Był rok 1911 i niewiele wiedziałam o życiu. "Zakładnicy wolności. Florentyna i Konstanty 1916-1924"

Data: 2021-06-16 09:14:12 | Ten artykuł przeczytasz w 11 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Podczas gdy w Stanach Zjednoczonych rodziła się epoka jazzu, na drugim krańcu globu Zabierzyńscy w szeregach powstańców wielkopolskich walczyli o ojczyznę, jednocześnie usiłując wpasować się w zmieniający się w zawrotnym tempie świat. W nową, wygodniejszą modę, która kobiety nareszcie wyzwoliła z gorsetów. Śmiało sięgali po prezerwatywy, które pozwoliły oddzielić prokreację od seksu. Bliskie im były prawo wyborcze dla kobiet, elektryfikacja wsi… A wszystko to wśród pierwszych bicykli, mody na archeologię i seansów spirytystycznych, fascynacji hipnozą i poradami lekarskimi z piekła rodem, pierwszych zdjęć, również „post mortem”, fabryk nowinek technicznych oraz dziesiątkujących społeczeństwo epidemii gruźlicy i grypy hiszpanki.

W ich pełnym miłości domu pojawiają się cztery córki, które w miarę dorastania sprawiają coraz więcej kłopotów. Czy uda im się przetrwać dziejową zawieruchę i poczują prawdziwy smak wolności?

Obrazek w treści Był rok 1911 i niewiele wiedziałam o życiu. "Zakładnicy wolności. Florentyna i Konstanty 1916-1924" [jpg]

Zakładnicy wolności to pełna wzruszeń, lęków i dramatów saga rodzinna osadzona w polskich realiach sięgających końca XIX wieku. Do lektury najnowszej powieści Niny Majewskiej-Brown zaprasza Wydawnictwo Bellona. Tymczasem już teraz zachęcamy do przeczytania premierowego fragmentu książki: 

Stoję przy białej kaflowej kuchni i niespiesznie mieszam w wielkim żeliwnym garnku dorodne węgierki, które już pięknie się rozgotowały. Za chwilę dodam do nich: garść cukru, sok z cytryny, odrobinę czerwonego wina i sekret rodzinny – kilka główek goździków roztartych w wiekowym kamiennym moździerzu.

Słodkawy aromat smażonych owoców unosi się w kuchni i przywołuje miłe wspomnienia.

– Pani da, ja się tym zajmę. – Nieustępliwa, gderająca Klara ponownie pojawia się za moimi plecami.

– Niech się Klara obiadem zajmie, bo pan w każdej chwili z pola może zjechać, i jak go znam, głodny będzie. – Patrzę na nią surowo.

– To się nie godzi, żeby pani przy garach stała.

Czego jak czego, ale wtrącania się do jej królestwa kucharka nie znosi i broni pieca jak niepodległości.

– Nic mi nie będzie. Poza tym mam poczucie, że przynajmniej też coś robię. – Przesuwam pogrzebaczem fajerkę, robiąc Klarze miejsce. – Proszę, możesz stawiać garnek.

– A ja tam myślę, że pani nie ma do mnie zaufania. – Splatając ręce na brzuchu, obraża się coraz bardziej, a na jej ogorzałej szyi pojawiają się nieładne czerwone plamy. – Nie musi mnie pani pilnować.

– Co też Klara opowiada? – Uśmiecham się przymilnie, bo już nieraz groziła wypowiedzeniem służby. – Oczywiście, że mam zaufanie, inaczej bym Klary nie najęła, ale smażenie śliwek to w naszym domu tradycja.

– A na diabła takie ceregiele i ta cała trefycja! – sapie niezadowolona, jednocześnie dorzucając drewna do pieca i stukając fajerkami, a mnie się chce śmiać z tego, jak przekręca trudne dla niej słowa, a niektóre stosuje nie tak i nie tam, gdzie trzeba, ale siłą woli powstrzymuję się przed parsknięciem. – Jeszcze się pani poparzy i nieszczęście gotowe. Ja tam się dziwię, że pan…

– To niech się Klara nie dziwi, tylko lepiej pójdzie do Wiśniewskiego, żeby pyrek ukopał. Widziałam ostatnie krzaczki na polu.

– Jak tam pani chce, ale ja na pani miejscu…

– Ale nie jest Klara na moim miejscu i proszę zrobić, co powiedziałam. Obie będziemy miały zajęcie.

Czterdziestokilkuletnia kobiecina, która mieszka w niewielkim pokoju przylegającym do kuchni, ostentacyjnie sięga po ciemnobrązowy, wysłużony wiklinowy kosz, po czym szurając nogami i mamrocząc pod nosem, idzie do sieni. Po chwili głośne trzaśnięcie drzwi obwieszcza, że właśnie wyszła.

Wzdycham głęboko i mimowolnie uśmiecham się do siebie. Klarę pamiętam od zawsze, i od zawsze wygląda tak samo. Okrągła twarz otulona blond lokami, po której nie sposób odgadnąć wieku, za to niezwykle łatwo się zorientować co do humoru właścicielki; sklejona z przysadzistym ciałem wciśniętym w szarą, przypominającą pokutny wór sukienkę z wielką czarną zapaską. Jedyne, co Klara zmienia, to kolorowe chustki na głowie, w znakomitej większości prezenty ode mnie, które ciasno wiąże pod brodą.

Służąca jest niewątpliwie dobrą kobietą, a jej marudzenie, przeplatane z mruczanymi pod nosem dziesiątkami różańca, przydaje jej tylko kolorytu. Myślę, że dzięki temu czuje się ważniejsza.

Wycieram dłonie o biały, sztywny, płócienny fartuch, który Klara dla mnie uszyła zeszłej jesieni, i chwytam kubek z wodą właśnie przyniesioną ze studni przez Wiśniewskiego. Jest chłodna, ma delikatny żelazisty posmak i, jak zwykle w takich chwilach, przypominam sobie, że miałam prosić Konstantego o kupno nowego wiadra. Zastanawiam się, czy nie powinniśmy wrócić do dębowego cebrzyka. 

Woda niespiesznie spływa po ściankach gardła i emanuje przyjemnym chłodem. Środa jest kolejnym upalnym dniem i mimo grubych ścian starego domu i niewielkich kuchennych okien w północnej ścianie jest bardzo gorąco. Nie ma gdzie się schować i jak ochłodzić. Jestem zmęczona skwarnym latem i miałam nadzieję, że jesień przyniesie z sobą odrobinę wytchnienia, a słoneczne promienie nie będą już tak nachalne. Ale najwyraźniej nic z tego. Jedyną dobrą rzeczą jest to, że owoce i warzywa obrodziły jak nigdy, i moje spiżarnie pękają w szwach. Czuję się jak zadowolona z siebie wiewiórka siedząca w dziupli na stosie żołędzi i orzechów.

Moją ulubioną podręczną spiżarnią jest ta w kuchni. W zasadzie to chłodna, całkiem spora piwniczka pod kuchenną podłogą. Żeby się do niej dostać, trzeba odsunąć jutowy grubo tkany dywanik, chwycić za metalowy uchwyt i z mozołem unieść ciężką klapę, by ukazało się dziesięć prowadzących w czarną czeluść schodków. Rachityczny, migotliwy płomień lampy naftowej z ledwością wydobywa kształty stojących na półkach: weków, worków z kaszą i mąką, zapasów świec i mydła. Położenie spiżarni ma niewątpliwe zalety, bo raczej się nie zdarza, by zakradały się do niej myszy, a ponadto jest w niej też skrytka wybudowana przez mojego ojca, Wacława. Za jedną z uchylnych drewnianych ścian, dla niepoznaki zdobną hakami, z których zwisają pęki suchych, aromatycznych ziół, skrywa się niewielka izba z pryczą. Sprytnie pomyślany schowek, który nieraz ocalił życie członkom naszej rodziny, gdy Prusacy niespodziewanie wpadali do domu z rewizją.

Tak jak wielu innych, my także jesteśmy i zawsze byliśmy zaangażowani w walkę z zaborcą, a moi dwaj świętej pamięci bracia z sobie tylko właściwą zaciekłością przelewali w kolejnych buntach krew za ojczyznę, by w końcu zginąć ku naszej rozpaczy. Dziesiątego listopada 1911 roku zostali powieszeni dla przykładu w najbardziej publicznym miejscu naszej mieściny: na moście prowadzącym w stronę Środy Wielkopolskiej.

Pamiętam rozpacz matki, która jednego dnia straciła dwoje z trojga swoich dzieci, w dodatku tę dwójkę, co do której snuła najbardziej ambitne plany. Dziewiętnastoletni, przystojni, pełni wigoru bliźniacy, podobni do siebie jak dwie krople wody, Jerzy i Antoni, mieli skończyć szkołę, a może nawet studia, lecz biorąc pod uwagę ich „zapał” do nauki, była to raczej mrzonka rodzicielki; o realnych możliwościach studiowania pod zaborem nie wspominając.

Bardziej interesowało ich kowalstwo i moim zdaniem to byłby dla nich bardzo dobry fach. Mogliby kiedyś przejąć po bezdzietnym stryju Florianie kuźnię na skraju miasteczka i żyć w miarę dostatnio i spokojnie. I pewnie mogliby też przebierać w pannach, które pociągały: ciemnobrązowe włosy, śniada cera, niebanalne poczucie humoru i rysujące się pod skórą mięśnie. 

Co do trzeciego dziecka, czyli do mnie, mamcia chyba nie snuła żadnych wielkich marzeń. Bo przecież wychowując dziewczynkę, miała świadomość, że jedyne, co może mi się w życiu przydarzyć, to zamążpójście i rodzenie dzieci.

Celowo nie wspominam o miłości, bo większość aranżowanych przez rodziców małżeństw, które były w zasadzie umowami handlowymi łączącymi majątki, nie miała szansy nawet otrzeć się o uczucie. Nieszczęśni małżonkowie, którzy częstokroć zaledwie kilkakrotnie widzieli się przed ślubem, obiecani sobie już w dzieciństwie przez zaprzyjaźnionych rodziców, trwali pod wspólnym dachem z przyzwoitości, przymykając oczy na romanse i ucząc się życia w duchowej i emocjonalnej samotności. Mężczyźni często uciekali w ramiona młodych, radosnych służących, a niekochane kobiety w humory i globusy. I wydaje mi się, że chyba młodzi trochę zazdrościli służącym i parobkom, którzy nie bawili się w takie ceregiele, zwyczajnie zakochując się w sobie i nierzadko konsumując związek jeszcze przed ślubem.

Michalina wraz z matkami innych dyndających na stryczkach nieszczęśników i ich bliskimi godzinami klęczała na brukowanej ulicy, na przemian modląc się i lamentując, pod poruszanymi wiatrem ciałami synów, których pilnował pruski żandarm, nie pozwalając się nikomu zbliżyć. Na nic się zdawały: tłumaczenia, błagania, zaklinanie.

Jej rozpacz była tak wielka, że dopiero pod wieczór niemal zemdloną przyniósł do domu na rękach zdruzgotany, pobladły ojciec. Nie jadła, nocami nie spała, głucha na wszelkie argumenty, obojętna na wizyty samego proboszcza, schudła i zapadła się w sobie, zapomniawszy, że ma jeszcze jedno dziecko, i tym samym skazała mnie na nagłe przejęcie obowiązków domowych.

Był rok 1911, miałam szesnaście lat i niewiele wiedziałam o życiu. Ot, tyle, ile pokazano mi w domu i obejściu. Dobrze, że mogłam liczyć na pomoc Klary, służącej i kucharki w jednej osobie, służących Ady i Andzi, naszego pomocnika Wiśniewskiego, ludzi mieszkających w czworakach i dwie bardzo przyjazne niemieckie rodziny, które dziadek sprowadził do folwarku jako osadników, dając im dom i kawałek pola.

„Po rozbiorach systematycznie sprowadzano niemieckich kolonistów mieszczańskich i chłopskich i osiedlano ich w majątkach państwowych […] dla podniesienia poziomu rolnictwa i zwiększenia populacji. […] Koloniści […] otrzymywali zwrot kosztów podróży w wysokości pół talara od mili, strawne, zwolnienie na kilka lat z podatków oraz służby wojskowej. Mieli znać się na roli i posiadać minimum majątku potrzebnego do zasiedlenia. Pracownicy dniówkowi otrzymywali na zagospodarowanie 2–6 mórg ziemi, inwentarz żywy i narzędzia. […] Nic dziwnego, że na tle zniewolonych i biednych chłopów polskich prezentowali się okazale i byli obiektem kontrastujących porównań podróżników, urzędników i lekarzy. […] Jednak i przed rozbiorami dokładnie to samo robiła na dużą skalę polska szlachta, ściągając do swoich dóbr kolonistów niemieckich z Prus jako lepszą siłę roboczą. Chłopi polscy byli bowiem tak uciemiężeni, że niewiele dało się już z nich wycisnąć”*.

Tatko jak zawsze angażował się we wszystko poza prowadzeniem domu. Obojętne mu było, co podadzą na stół, byle obiad był o wyznaczonej porze. Kurzu nie widział, nowych ubrań nie potrzebował, oddał się polityce i pracy i w obu się zatracił. Ale dbał o to, by nasze zapasy nie topniały, by mama miała wszystko, czego zapragnie, a mnie chyba w tym tyglu nieszczęść za bardzo nie zauważał. To synowie jeździli z nim na pola, doglądali bydła i owiec, to oni kurzyli z nim fajeczkę i towarzyszyli mu podczas wizyt u sąsiadów. A gdy ich zabrakło, Wacław stał się jeszcze większym odludkiem i samotnikiem. 

* D. Łukasiewicz, Sarmatyzm i Prusy na przełomie XVIII i XIX wieku, Warszawa 2015, s. 141.

Książkę Zakładnicy wolności kupić można w popularnych księgarniach internetowych:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Zakładnicy wolności. Florentyna i Konstanty 1916-1924
Nina Majewska-Brown 6
Okładka książki - Zakładnicy wolności. Florentyna i Konstanty 1916-1924

Wolność to najsłodsza melodia, która gra w naszej duszy! Zakładnicy wolności to pełna wzruszeń, lęków i dramatów saga rodzinna osadzona...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje