymi przez swoje zamknięcie, ale wtedy umniejszyłbym to, co dla nich było najważniejsze w życiu, a tego nie mam zamiaru robić. Chciałbym, żeby ich Bóg istniał chociażby tylko dla nich. Teoretycznie w tego samego Boga wierzyli mój ojciec i moja matka. Choć ich religijność już nie była tak bezkrytyczna jak w przypadku dziadków. Nadal jednak słowo Kościoła wypowiedziane ustami księdza było święte. Dziwne: tylko dlatego, że ktoś włożył kiecę i głosi – jak sam twierdzi – prawdy objawione, z automatu stawał się dla nich wiarygodny. Bardziej zaufaliby obcemu księdzu niż obcemu elektrykowi, piekarzowi czy komukolwiek innemu. Ta aura wyjątkowości, którą otaczali kapłanów swego Kościoła, choć już bez takiego uwielbienia jak wcześniejsze pokolenie, dla mnie i tak była nie do przyjęcia. Czy ksiądz nie może być takim samym złodziejem jak inni? Kiedy w sklepie ekspedientka kolejny raz źle coś policzyła mojej mamie, ta dopiero w domu była w stanie nazwać rzecz po imieniu: że jest to kradzież albo przynajmniej próba. Bo raz to może się zdarzyć, ale codziennie – już wygląda na jakiś szwindel. No chyba że to kompletny debilizm, czego nikt raczej nie brał pod uwagę. Jednak ksiądz, który jeździ wypasioną bryką, poobwieszany złotem, jakoś na takie wyróżnienie w jej ustach nie zasługiwał. No dobrze, przesadzam. Tak jaskrawe przypadki moi staruszkowie dostrzegali. Jednak tych subtelniejszych lub po prostu dziejących się na mniejszą skalę już nie. A to tylko kwestia pieniędzy. Kafelkarz, który przyszedł do nas robić remont łazienki, bez trudu został nazwany pijakiem, kiedy okazało się, że pociąga z flaszeczki podczas roboty. Jednak ksiądz, od którego waliło gorzelnią na kilometr, co najwyżej zasługiwał na stwierdzenie, i to dość nieśmiałe, że może ma mały problem z alkoholem. Wybaczali kapłanom dzieci na boku, jeśli już o takim przypadku się dowiadywali, i twierdzili, że to przecież normalne, że facet musi od czasu do czasu i że ten celibat to niepotrzebny. Zgadzam się z tym, że jest zbędny, ale jeśli na coś się zgadzasz i coś przysięgasz, to jako stróż moralności sam powinieneś dotrzymywać ślubów. Kiedy nasz sąsiad, a zarazem znajomy rodziców – pan Kaziu – zdradził żonę, to z miejsca dopadł go ostracyzm sąsiedzki naszej kamienicy. Przecież też złamał przysięgę wierności. Nie rozumiałem, czym różni się jedno od drugiego. „Nie kłam” to po prostu nie kłam. Niezależnie komu. Bo czym różni się kłamstwo wypowiedziane do rodziców od tego, które słyszy siostra albo kolega? Nie wnikam w sprawy intencjonalne i moralne aspekty mówienia czy też niemówienia prawdy, półprawdy, niby-prawdy, przemilczania czy zwyczajnego kłamstwa lub łgarstwa. Rzecz jasna i dla wszystkich dorosłych oczywista: nie jesteśmy komputerami, a nasze życie to nie ciąg zer i jedynek, jednak jawna hipokryzja i podwójne standardy etyczne w stosunku do duchowieństwa zawsze mnie raziły, choć sam nie byłem święty. Może chodziło o to, że ja nigdy dla nikogo nie chciałem być wzorem do naśladowania. Nigdy nie chciałem być drogowskazem moralnym, za jaki chce uchodzić kler. Sądzę, że w tym tkwi szkopuł. Jeśli kradniesz – nie krzycz, że jesteś wzorem uczciwości. Jeśli lubisz chlapnąć kielicha – nie wyzywaj innych od pijaków i nie praw im moralizatorskich kazań. Jeśli cudzołożysz – nie grzmij z ambony o rozpasaniu seksualnym i przeniewierstwie. Jeśli wolisz mężczyzn – nie wyzywaj innych od pedałów i nie strasz ich ogniem piekielnym. Swoją drogą, to pewien mechanizm, który podskórnie wyczuwałem już jako małolat, jednak uświadomiłem go sobie przed ślubem, czyli i tak w dość młodym wieku. Choć dzieci bezwiednie też to robią. Wpada gówniarz do klasy, puszcza cichacza, a potem na cały głos woła: „Co tu tak jebie? Ktoś się zesrał?”. Potem zazwyczaj wskazuje na klasową ofiarę albo osobę będącą najbliżej. I żeby skutecznie odwrócić od siebie uwagę i nie dać nikomu odpowiedzieć: „Kto czuje, od tego zalatuje”, ciągnie swoją gierkę. Im głośniej, tym lepiej. Bo nawet jeśli pojedynczo w klasie każdy z uczniów podejrzewa albo nawet wie, że to ten krzykacz zanieczyścił powietrze, to jako całość nikt się nie odezwie. Wyrok już zapadł. A przecież chodzi tylko o puszczanie wiatrów, które towarzyszą każdemu z nas codziennie i jest to jak najbardziej naturalna sprawa. Choć w towarzystwie mniej lub bardziej wstydliwa, może zdarzyć się każdemu. Wtedy przecież wystarczy przeprosić, jeśli trzeba – przewietrzyć, i po sprawie. Skoro jednak w takiej sytuacji dochodzi czasami niemal do linczu czy ostracyzmu, to co dopiero, kiedy sprawa jest bardziej drażliwa, mniej oczywista i dla większości niezrozumiała i obca? Wtedy większość nawet przez chwilę nie ma przebłysku refleksji, tylko powtarza retorykę krzykacza jako swoją. Dodatkowo biorąc pod uwagę status świętej krowy, jaki ma kapłan w lwiej części społeczeństwa – zwłaszcza starszego – łatwiej jest mu odsunąć od siebie jakiekolwiek podejrzenia.
Jak już wspomniałem, rodzice ciągali mnie do kościoła co niedziela i przy każdym święcie. Wychodziło na to, że dzień wolny od szkoły równał się dniowi, z którego godzina, a z przygotowaniami i całą otoczką ze dwie, wyrwano z mojego życia. Podczas mszy miałem się skupić, słuchać i patrzeć na to, co kolorowo ubrany facet robi przy ołtarzu. Wstawać, kiedy inni wstają, klękać, śpiewać i tak dalej. Tak więc bezrefleksyjnie wstawałem, klękałem, śpiewałem i powtarzałem wyuczone formułki. Do czasu. Nie wiem, kiedy to nastąpiło ani co było czynnikiem wywołującym u mnie bunt i przebudzenie. Na razie niepełne. Zanim do tego doszło, udało się moim rodzicom, dziadkom i całej wspólnocie ukształtować mnie na swój obraz. Wykoślawić, ale na szczęście nie wykastrować. Pierwszym jaskrawym przejawem mojego buntu był kategoryczny, jednoznaczny i nie do przełamania opór przed byciem ministrantem. Mama i tata uważali, że to byłoby piękne i w ogóle. A mnie aż skóra swędziała na samą myśl, choć podobno – czego sam nie pamiętałem, być może celowo wyparłem to z pamięci – mając cztery czy pięć lat, mówiłem, że chcę zostać księdzem. Patrząc na to z perspektywy czasu, sądzę, że ciasno musiało być w tamtym moim życiu, skoro jawiło mi się to jako szczyt dziecięcych marzeń. Rezygnacja z takich planów musiała pojawić się dość szybko i chyba była spowodowana moim idealistycznym podejściem do spraw wiary i jej głosicieli, które tak skutecznie zostało mi wszczepione we wczesnym dzieciństwie. Musiało chodzić o to, że mój młody umysł wiedział, iż kapłani nie mogą mieć żon, a ja właśnie ‒ i to doskonale już pamiętam ‒ przez przypadek odkryłem w szafce u ojca gazetki z gołymi paniami. Nie bardzo kojarzyłem jeszcze, co i jak, ale wiedziałem, że to będzie moje hobby i że to przecież nie idzie w parze z posługą duchowną. Nie chcę nikogo obrażać ani szkalować. Nie wiem, czy klecha, który opiekował się w mojej parafii ministrantami, zajmował się również ich seksualnym wtajemniczaniem. Nie słyszałem, żeby kogoś gwałcił, jednak tych kilka gazetek pornograficznych być może uchroniło mnie przed przedwczesnym i niewłaściwym poznaniem życia erotycznego na własnej skórze. Z czasem ta sfera mojego życia się ukształtowała. I choć niekoniecznie chciałem sypiać z mężczyznami, to czasem lepiej byłoby wylądować w łóżku z przystojnym facetem, niż z niejedną napotkaną kobietą. Dlaczego?
Ponieważ niektóre były nie tyle aseksualne, ile – w moich oczach – antyseksualne. Powszechnie wiadomo, że w zdrowym ciele zdrowy duch. A każde ciało ma swoje potrzeby. Nie oceniam niczyich preferencji ani skłonności. Seks ma dawać radość tym, którzy go uprawiają; ma być świadomym aktem dawania i brania. Kluczem jest słowo „świadomym”. Dlatego poza gwałtem – szczególnie na dzieciach – który ze świadomą zgodą nie ma nic wspólnego, akceptowałem (choć niekoniecznie uprawiałem) wszelkie formy seksu. Podobną miarę przykładałem do każdego człowieka niezależnie od płci, upodobań, wyznania, narodowości czy koloru skóry. Z tego też powodu niezrozumiały dla mnie był celibat, który księża dostają w pakiecie wraz ze święceniami. Co innego celibat dobrowolny. To tak jak z każdą przysięgą czy obietnicą. Jeśli chcesz, złóż deklarację i się jej trzymaj. Jeśli nie – nie powinno być ci to narzucane, zwłaszcza w tak delikatnej sferze, gdzie zdarzają się napięcia, frustracje oraz choroby fizyczne i psychiczne. Co innego wstrzemięźliwość. To zwykły wybór, który można w każdej chwili zmienić – bez konsekwencji łamania przysiąg składanych czy to przed Bogiem, czy przed innymi ludźmi, czy też nawet przed samym sobą. Jednak moi rodzice nie widzieli potrzeby dawania wyboru innym, gdyż (tak jak ich rodzice) uważali, że przynależność do wspólnoty Kościoła katolickiego to nie tylko przywilej, ale i obowiązek każdego porządnego człowieka, a zwłaszcza Polaka. Po wielu latach wpadła mi w ręce książka, która na pierwszy rzut oka z religią miała raczej niewiele wspólnego. Był tam jednak fragment, który wyjątkowo dobitnie pasował do moich ówczesnych odczuć oraz pozwolił zerwać kolejną krępującą mnie nić. Jeszcze nie ostatnią, bo nie wiem, czy ta kiedykolwiek się zerwie. W 11 pierścieniach Phil Jackson wspomina Rona Fetveita, cytując jego słowa usłyszane w odpowiedzi na opowieść o kryzysie wiary bohatera w rodzinie pastorów: „Wiem, jakie masz korzenie – powiedział – ale musisz zrozumieć, że nie ma czegoś takiego jak wnuk Boży. Nie jesteś swoimi rodzicami. Musisz nawiązać swoją własną, osobistą relację z Bogiem”2 . Zawsze można próbować przekonać kogoś do swoich racji i czasem te próby okazują się skuteczne. Jeśli jednak chodzi o kwestię wiary, sytuacja wygląda zgoła odmiennie. Jeżeli ktoś nie ma tego w sobie, jeżeli sam w sobie tego nie odnajdzie, to żadne namawianie, argumentowanie, a tym bardziej straszenie nie będzie w stanie go przekonać. Niektórzy twierdzą, że wiara jest łaską, i gotów jestem się z tym zgodzić. Jeśli więc nie uzyskasz tej łaski na drodze porozumienia swego „ja” z Najwyższym Bytem – żadna osoba trzecia, nawet najbliższa, nie zaszczepi ci jej. Choć oddałaby wiele, by tak było. Nie da się przelać nawet najmniejszej cząstki swojej wiary na drugiego człowieka. Możemy jednak wtłoczyć w niego cały system zachowań i uwarunkowań kulturowo-społecznych, na mocy których ja, osoba niewierząca i niepraktykująca, wziąłem ślub kościelny z Polą. Dla rodziców, dziadków i tak dalej. Raczej nie martwiło nas to, co powiedzą inni – poza naszymi najbliższymi. Nie chcieliśmy sprawiać im przykrości. Wiedzieliśmy bowiem, jakie to dla nich ważne i jak wielką wagę do tego przywiązują. My sami nie odczuwaliśmy takowej potrzeby. Rzecz jasna chcieliśmy w jakiś uroczysty sposób złożyć sobie przysięgę, czy to w obecności księdza – przed Bogiem i ludźmi, czy przed urzędnikiem w majestacie prawa, czy przed drzewem, biorąc sobie na świadka jakąś siłę wyższą, w której istnienie wierzyliśmy. Nie miało to znaczenia. Liczyliśmy się my i to, że łączące nas uczucie jest szczere, więc możemy zrobić to w dowolny sposób. A skoro tak, to nie widzieliśmy powodu wchodzenia na wojenną ścieżkę z rodziną, od której, jak wiedzieliśmy, będziemy w taki czy inny sposób zależni. Przynajmniej na początku. A jak długo potrwa ten początek przed pełnym usamodzielnieniem, tego nie byliśmy w stanie określić. Zresztą pełna samodzielność to tak naprawdę fikcja. Pewnie, że można samemu wychowywać dziecko, jednak w takim wypadku rozwijanie siebie i gospodarstwa domowego jest dość utrudnione. Nieocenioną pomoc stanowią dziadkowie i pradziadkowie, którzy w razie potrzeby mogą posiedzieć z (pra)wnukiem, podczas gdy młodzi rodzice będą w stanie załatwić spokojnie jakąkolwiek sprawę na mieście, nie mówiąc już o pracy na pełen etat. Można zatem powiedzieć, że nasz ślub był elementem dość wyrachowanej długofalowej strategii. Naturalnym następstwem był chrzest – najpierw Magdaleny, później Leszka. Lekcje religii i komunia święta, a później bierzmowanie. Tak jak nakazuje Kościół, krok po kroku, zaliczane były kolejne bazy. Kolejnym sakramentom przybywało adeptów. Czy poza czysto zewnętrznymi objawami były to przeżycia również duchowe? Dla mnie nie. Czy dla nich nie sądzę, a nawet wiem, bo rozmawiałem z nimi o tym. Leszek od najmłodszych lat wykazywał myślenie podobne do mojego. Dostrzegałem w nim te same wątpliwości, podobny sposób rozumowania i negacji nielogicznego i stojącego zazwyczaj w opozycji do nauki nurtu kościelnego. Ja stałem pod ścianą i nie miałem za bardzo gdzie uciec, więc brnąłem w to. Swoim dzieciom nie postawiłem takiej zapory, pozostawiając wolną przestrzeń, z której młody skorzystał. Zbuntował się przeciwko systemowi i nie przystąpił do bierzmowania, co oczywiście nie pozostało niezauważone w rodzinie. Wydaje mi się, że gdyby żyli moi dziadkowie, a jego pradziadkowie, spuściłby uszy po sobie, zacisnął zęby i jakoś dał się zgwałcić tylko dla nich. Wysłuchał jednak tego i owego od naszych rodziców. Choć ich złość, frustracja i rozczarowanie nie skupiły się na szczęście na nim, tylko na nas. To Pola i ja byliśmy odsądzani od czci i wiary – jacy z nas rodzice i tak dalej. Żal byłoby tego słuchać, gdyby nie okoliczność łagodząca tych, którzy nas krzyżowali. A była nią ich znękana, przemielona przez tryby machiny zwanej Kościołem psychika, która nie potrafiła zaakceptować, że można być dobrym człowiekiem bez sakramentów i że może nawet ten ich Bóg nie potępi szczerego czynu zamiast obłudy i zakłamania. Magda zaś bardzo bezrefleksyjnie przeszła przez wszystkie te szczeble. Obojętnie, jakby nie do końca dotyczyły jej samej. Lub raczej tak jak się przechodzi choroby wieku dziecięcego. Trzeba, to trzeba – lepiej wcześniej niż później i z jakimiś komplikacjami. Zaliczyć i zapomnieć, by móc iść dalej w świecie, na jaki nie mamy wpływu. Leszek wierzył, że może zmienić świat, i mam nadzieję, że mu się uda. Magda uważała, że nie może tego dokonać jedna osoba, a już na pewno nie ma co kopać się z koniem w sprawach tak mało dla świata istotnych i nieuchwytnych jak sprawy ducha. Stąd wynikał jej religijny konformizm. W tamtym momencie zastanawiałem się (właściwie nie wiem dlaczego), jak będzie wyglądała religijna droga kolejnego pokolenia. Leszek, o ile będzie miał dzieci, opowie im o religii swoich przodków tak, jak nam opowiadano o mitologii greckiej czy rzymskiej. Zagadką pozostawała dla mnie ta mała dziecina w brzuchu mojej córki. Czy jej matka, jedyna decydująca o losie maleństwa osoba, wtłoczy je w te same tryby, czy odpuści? Jeśli da spokój, to sprawa załatwiona. Będzie ono pierwszym w pełni, na ile to możliwe w naszym kraju, członkiem rodziny wolnym od skazy grzechu pierworodnego. Wystartuje z czystą kartą, którą będzie mogło samo zapisać. Jakie byłoby to piękne! Dorosły człowiek, nieskażony indoktrynacją jakiejkolwiek religii, tylko na podstawie obserwacji przykładnego życia ziomków z danej wspólnoty, odkrywając w sobie iskrę powołania, postanawia świadomie przystąpić do jakiegoś sakramentu czy obrządku. O ileż głębsze i pełniejsze byłoby przeżycie takiej chwili. Nie na pokaz, ale własne i wewnętrzne. Czyż nie na tym powinna polegać prawdziwa wiara? Na odnalezieniu prawdy? Tu jednak nigdy nie chodziło o prawdę, lecz o rząd dusz zgodnie maszerujących pod sztandarem krwawym i obszytym złotem.
To już nie ma znaczenia, przynajmniej dla mnie. Zmartwienia świata żywych są poza mną. Tu, gdzie jestem, w tej głuchej pustce nieżycia, takie sprawy tracą ważność, jak wszystko inne. Pozostają tylko wspomnienia wymieszane z fantazjami i marzeniami. I już nie wiem, co było, a co mogło być. Co się faktycznie wydarzyło, a co tylko chciałem, żeby zaistniało. Być może jestem w czyśćcu, przeżywając swój ostatni dzień raz za razem, minuta po minucie. Coraz dokładniej i wnikliwiej. I być może to się skończy, gdy wszystko sobie przypomnę, gdy cały ten dzień stanie się prawdziwy we mnie, dla mnie. Czy wtedy pojawi się Charon i przewiezie mnie na drugą stronę Styksu? Może święty Piotr zadzwoni kluczami do niebieskich bram? Może otworzę oczy w innym ciele? Może będę robakiem, a może psem. Może się też zdarzyć, że usłyszę swój własny niemowlęcy krzyk. Tak, pamiętam go… Jedno z pierwszych wspomnień z dzieciństwa. A raczej wspomnienie pewnego odczucia, bo nie wydarzenia jako takiego. To była moja własna wiara; to było coś, w co jako dzieciak wierzyłem samym sobą, bez wpływu z zewnątrz. Z czasem to uczucie zniknęło, by w dorosłym życiu zostać wyjaśnione w sposób naukowy. Jednak jakaś część na zawsze pozostaje w człowieku – w mojej dziecięcej duszy. Nie uleciała, bo byłoby to jej zaprzeczeniem. Drobna anomalia w działaniu mózgu, coś jak déjà vu. Dziwne poczucie, że pewne rzeczy już przeżywałem, choć niezupełnie tak samo. Podskórna świadomość poprzedniego życia lub bytu w świecie równoległym, z którego to właśnie przeżywane w danym momencie wydarzenie już kiedyś zaistniało. Z upływem lat i rozwojem mojego ciała i umysłu to odczucie pojawiało się coraz rzadziej, by w końcu całkowicie zaniknąć. Pozostawiając jedynie wspomnienie budzące się, ilekroć przeżywałem podobną wizję. Wtedy jednak, jako dzieciak, byłem święcie przekonany, że to prawdziwe wspomnienia uczuć. Stało to oczywiście w sprzeczności z naukami dorosłych na temat życia duchowego, dlatego nawet nie jestem pewien, czy kiedykolwiek komukolwiek o tym wspominałem. Do czasu. Kiedyś, przy piwie z moim serdecznym na tamten czas kolegą, może nawet przyjacielem, a z pewnością człowiekiem, z którym wiele mnie łączyło, jakoś dziwnie potoczyła się rozmowa i wspomniałem mu o déjà vu. Okazało się, że to, o czym mówiłem, nie było mu obce i w podobnym wieku doświadczał tego samego. Nigdy więcej z nikim o tym nie rozmawiałem i nie zgłębiałem tematu. Było to dla mnie zbyt intymne, bo to była moja prawdziwa wiara. To dotykało mojej duszy, której nie chciałem przed nikim obnażać. Teraz, kiedy sobie to przypominam, zastanawiam się, czy rozmawiałem o tym z kobietą, z którą przeszedłem większą część mojego życia. Czy mieliśmy sposobność i czas? Czy ta cząstka była aż tak głęboko schowana, że wydobyła ją dopiero śmierć? Teraz jestem chyba właśnie w przedsionku nowej duszy i zbieram wspomnienia, które będę pamiętał jeszcze przez jakiś czas po ponownym narodzeniu. Teraz już wiem, co będzie dalej. Chcę udać się w tę podróż, jednak nie mogę się poruszyć. Coś boli całego mnie, nie tylko duszę, ale i ciało, którego do tej pory – od ostatniego dnia – nie czułem. Teraz czuję, choć jest samym paraliżującym bólem, który nie pozwala ruszyć się z miejsca, choć tak bardzo chcę; tak bardzo chcę żyć na nowo, od nowa lub – o ile to możliwe – żyć dalej swoje życie. To samo, które jeszcze we mnie siedzi jak sęk w desce. Chciałbym ożywić tę materię, żeby deska wyrwana siłą z drzewa na nowo wypuściła liście. Chcę czuć ciepło słońca, łagodny dotyk wiatru na twarzy, chcę usłyszeć głosy, które nadal są mi tak bliskie. Zbieram więc wszystkie siły, skupiam całą swoją wolę, napinam nieistniejące już chyba mięśnie, by wyrwać się, wyszarpnąć z tej matni. Słyszę dudnienie w uszach, coraz głośniejsze i bardziej uporczywe, nie do wytrzymania. Przechodzące w jednostajny piskliwo-buczący dźwięk. Serce kołacze i pompuje krew. Zaczyna rozsadzać ciało, którego nie ma. Zalewa mnie moja własna krew, coraz szybciej i szybciej. Podrywam się, zrywam okowy bezruchu. W tym momencie jednostajny pisk rozwala mi czaszkę. Nie zdołałem się poruszyć. Ta ostatnia iskra światła, która we mnie była, zgasła wraz z pojawieniem się jednostajnego dźwięku – prostej linii elektrokardiogramu.
A potem kolejne uderzenie bólu każdej cząsteczki ciała, przez którą przechodzi budzący je do nieżycia impuls elektryczny. I znowu tu jestem. Nie tam, gdzie chciałem być, ani nawet tam, gdzie mógłbym chcieć być. Słyszę miarowe krótkie piknięcia. W tym samym momencie pojawiają się rozbłyski światła. Jak eksplozja cierpienia, kiedy raz po raz młot uderza we wbijane w twoje kończyny gwoździe: łup, łup, łup… W rytm uderzeń największego mięśnia w ludzkim organizmie – moim organizmie, którego nie czuję inaczej niż jako ból duszy. Chcę się zapaść i poczuć coś miłego. Coś dobrego i ciepłego. Poczuć obok ciało drugiego człowieka, by moje przestało być bólem. Żeby nasycić je ciepłem żywej istoty, bo tylko ta iskra może je obudzić. Zanurzam się więc w głąb siebie, zanurzam we wspomnienia, by odnaleźć tam choć namiastkę drugiego człowieka. Dostrzegam w końcu najjaśniejszy punkt dający najwięcej ciepła i rozpływam się w nim, w niej, w mojej kochanej duszą i ciałem kobiecie. Dopiero teraz, kiedy w tej krótkiej chwili, w tym ułamku wszechczasu nasyciła mnie i przywróciła równowagę, mogę – na ile to możliwe – spróbować zrozumieć.
Nienasycenie. Uczucie, które do naszego pierwszego razu nie odstępowało mnie niemal na krok. Nieważne, ile razy i z jak pięknymi kobietami to robiłem, jak wiele satysfakcji odczuwałem, jak wielu orgazmów doznawałem. Zawsze pozostawało mniejsze lub większe nienasycenie. Uczucie, że czegoś brak, że czegoś jest za mało. Nawet kiedy leżałem wypompowany, nie mogąc złapać tchu, nie mając siły na kolejne miłosne zmagania, zawsze czułem, że to mało. Choć ciało nie dawało już rady, mojej duszy to nie zaspokajało i wołała o jeszcze, o więcej. Do czasu. Zwykliśmy mówić o czynnościach seksualnych „kochać się”. A z kochaniem niewiele to ma wspólnego. To działa zresztą w obie strony. Nie zawsze miłość musi wiązać się z seksem, choć zwykliśmy traktować to niemal nierozerwalnie. Zawsze zastanawiały mnie podwójne standardy dotyczące tej sprawy w odniesieniu do płci. Oczywiste są różnice biologiczne i generalna koncepcja płci i jej cielesności, jednak faktycznie nie różnimy się od siebie aż tak bardzo. Nie jesteśmy cytryną i jabłkiem, tylko raczej cytryną i mandarynką lub limonką. A jednak podejście do liczby partnerów, zwłaszcza tych przygodnych, diametralnie różni się w zależności od płci. Facet, który zalicza wiele kobiet, wręcz wszystkie możliwe, jest brany w najgorszym razie za jebakę. Co i tak w oczach jego ziomków i kompanów daje mu pewien status i mir. Zazwyczaj jest po prostu na tyle „męski”, by udowadniać to innym dookoła i nie bać się brać tego, czego chce. Pewnie jest to nierozerwalnie połączone z pierwotnym instynktem przekazywania genów, co udowadniałoby, jak blisko tak pogardzanych braci mniejszych jesteśmy my, którzy czynimy sobie ziemię poddaną, a zwierzęta traktujemy przedmiotowo. Gorzej nawet niż rzeczy, bo o rzeczy dbamy, aby się nie zepsuły, zwierzęta zaś same się mnożą i praktycznie za darmo uzupełnia się luka w stadzie. Zresztą w takim ludzkim parzeniu się można odnaleźć jeszcze więcej cech zwierzęcych. Tak czy inaczej, taki facet jest przez kolegów poklepywany po pleckach, zbijane są z nim piątki i wyrażany jest „szacuneczek”. Kiedy zaś kobieta lubi ten sport i nie zważając na otoczenie, raz po raz sięga po zaspokojenie swojego niekoniecznie wilczego apetytu, to już okrzyknięta jest dziwką. Bardzo często dzieci śmieją się z dowcipów dorosłych, zupełnie nie wiedząc, z czego się mają śmiać i o co tak naprawdę chodzi. W moim przypadku nie było oczywiście inaczej. Na długo przed moją inicjacją seksualną zaśmiewaliśmy się z kolegami z dowcipu o tym, jakie są typy kobiet. Strasznie nas to bawiło. Być może sama gra słów jest nawet zabawna, jednak widać, że jest to kawał wymyślony przez mężczyzn i dla mężczyzn. Można śmiało opowiadać go na przerwie, za szkołą, koło śmietników, paląc pierwsze papierosy, czy też w późniejszym wieku przy wódeczce z kolegami. Stereotypowe do bólu i prawdziwe do bólu. Prawdziwe przez tę sztafetę przekazywania z ust do ust, by słowo ciałem się stało. I staje się. Rusałki – ten mnie rusał, tamten rusał. Kotki – ten mnie miał, tamten miał. Czemu nie tego ruchałam; tamtego i siamtego, i jeszcze tego miałam, a tego to chcę mieć – tu i teraz. Codziennie na naszych oczach powielany jest ten sam mylny schemat. Kiedyś gdzieś ktoś popełnił błąd, którego nikt nie skorygował i tak klonowany jest raz za razem, pokolenie za pokoleniem. Zmienia się krajobraz, zmieniają się epoki, a to się nie zmienia.
Mężczyźnie wolno uprawiać seks z wieloma partnerkami, a nawet jest to przejaw jego pozycji i męskości, podczas gdy najlepiej, żeby kobieta miała tylko jednego partnera, od którego nie powinna za wiele wymagać. Święty to ja nigdy nie byłem, przysiąg jednak nie zwykłem łamać. Choć nie zawsze z własnej woli lub raczej: nie dzięki własnej silnej woli. Matylda Wódka była kobietą elektryzującą i ekscytującą. W biurze wszyscy mówili, że pewnie z powodu nazwiska jest to bardziej facet niż babka. Mówiło się „baba z jajami”. I faktycznie, mentalne jaja miała większe niż my. Twarda, bezkompromisowa, skuteczna, a przy tym bezpretensjonalna i nadzwyczaj urocza w tym, co robiła. Na imprezach zakładowych piła zawsze z facetami. Zresztą w ogóle była ideałem koleżanki z pracy. Interesowała się sportem i motoryzacją, no i lubiła wypić, co stawiało ją w rzędzie facetów. Nie pieprzyła z innymi dziewczynami z biura o kosmetykach i fryzjerach, a przy tym była naprawdę piękną i seksowną kobietą. W pełni też zdawała sobie sprawę ze swoich walorów, których nie wahała się używać, a wiedziała – i to doskonale – jak to robić. Nie powinno więc dziwić, że była adorowana przez męską część zespołu. No i jeszcze przez Kaśkę z sekretariatu. Gdyby nie fakt, że mówiła o tym otwarcie, lecz bez tego męskiego zadęcia i puszenia się, pewnie wszyscy nazywaliby ją zdzirą.
– Jesteś jednym z trzech facetów u nas w firmie, z którymi nie spałam – powiedziała mi, kiedy leżeliśmy obok siebie na łóżku i paliliśmy papierosy, strzepując popiół do leżącej między nami popielniczki. Uniosłem brwi w pytającym geście, którego jednak nie mogła zauważyć, gdyż oboje wpatrywaliśmy się w sufit. Zapytałem więc na głos:
– Jednym z trzech?
– Tak. Poza tobą Andrzej z księgowości, choć zamiast niego mam na tapecie Kaśkę, no i jeszcze Łukasz Zbych.
– A tak to wszystkich? – dopytywałem. – Czekaj, czekaj. A ochrona?
– Nie, ci to nie nasza firma – odparła z uśmiechem w głosie i zaraz dodała: – Ale jednego zaliczyłam. Takie ciacho! Wielki, dobrze zbudowany. Przyszedł na kilka dni na zastępstwo za któregoś z tych naszych emeryto-rencistów. Był z grupy interwencyjnej, coś sobie naderwał w kolanie, nie chcieli wysyłać go na zwolnienie, to przerzucili do nas, kiedy pojawiła się luka w grafiku. Wiesz, ta jego nie do końca sprawna noga naprawdę nie była żadną przeszkodą w niczym. – Zamilkła i chyba pogrążyła się we wspomnieniach, które musiałem przerwać, gdyż dla mnie ta cisza była nieznośna.
– Czyli należę do elitarnego grona. – Zaśmiałem się trochę jakby smutno. – Czym sobie zasłużyłem na takie wyróżnienie?
– Tak jak ci mówiłam przed chwilą, chodzi o twoje dzieci. Faktycznie, chwilę wcześniej, niesieni falą podniecenia i sporej ilości alkoholu, wylądowaliśmy w jej hotelowym pokoju, podczas gdy na dole w restauracji reszta naszych kolegów usilnie próbowała przepić budżet firmowy przeznaczony na ten wyjazd integracyjny. Kiedy tylko zamknęły się za nami drzwi, wpiliśmy się w siebie niczym wygłodniałe odurzone zwierzęta. Nasze języki badały wnętrza ust, a dłonie błądziły po zakamarkach ciał. Przeciągnąłem jedną po gładkim udzie i uniosłem lekko sukienkę, pod którą wyczułem nagą skórę kształtnych, okrągłych i twardych niczym arbuz pośladków. Przesunąłem rękę do przodu i wsunąłem za koronkowy skrawek materiału, czując ciepłą i lepką wilgoć. W tym czasie ona wodziła dłonią po moim nabrzmiałym kroczu. Czasem wystarczy chwila, by odmienić los. Wtedy byłem o krok od zdradzenia mojej żony. Nie doszło do tego – bynajmniej nie dzięki mnie. Moment, w którym Matylda doszła do mojego paska i nie zdołała go od razu rozpiąć, okazała się zbawienny. Ta sekunda, w której jej myśli przeniosły się od czynności tak ekscytującej jak wcześniejsza do tak przyziemnej jak działanie mechanizmu otwierającego klamrę, pozwoliło Matyldzie na otrzeźwienie. Początkowo w podnieceniu nawet nie zauważyłem jej nagłej sztywności i opanowania. W jednej chwili żar podniecenia został stłumiony i drżącym głosem, oderwawszy się od moich ust, wyszeptała mi do ucha:
– Kurwa, ale ja mam na ciebie ochotę, tyle tylko że ty masz dzieci. – Zawiesiła na chwilę głos. – W dupie mam twoją żonę, niech sama sobie radzi z konkurencją, ale dzieci… – Tu znowu się zawahała. – One niczemu nie są winne. Idź sobie zwal do kibelka, jeśli musisz – powiedziała i odepchnęła mnie w kierunku łazienki.
– Nie, nie muszę – wydusiłem przez ściśnięte gardło.
Oboje byliśmy jak dwie bryły roztopionego metalu, które właśnie zostały polane zimną wodą.
Książkę Bóg, Honor, Seks, Ojczyzna kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,