Trzeba być dobrej myśli. "Zakładnicy wolności. Florentyna i Konstanty 1916-1924"

Data: 2021-06-23 10:00:56 | Ten artykuł przeczytasz w 20 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Podczas gdy w Stanach Zjednoczonych rodziła się epoka jazzu, na drugim krańcu globu Zabierzyńscy w szeregach powstańców wielkopolskich walczyli o ojczyznę, jednocześnie usiłując wpasować się w zmieniający się w zawrotnym tempie świat. W nową, wygodniejszą modę, która kobiety nareszcie wyzwoliła z gorsetów. Śmiało sięgali po prezerwatywy, które pozwoliły oddzielić prokreację od seksu. Bliskie im były prawo wyborcze dla kobiet, elektryfikacja wsi… A wszystko to wśród pierwszych bicykli, mody na archeologię i seansów spirytystycznych, fascynacji hipnozą i poradami lekarskimi z piekła rodem, pierwszych zdjęć, również „post mortem”, fabryk nowinek technicznych oraz dziesiątkujących społeczeństwo epidemii gruźlicy i grypy hiszpanki.

W ich pełnym miłości domu pojawiają się cztery córki, które w miarę dorastania sprawiają coraz więcej kłopotów. Czy uda im się przetrwać dziejową zawieruchę i poczują prawdziwy smak wolności?

Obrazek w treści Trzeba być dobrej myśli. "Zakładnicy wolności. Florentyna i Konstanty 1916-1924" [jpg]

Zakładnicy wolności to pełna wzruszeń, lęków i dramatów saga rodzinna osadzona w polskich realiach sięgających końca XIX wieku. Do lektury najnowszej powieści Niny Majewskiej-Brown zaprasza Wydawnictwo Bellona. Ostatnio mogliście przeczytać pierwszy fragment książki, tymczasem już teraz zachęcamy do przeczytania kolejnego fragmentu powieści: 

Rozpacz matki nie trwała długo. Była tak ogromna, bezgraniczna i niezabliźnialna, że równo miesiąc po śmierci synów w nocy, podczas pozornie spokojnego snu, pękło jej serce i nasz rodzinny marmurowy grobowiec na przytulonym do parafialnego kościoła cmentarzu trzeba było otworzyć ponownie.

Otrząsam się z ponurych myśli i usiłuję skupić na teraźniejszości. Drewnianą chochlą przesuwam po dnie garnka błyszczące owoce, odklejając je od ścianek. Ile będzie z tego weków? Ze dwadzieścia większych? A może nawet trzydzieści mniejszych? Przez chwilę rozważam, do jakich słojów powinny trafić powidła, i przed moimi oczami pojawia się wspomnienie ukochanej babci.

Gdy byłam mała, miałam może siedem–osiem lat, podobny zapach drażnił mój zadarty nosek, gdy babcia Helena ku uciesze dzieciarni prażyła śliwki w ogrodzie na tyłach domu.

Nie mam pojęcia, jakim cudem się nie przypalały w wielkim czarnym garze zawieszonym nad ogniskiem, do którego tylko jej wolno było dokładać drobne polana. Było to jak misterium, które z kuzynostwem uwielbialiśmy. Babcia przy okazji smażenia powideł, najpewniej dla zabicia czasu, opowiadała różne historie o tym, jak to dawniej bywało i co jej się dziwnego w życiu przydarzyło. A to, jak któregoś dnia lis zakradł się niepostrzeżenie do kurnika i wydusił wszystkie kury. Jak od pioruna zapaliło się drzewo w sadzie. Jak któregoś roku komin się zawalił pod ciężarem bocianiego gniazda. Jak dziadek z samym dziedzicem polował na jelenie.

Wtedy nie miałam pojęcia ani o polowaniu, ani o jeleniach, których wyobrażenie podsuwały mi jedynie wiszące w holu spreparowane głowy z martwymi szklanymi oczami i królewskimi porożami, gdzie buszowały pająki, pozostawiając festony pajęczyn i przydając Klarze pracy.  Ale przede wszystkim, ku uciesze małej gawiedzi, stale trzeba było kosztować, czy powidła już doszły. Czy są dość słodkie, gęste, odpowiednio kwaskowate i czy mają właściwy kolor.

I to były magiczne chwile. Babcia brała bochen chleba, robiła na nim znak krzyża, przykładała go do fartucha na piersi i długim nożem, cienkim od wielokrotnego ostrzenia o kamień, kroiła skibkę po skibce. Łamała je na kawałki i każdemu sukcesywnie nakładała odrobinę przysmaku. Pewnie gdyby dała nam po pajdzie, najedlibyśmy się w mig, i tyle. Ale przez to, że ceremoniał rozłożony był w czasie i każdy musiał czekać na swoją małą porcję, trwało to w nieskończoność i dopiero pod koniec dnia odkrywaliśmy, jak bardzo jesteśmy najedzeni, a raczej przejedzeni.

Ponadto mieliśmy poczucie, że coś od nas zależy. Czuliśmy się ważni. Babcia nieustannie dopytywała, czy nam smakuje, czy powinna dodać jeszcze wanilii i czy nie za mało goździków, zupełnie jakby liczyła się z naszą opinią. 

To było strasznie miłe, bo w tamtych czasach mało kto przejmował się tym, co myślą dzieci. 

– Pani jeszcze tutaj?

Klara wchodzi niepostrzeżenie i aż podskakuję wystraszona, odruchowo przykładając dłoń do brzucha. Jestem w siódmym miesiącu ciąży, tak przynajmniej wynika z moich obliczeń, i coraz trudniej mi chodzić, a nawet oddychać, co jednak nie zmienia faktu, że smażenie powideł sprawia mi przyjemność. I już wiem, że ulegnę Klarze, i to ona, gdy uznam, że powidła są gotowe, zamknie je w wekach. Nawet wolę, żeby to zrobiła, bo przez ten brzuch tracę wyczucie przestrzeni i nie całkiem się orientuję, gdzie kończy się moje ciało. Wczoraj na przykład boleśnie zahaczyłam o rant stołu, bo byłam pewna, że przecisnę się z konewką w ręku do okna, aby podlać geranium. A wekowanie wbrew pozorom nie jest takie proste.

Najpierw na wieczko trzeba nalać odrobinę spirytusu, podpalić i szybko założyć na słój, wcześniej zabezpieczony gumową uszczelką, i na koniec sprawnie zacisnąć na nim metalową klamrę, która zazwyczaj nie chce się poddać naszej woli.

– Flora! – Radosny głos mojego małżonka niesie się po domu.

– Tutaj jestem! – wołam, jednocześnie poprawiając niesforny kosmyk i delikatnie szczypiąc policzki, by pojawiły się na nich urocze rumieńce.

– Przecie pani czerwona jak burak od tego stania przy blachach. – Klara burczy jak zwykle. – Niech się już nie szczypie, bo pan pomyśli…

Nim dowiem się, co według niej pomyśli Konstanty, ponownie rozlega się wołanie, już jakby bliżej:

– A gdzie jest tutaj?

– W kuchni.

Po chwili wyraźnie słyszę jego zamaszyste kroki i odruchowo się zastanawiam, czy naniósł do domu piachu. Od czasu, gdy niespełna dwa lata temu, 2 marca 1916 roku, na świecie pojawiła się nasza słodka córeczka Wiktoria, porządkowanie domu i pranie wszystkiego, co da się wyprać, stało się moją obsesją.

– A co moje kochanie tu robi? – Niby spogląda na mnie groźnie, ale oczy mu się śmieją.

– Zgadnij – drażnię się z nim, zalotnie machając kopystką.

Mimo że jesteśmy małżeństwem od czterech lat, i to w dodatku zaaranżowanym przez naszych ojców, zakochaliśmy się w sobie na zabój i żyć bez siebie nie potrafimy.  Zachowujemy się jak narzeczeni, którzy płonią się na myśl o pochwyceniu spojrzenia wybranka.

– A nie powinnaś odpoczywać?

– Ja też gadałam, że to niezdrowe, ale jak pani Florentyna się uprze, to nic do rozumu nie przemówi. Może pana posłucha. – Klara z zadowoleniem bierze się pod boki i popatruje na mnie z satysfakcją.

Czasem mam wrażenie, jakby naszego związku nie tworzyły dwie osoby, tylko trzy. Tą trzecią jest oczywiście Klara, na której najwyraźniej nie robią wrażenia ani różnice społeczne, ani to, że jest o co najmniej dwadzieścia lat starsza od swojego obiektu westchnień, czyli mojego męża. I gdy tylko może, staje po stronie Kostka, z satysfakcją wsłuchując się w jego połajanki mojej skromnej osoby. Brakuje jej wyczucia, aby pojąć ironię, i po każdym „skarceniu” mnie przez męża zacietrzewia się, usiłując dołożyć swoje trzy grosze. Bawi nas to niezmiernie, zwłaszcza Konstantego, który specjalnie ją drażni i prowokuje, żeby potem śmiać się z nieszczęsnej w zaciszu salonu.

– Niegrzeczna jesteś? – Mruga do mnie.

– Jak jaki czort! – syczy kucharka. – Ja żem mówiła, że to się nie godzi, że niezdrowo tak w tym stanie się zabawiać smażeniem powideł, ale wszystko jak groch o ścianę! Skaranie boskie!

– Co ja słyszę? – Konstantego aż rozpiera wesołość. – No nic, będę musiał ci wybić z głowy prace domowe.

– A nie powiem, pani czasem by się należało porządne okrzyczenie, ale żeby zaraz bić, i to przy takim brzuchu, to ja nie wiem… – Jej oczy nagle robią się wielkie i przerażona Klara wpatruje się w Kostka.

– Przecież nikt nikogo nie będzie bił. – Śmieję się. – Wybić z głowy znaczy tyle, co wytłumaczyć, że nie należy czegoś robić.

– Ja tam się nie znam, co znaczy co, ale z laniem to bym poczekała – sapie rozeźlona – aż pani Flora powije, bo jeszcze małemu księżulkowi naszemu co się stanie. A jak mały dziedzic…

– Dobrze, dobrze, niech mi tu Klara nie wymyśla i czasem pohamuje język. A tak na marginesie, jeśli już, to moja małżonka powije niebawem małego księcia, nie księdza. To, że Flora jest młodsza, taka dobra i wyrozumiała dla Klary, nie oznacza, że można się z nią spoufalać. Lepiej niech Klara powie, co dziś na obiad, bo głodny jestem jak wilk. – Konstanty pospiesznie zmienia temat.

– A co ma być? Pyry bryzgane, mleko kwaśne z chołoduchą i do tego pani kazała jajka podać. Ja to uważam, że…

– Żadnego bryzgania nie będzie, niech się Klara nie waży!

Myślałam, że skonam, kiedy zobaczyłam, na czym polega proces przygotowywania ziemniaków bryzganych kwaśnym mlekiem czy śmietaną. Klara po prostu nabrała śmietany w usta i bryzgnęła nią na talerz Wiśniewskiego. Czegoś równie obrzydliwego nigdy nie widziałam. I choć jakiś czas temu oświadczyliśmy, że chcielibyśmy jeść prostsze dania, czegoś takiego się nie spodziewaliśmy. Chołoducha zaś okazała się żabą włożoną do zsiadłego mleka, żeby utrzymać je w chłodzie. Nie wiem, jakie jeszcze ludowe receptury ma w zanadrzu nasza kucharka, ale pospiesznie wróciliśmy do poprzednich zwyczajów, po prostu rezygnując w dużej mierze z mięsiwa. Nie wynikało to ze zmiany naszego nastawienia czy podążania za modą zza oceanu, po prostu najzwyczajniej w świecie musieliśmy ograniczyć wydatki.

Prusacy podatkami, przynajmniej tak tłumaczył mi Konstanty, coraz bardziej przyginali nas do ziemi i widmo pustych garnków od czasu do czasu wyrywało mnie ze snu w środku nocy.

Wreszcie po chwili zasiadamy z mężem w stołowym. Mamy ogromne szczęście. Od czterech lat trwa wojna, a front jakby przetacza się obok, nie powodując u nas wielkich strat, inaczej niż w nie tak znowu odległym Kaliszu, który niemal zrównano z ziemią. Przez kilka miesięcy, gdy w naszym niewielkim dworku urządził sobie siedzibę pruski sztab, byliśmy zmuszeni gnieździć się z ojcem i Wiktorią w pokoju Wiśniewskiego, który na ten czas przeprowadził się do czworaków.

Nie było tam żadnych wygód. Tylko rozklekotane łóżko, mały stół z podłożonym pod jedną z nóg drewienkiem i krzesło, na którym strach było zasiąść, bo lepiło się od

brudu.

Klara, która nadal rezydowała w swoim pokoju przy kuchni, musiała wyszorować i pobielić wapnem pomieszczenie, zanim weszliśmy do niego z dzieckiem. Przebywanie w takich warunkach z małą było karkołomnym przedsięwzięciem. Ale nie powinnam narzekać, bo ludzie wokół tracili domy i nikt nawet nie zaproponował im noclegu w należącej do niedawna do nich stodole. Na przykład w majątek wujostwa Marciniaków, którzy od kilku lat mieszkają pod Kaliszem, trafił pocisk armatni i w miejscu ich pięknego domu z rozległymi drewnianymi podcieniami pozostały głęboki lej i kupa gruzu.

Zresztą ta wojna jest okropniejsza od wszystkich poprzednich. Tak mi się przynajmniej wydaje i tak mówi tata. A wszystko za sprawą śmiercionośnych wynalazków, które pojawiły się wraz ze szwadronami żołnierzy. Świat czegoś takiego jeszcze nie widział! I oby nigdy już oglądać nie musiał.

Konstanty mi tłumaczył, że ta wojna odmieniła sposób walki. Dzięki nowym technologiom z epoki rewolucji przemysłowej i wynalezieniu silnika spalinowego działania wojenne stały się zmechanizowane, a producenci samochodów odegrali kluczową rolę w mobilizacji wojsk, wykorzystując swoje umiejętności, między innymi do produkcji samolotów.

Konne szarże na otwartym terenie powoli odchodziły w przeszłość. Zastąpiły je karabiny maszynowe, czołgi i wielkie armaty, które zbierały masowe śmiertelne żniwo.

Byliśmy przerażeni, jeszcze nigdy nie widzieliśmy tyle śmierci dookoła. A ten huk? Tego się nie da opisać!

Myślę, że ocaleliśmy głównie dlatego, że nasz dworek znajduje się w bliskim sąsiedztwie cukrowni i Prusacy nie byli tacy głupi, żeby ryzykować jej uszkodzenie przypadkowym ostrzałem. Pozostałością po ich krótkim pobycie na przełomie roku 1914 i 1915 w naszym rodzinnym domu jest okablowanie pomieszczeń i doprowadzenie do części z nich

prądu.

Ten cud techniki, powszechny już w wielu miastach, a nadal deficytowy na wsiach, nieodmiennie mnie fascynuje. Jak to możliwe, że po kablu płynie coś, co nazywa się prądem, i rozżarza drut w szklanej bańce, która dzięki temu świeci? Konstanty, od zawsze zainteresowany nowinkami, wielokrotnie, lecz bezskutecznie, usiłował objaśniać mi zasady elektrostatyki i działanie prądu.

Zupełnie nie przemawia do mnie to, że para wodna uzyskana na przykład wskutek spalania węgla napędza jakąś turbinę wodną ani tym bardziej że woda z rzeki przepływająca przez turbinę może zmienić się w prąd. Co to w ogóle jest turbina? Owszem, widziałam piękne wielkie drewniane koło na naszej rzece przy młynie, ale żeby coś takiego mogło odpowiadać za wynalazek, którego zazdroszczą nam wszyscy dookoła?

Przez pierwsze dni po odejściu Prusaków nie mogliśmy się opędzić od ciekawskich, którzy koniecznie chcieli zobaczyć żarówki i przekonać się, jak to jest nie używać lamp naftowych, gdy zapada zmrok. Sąsiedzi zjeżdżali pod byle pretekstem, wybierając wieczorową porę. A Klara puchła z dumy, mogąc pokazywać pielgrzymkom kolejnych chłopów z rozdziawionymi ustami, za którymi wędrowały całe rodziny, jak świeci wisząca pod sufitem lampa. Kucharka niespodziewanie stała się bohaterką okolicy i z namaszczeniem, wśród achów i ochów, przekręcała czarną dźwigienkę kontaktu, to gasząc, to zapalając światło. I najwyraźniej ta rola bardzo jej odpowiadała.

– Kochanie, coś się tak zamyśliła? – Konstanty zaniepokojony wyrywa mnie z zadumy.

– Ja?

– Tak, ty. Źle się czujesz?

– Nie, ale tak sobie pomyślałam, że mamy sporo szczęścia, że wojna przetacza się nie przez nasz dom, tylko trochę obok.

– Oczywiście, ale wyobraź sobie, jak mogłoby wyglądać nasze życie, gdyby nie wojna. Bylibyśmy tacy szczęśliwi. Z drugiej strony to jedyna nadzieja na odrodzenie Polski.

– Ależ ja jestem szczęśliwa. – Zdumiewa mnie jego refleksja.

– Wiem, wiem, ale czy nie mogłoby być lepiej? Gdybym tylko nie był chory i mógł walczyć jak inni…

– Wiem, że to źle zabrzmi, ale na szczęście jesteś chory i twoje słabowite serce i oczy na nic by się nie zdały na polu walki.

– Mam okulary.

– Kochanie! Nie roztrząsaj tego wciąż – fukam oburzona, bo mąż co rusz wraca do przykrego w jego ocenie tematu, najpewniej wyobrażając sobie, że wsławiłby się w okopach niczym Wołodyjowski w Kamieńcu. Przecież wiesz, co ci powiedzieli. Wystarczy, że twoi bracia walczą. Swoją drogą, już od dawna nie mieliśmy od nich żadnych wiadomości. – Dopada mnie smutna refleksja. – Zaczynam coraz bardziej się niepokoić. W dodatku Katarzyna donosiła w liście, że po Eustachym ślad zaginął. 

Najstarszy z braci trzydziestopięcioletni Achilles mieszka w Rzymie, lecz młodszy od niego o trzy lata Eustachy, niezwłocznie, już na początku sierpnia 1914 roku, wyruszył na

wojnę. Oczywiście nie walczył w wojsku polskim, bo takowego nie było, ale został zmobilizowany do jednego z pruskich oddziałów i teraz z duszą na ramieniu toczy boje z Rosjanami, zapewne się zastanawiając, jak w ich szeregach odróżnić swoich, Polaków, od wrogów. Współczuję mu ogromnie, a jeszcze bardziej zamartwiającej się szwagierce, która została w domu z gromadką dzieci.

– Też się martwię, ale trzeba być dobrej myśli.

– Tak. – Wzdycham ciężko, w duchu dziękując Bogu, że to nie ja wyczekuję listu z frontu od ukochanego. – Nic innego nam nie pozostało.

Przez chwilę siedzimy w ciszy. Słychać tylko nieznośnie głośne tykanie stojącego w kącie beckera – wysokiego zegara, którego wiszące na cienkich łańcuszkach obciążniki codziennie rano z namaszczeniem podciąga ojciec. Połyskujące wahadło natomiast nieodmiennie fascynuje Wiktorię, która z rozdziawioną buzią wpatruje się w ruchomą połyskliwą tarczę. Nie lubię tego monotonnego tik-tak, tik-tak, które odbija się echem w głowie, uświadamiając, jak szybko uciekają kolejne minuty zamieniające się w dni i godziny. W dodatku zegar co godzinę wygrywa kuranty, budząc niektórych domowników w nocy. Ja już się do niego przyzwyczaiłam, ale Wiktorię patetyczna melodia potrafi wyrwać z najgłębszego snu, mimo że jej łóżeczko stoi w pokoju oddalonym od salonu. Gdy mała ma gorsze dni i budzi się kilkakrotnie w środku nocy, z płaczem wołając któreś z nas, bierzemy ją do naszej sypialni, by unikać nocnych pielgrzymek. Nie pojmuję, dlaczego dzieci tak się wiercą podczas snu. Śpią w poprzek łóżka, zawsze rozkopując pościel i w przypadku naszej córki mamrocząc niezrozumiale przez sen.

– Zawsze może być lepiej – wracam do rozpoczętego wątku, chwytam Kostka za dłoń i mocno ściskam – ale i tak jest dobrze. Mamy siebie.

– Mój ty króliczku. – Konstanty się pochyla i czule kładzie dłoń na niepokojąco dużym ciążowym brzuchu.

Dziecko w moim łonie, jakby łaknąc bliskości z ojcem, porusza się niespokojnie i boleśnie rozpycha.

– Czujesz?

– Nasz mały dzielny chłopczyk. – Głos Konstantego drży ze wzruszenia.

Zdaję sobie sprawę, jak bardzo mój mąż marzy o dziedzicu. O przedłużeniu rodu, nazwiska, zachowaniu genealogicznej ciągłości Zabierzyńskich. Ale drażni mnie jego rozradowanie, to nieznośne przekonanie, że tym razem się uda, i nieuzasadniona pewność co do płci lokatora mojego brzucha. Boję się rozczarowania, jakie go dopadnie, gdy nie daj Boże, urodzę dziewczynkę. Dlatego za wszelką cenę usiłuję ostudzić entuzjazm.

– A co, jeśli pod naszym dachem kolejny raz pojawi się maleńka, rozkoszna dziewczynka?

– Czuję, że to chłopak! – Udaje, że się zacietrzewia, groźnie marszcząc brwi.

– Nie mów tak, kochanie. Nie mamy pewności, że będziemy mieli syna. – Usiłuję delikatnie wyciszyć jego zapał.

– A jakże mogłoby być inaczej? Masz taki duży brzuch. – Spogląda na mnie łobuzersko, jakby chciał się sprzeczać.

– To nie było miłe. Duży brzuch, dobre sobie! Kobiecie przy nadziei nie powinno się wypominać takich rzeczy. – Udaję, że się obrażam, ale nie sposób nie przyznać mu racji. Mam jeszcze dobrych kilka tygodni do rozwiązania i obawiam się, że dziecko przez te dni nie będzie się ociągać w nabieraniu wagi. To sprawia, że na myśl o porodzie jestem bliska omdlenia. 

Pierwszy poród był koszmarem. Nie wiedziałam nic o rodzeniu dzieci. Mama od dawna nie żyła i zwyczajnie nie miałam kogo zapytać, jak to jest. Przecież to niezwykle krępujący temat, na który nie sposób rozmawiać przy stole, z ciotkami czy dalekimi krewnymi, a Magdalena, moja przyjaciółka od serca, była w tej materii równie zielona jak ja. Jedyne, co wiedziałam, to że trzeba nagotować dużo wody i przynieść czyste szmatki, ale po co? Nie miałam pojęcia!

Gdy nieśmiało, jakby mimochodem poruszałam ten temat przy pracujących na dworze kobietach z czworaków czy służących, zazwyczaj słyszałam tylko dramatyczne opowieści, jak to niemal przypłaciły własnym życiem wydawanie na świat kolejnych potomków. Jak marniały w połogu i jak wielkie jest to cierpienie. Jakby za punkt honoru postawiły sobie licytowanie się w trudach macierzyństwa.

To wszystko nie tylko napawało mnie niesmakiem, ale też sprawiło, że gdy nadszedł wreszcie dzień rozwiązania, byłam tak spanikowana i bezradna, że nie wiedziałam, co z sobą począć. Zdecydowałam się na poród w Poznaniu, pokonując wstyd i protesty teściowej. Zgodziłam się na obecność doktora i towarzyszącej mu kobiety, na którą z kolei uparła się Seweryna. Skupiałam się na poleceniach poważnego doktora, zupełnie nie słuchając, co mówi do mnie okadzająca szałwią pokój akuszerka.

Wszebora, pomarszczona jak rodzynek, o sękatych silnych dłoniach i ze śmierdzącą torbą wypchaną różnymi specyfikami, od lat odbiera porody w całej okolicy i wyjazd do Poznania nie był jej w smak. Nawet Niemki zwracają się do niej po radę. Ale ja uczciwie muszę przyznać, że już samo jej imię, Wszebora, sprawia, że przebiegają mnie ciarki i kurczę się w sobie. Nie wiem, co skłoniło małorolnych ubogich chłopów do nadania córce tak dziwnego imienia.

Może wśród Marii, Agat i Katarzyn chcieli nim wyczarować dla dziecka przepustkę do innego, lepszego świata?

Wreszcie, po niekończących się godzinach cierpienia, zdziwienia i strachu, Wiktoria przyszła na świat wieczorem w pochmurny tłusty czwartek 2 marca 1916 roku, i sama wyglądała jak mały rumiany pączuś. Tego dnia przypadała osiemdziesiąta piąta rocznica zwycięstwa powstańców listopadowych pod Puławami i ojciec natychmiast dostrzegł w tym palec boży. Do dziś powtarza, że to znak i jeszcze wspomnimy jego słowa, że wnuczka będzie dorastać w wolnej, odrodzonej Polsce.

Książkę Zakładnicy wolności kupić można w popularnych księgarniach internetowych:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Zakładnicy wolności. Florentyna i Konstanty 1916-1924
Nina Majewska-Brown 6
Okładka książki - Zakładnicy wolności. Florentyna i Konstanty 1916-1924

Wolność to najsłodsza melodia, która gra w naszej duszy! Zakładnicy wolności to pełna wzruszeń, lęków i dramatów saga rodzinna osadzona...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Kobiety naukowców
Aleksandra Glapa-Nowak
Kobiety naukowców
Kalendarz adwentowy
Marta Jednachowska; Jolanta Kosowska
 Kalendarz adwentowy
Grzechy Południa
Agata Suchocka ;
Grzechy Południa
Stasiek, jeszcze chwilkę
Małgorzata Zielaskiewicz
Stasiek, jeszcze chwilkę
Biedna Mała C.
Elżbieta Juszczak
Biedna Mała C.
Sues Dei
Jakub Ćwiek ;
Sues Dei
Rodzinne bezdroża
Monika Chodorowska
Rodzinne bezdroża
Zagubiony w mroku
Urszula Gajdowska ;
Zagubiony w mroku
Jeszcze nie wszystko stracone
Paulina Wiśniewska ;
Jeszcze nie wszystko stracone
Pokaż wszystkie recenzje