Grupa maturzystów gubi szlak w czasie zamieci śnieżnej w Bieszczadach. Szukając schronienia w stojącej na uboczu chacie, dokonują makabrycznego odkrycia. W jednym z pomieszczeń znajdują trzydzieści drewnianych skrzynek, a w nich setki kości oraz zeszyty, w których opisano ostatnie tygodnie życia każdej z ofiar.
Sprawę prowadzi podkomisarz Robert Lew. Śledztwo okazuje się jednak trudniejsze, niż się tego spodziewał. Wiek niektórych kości oraz substancje chemiczne, którymi zostały potraktowane, utrudniają ich zbadanie. Problemem staje się również ustalenie tożsamości ofiar. Śledczy nie są w stanie powiązać znalezionych szczątków z żadną otwartą sprawą. Wszystko wskazuje na to, że morderca dokonywał przez parędziesiąt lat zbrodni, których nikt nie zauważył...
Sprawa wzbudza powszechne oburzenie społeczne i doprowadza do masowych protestów. Od jej rozwiązania zaczynają zależeć posady wielu ważnych osób, zarówno w Policji jak i w Rządzie oraz Prokuraturze.
Dokąd zaprowadzą ślady? Czy uda się znaleźć sprawcę, gdy presja jest tak duża?
Do lektury powieści 629 kości zaprasza Wydawnictwo Prozami. Dziś w naszym serwisie przeczytacie jej premierowe fragmenty:
Rozdział 1
Dziennik 1, A.D.
4 stycznia 1998 roku, godzina 21:27
Mróz jest coraz silniejszy, a A.D. dalej siedzi na schodkach domu oparty o latarnię. Zabawa resorakiem już mu się znudziła, ale drzwi są zamknięte. Matka go nie wpuszcza, bo w środku nadal jest wujek. Jego włosy wystające spod czapki są już całkiem białe od szronu. Zamiast ust ma tylko dwie niebieskie linie. Gdy podchodzę, bez pytania bierze mnie za rękę i ze mną odchodzi, by już nigdy do tego miejsca nie wrócić. Jakby na mnie cały czas czekał.
14 kwietnia 2018 roku
– Panie profesorze! Tam jest jakaś chata! Widzi pan?
Profesor starł śnieg oblepiający okulary. Niewiele to jednak zmieniło. Zamieć ograniczała pole widzenia do paru metrów.
Sytuacja była krytyczna. Profesor Szklarski zawsze dbał przede wszystkim o bezpieczeństwo swoich uczniów. Każdą wycieczkę górską dokładnie planował. Sprawdzał pogodę i stan trasy. Aura w górach bywa zmienna o każdej porze roku – wiedział to. Był jednak środek kwietnia, zapowiadano, że będzie słonecznie, a znaleźli się w samym środku burzy śnieżnej. Zgubili szlak godzinę temu. Surowość, która zazwyczaj malowała się w oczach profesora, ustąpiła miejsca bezradności. Spojrzał ponownie na telefon. Brak zasięgu. Znów przetarł okulary.
– Profesorze! Może nam się uda wejść do środka!
Wiedział, że jego uczniowie nie dostrzegają jeszcze niebezpieczeństwa. Widok ich nauczyciela biegającego od drzewa do drzewa w poszukiwaniu pasków na korze widocznie ich bawił. Do tego pojawiła się przed nimi możliwość niemal legalnego włamania do czyjejś chaty. Ale prawda była taka, że do schroniska, nawet przy ładnej pogodzie, zostało im jeszcze pięć godzin miejscami stromej trasy, a oni mieli na sobie jedynie zwykłe buty górskie bez raków i kurtki przeciwdeszczowe. W dodatku się zgubili. Gdyby przestało padać, profesor na pewno szybko odnalazłby szlak. Organizował wycieczki maturalne już od dwudziestu lat. Zawsze w to samo miejsce o tej samej porze roku. To była tradycja jego szkoły. Tradycja, z której był wyjątkowo dumny. Możliwość sprawdzenia się w trudnych warunkach przed egzaminem dojrzałości. Teraz bał się, że dla niektórych ta wycieczka, która miała być ostatnią przed wkroczeniem w świat dorosłych, będzie ostatnią w życiu.
– Dobrze, dobrze! – krzyknął. – Trzymajcie się za ręce. Sprawdzimy tę chatę.
Stłoczona grupa wolno przemieszczała się w kierunku schronienia. Wiatr chwilami wiał tak mocno, że trudno im było mieć otwarte oczy.
Chata wyglądała na starą i opuszczoną. Drzwi jednak wydawały się solidne, a zamek dobrze trzymał. Okna zasłaniały masywne okiennice zamknięte na kłódkę. Profesor chodził od jednej do drugiej i próbował rozluźnić deski. Bez rezultatu. Czuł, jak wzbiera w nim uczucie bezradności. Z drugiej strony domu usłyszał głośny metaliczny dźwięk i okrzyki radości swoich uczniów.
– Gdzie jesteście?
Osłaniając oczy, zaczął iść w kierunku dochodzących go odgłosów. Dom był w rzeczywistości znacznie większy, niż się wydawał od frontu. Ponieważ stał na stromym zboczu, jego druga część była podpiwniczona. Profesor nie zauważył kamiennych schodków prowadzących na tył budynku i upadł ciężko na twarz, wskutek czego jego okulary się wykrzywiły. Ręka zaczęła go niemiłosiernie boleć. W pobliżu nie było żadnego ucznia, który mógłby mu pomóc. „Co ja tu robię?” – pomyślał. W końcu dotarł do małych drzwiczek do piwnicy otwartych na oścież. Pod progiem leżała zardzewiała rozwalona kłódka. Schylił się i powoli wszedł do środka. Było całkiem ciemno.
– Halo! Jesteście tu? – zawołał.
Mrok rozjaśniło ostre światło dochodzące z góry.
– Musi pan włączyć latarkę w komórce. – Z otworu w drewnianym sklepieniu piwnicy, do którego przystawiona była drabinka, dobiegł go głos jednej z uczennic.
Profesor powoli wszedł na górę po śliskich szczeblach.
– Niech pan uważa na sterczącą zasuwę. Zośka wbiła ją sobie do oka.
– Co zrobiła? – zapytał zachrypłym głosem nauczyciel.
– Nic się jej nie stało, tylko jak zawsze histeryzuje! – krzyknął inny głos z głębi chaty.
Profesor, z trudem unikając podpierania się bolącą ręką, wygramolił się z piwnicy. Chciał zamknąć dla bezpieczeństwa otwór, z którego właśnie wyszedł, ale klapa okazała się całkiem roztrzaskana.
– Uważajcie, by tu nie wpaść.
Ciemność chaty rozświetlały chaotyczne błyski z dwudziestu latarek uczniów.
– Czy ktoś widzi włącznik światła?
– Nie ma prądu, już sprawdzaliśmy.
– Może to korki.
– Nie ma nawet lamp.
– Wszyscy usiądźcie na podłodze i przestańcie świecić mi w oczy tymi latarkami. Musimy się zorganizować! – krzyknął profesor, próbując się przebić przez entuzjastyczne rozmowy uczniów. Czekała go długa noc bez prądu i internetu z grupą nastolatków. Wziął głęboki oddech.
– No dobra, zrobimy tak – zaczął, ocierając szalikiem twarz mokrą od śniegu. – Darek i Maciek – wskazał placem na dwóch tęgich chłopców – sprawdźcie wszystkie pomieszczenia i spróbujcie znaleźć świeczki albo latarki. Reszta niech wyłączy latarki w komórkach, bo nie możemy pozwolić, by się nam rozładowały.
– Panie profesorze – odezwał się po chwili jeden z chłopców przeszukujących dom. – Te drzwi są zamknięte.
– A w innych pomieszczeniach coś znaleźliście?
– Nie – odparli obaj w tym samym czasie.
– Hmm… muszę się zastanowić – powiedział profesor. Zimno i zmęczenie utrudniały mu skupienie się. Potrzebował chwili, by zebrać myśli.
– Już nie są zamknięte! – odkrzyknął zadziornie chłopak. – To chyba jakaś komórka na narzędzia, bo jest dużo szuflad. Zaraz coś znajdziemy, proszę się nie martwić.
Profesor przysiadł na jedynym krześle, jakie znajdowało się w tym pomieszczeniu. Ciemność pozwoliła mu ukryć chwilową słabość. Zamknął oczy i oparł głowę o ręce wsparte na kolanach. Serce boleśnie wybijało szybki rytm w jego klatce piersiowej. Wziął parę głębokich oddechów.
– I co, znaleźliście coś? – zapytał po chwili.
Otworzył oczy. Pokój, w którym siedział, był pusty. Wszyscy uczniowie, z włączonymi ponownie latarkami w telefonach, stłoczyli się przy wejściu do zamkniętego wcześniej pomieszczenia.
– Co ja wam mówiłem o oszczędzaniu baterii? – krzyknął, ale żadna latarka nie została wyłączona. Licealiści bez ruchu wpatrywali się w to, co było za otwartymi drzwiami komórki. Nagle jeden po drugim zaczęli krzyczeć.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki 629 kości. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych: