Ukryta pośród zaułków osiemnastowiecznego Londynu tajemna apteka obsługuje niezwykłą klientelę. W całym mieście maltretowane lub zdradzane kobiety przekazują sobie szeptem wieści o tajemniczej Nelli, sprzedającej na pozór niewinne trucizny, dzięki którym mogą raz na zawsze pozbyć się swoich dręczycieli. Los apteki staje jednak pod znakiem zapytania, gdy nowa klientka popełnia brzemienny w skutki błąd, którego konsekwencje ciągną się przez wieki.
Tymczasem współcześnie Caroline Parcewell, niedoszła historyczka, samotnie spędza w Londynie dziesiątą rocznicę ślubu, uciekając przed małżeńskimi problemami. Przypadkiem trafia na wskazówkę sprzed dwustu lat dotyczącą serii niewyjaśnionych zgonów w tym mieście, a wtedy los splata jej życie z życiem aptekarki sprzed wieków. Z życiem... i śmiercią.
Do lektury książki Sary Penner Zaginiona apteka zaprasza jej wydawca - HarperCollins Polska. Tymczasem już dziś zachęcamy Was do lektury premierowego pierwszego i drugiego rozdziału powieści:
Rozdział pierwszy
Nella
3 lutego 1791 roku
Miała przyjść o świcie – kobieta, której list trzymałam w rękach, ale której nazwiska jak dotąd nie poznałam.
Nie wiedziałam też, w jakim jest wieku ani gdzie mieszka. Nie znałam jej pozycji społecznej ani mrocznych marzeń, którym oddawała się z nadejściem nocy. Mogła być ofiarą bądź zbrodniarką. Świeżo poślubioną żoną bądź żądną zemsty wdową. Nianią bądź kurtyzaną.
I chociaż nie wiedziałam tak wielu rzeczy, jedno nie budziło moich wątpliwości: ta kobieta doskonale wiedziała, kogo chce uśmiercić.
Podniosłam papier w kolorze różu, o barwie zorzy porannej, oświetlony zamierającym płomykiem świecy z knotem z sitowia. Przesunęłam palcami po inkauście jej słów, próbując sobie wyobrazić, jak wielka musiała to być rozpacz, skoro ją pchnęła do wyszukania kogoś takiego jak ja. Nie zwyczajnej aptekarki, tylko morderczyni. Mistrzyni kamuflażu.
Prośba sformułowana była jasno i bez ogródek. „Dla męża mojej pani, do śniadania. O brzasku, 4 lutego”. Natychmiast przyszła mi na myśl służąca w średnim wieku, która napisała to na polecenie pracodawczyni. Doskonalony przez dwadzieścia lat instynkt w mgnieniu oka powiedział mi, co najlepiej spełni tę prośbę: kurze jajko przyprawione nux vomica.
Przygotowanie to raptem kwestia minut, truciznę miałam pod ręką. Wszelako z nieznanego mi jak dotąd powodu list ten miał w sobie coś, co nie dawało mi spokoju. Nie wynikało to z delikatnego leśnego zapachu pergaminu ani ze sposobu, w jaki dolny lewy róg zawijał się lekko w górę, jakby wcześniej zmoczyły go łzy. Nie, ten niepokój narastał we mnie. Intuicyjnie pojmowałam, że należy czemuś zapobiec.
Ale jakież to niepisane ostrzeżenie mogło tkwić w arkuszu pergaminu, ukryte w pociągnięciach pióra? Żadne, zapewniałam się w duchu; ten list niczego nie zwiastuje. Trwożne myśli wynikają jedynie z mojego zmęczenia – pora była późna – oraz z uporczywego bólu stawów.
Skupiłam się na rejestrze z cielęcej skóry, leżącym na stole przede mną. Ta cenna księga była zapisem życia i śmierci; wykazem licznych kobiet, które szukały mikstur właśnie tu, w najmroczniejszej ze wszystkich aptek.
Na pierwszych kartach rejestru inkaust kładziony był delikatnie, lżejszą ręką, bez śladu rozpaczy czy oporu. To moja matka dokonała owych zblakłych, wytartych już wpisów. Do niej bowiem należała ta apteka specjalizująca się w medykamentach na choroby kobiece, mieszcząca się przy Back Alley 3, na długo przed tym, zanim przeszła w moje ręce.
Czasami czytam jej wpisy – „23 mar. 1767, pani R. Ranford, krwawnik pospolity, 15 kr. 3 x dz.” – a wówczas słowa te przywołują wspomnienia: włosów opadających jej na kark, kiedy miażdżyła tłuczkiem łodyżki krwawnika, albo napiętej, cienkiej jak papier skóry na jej dłoni, gdy wydłubywała nasiona z kielicha kwiatu. Jednakże matka nie kryła swojego składu za sztuczną ścianą ani nie wlewała medykamentów do ciemnych butelek po czerwonym winie. Ona z niczym nie musiała się kryć. Nalewki, które wydawała, miały na celu czynienie dobra – kojenie piekących, wrażliwych części ciała młodej matki bądź wywoływanie krwawień miesięcznych u niepłodnych żon. Dlatego też zapisywała karty swojego rejestru miksturami ziołowymi o najbardziej zbawiennym działaniu. One nie wzbudziłyby niczyich podejrzeń.
Ja na kartach rejestru wymieniałam takie rośliny jak pokrzywa, hyzop czy szarłat, owszem, ale też bardziej złowrogie specyfiki, jak pokrzyk wilcza jagoda, ciemiernik czy arszenik. W moim rejestrze pociągnięcia inkaustu skrywały zdradę, udrękę… oraz mroczne tajemnice.
Tajemnicę pełnego wigoru młodego człowieka, któremu w przeddzień ślubu zaniemogło serce; albo jakim cudem zdrowy mężczyzna, który właśnie został ojcem, nagle padł ofiarą wysokiej gorączki. Mój rejestr ujawniał to bez osłonek: nie chodziło o słabe serce ani o gorączkę, o nie, tylko o sok z bielunia oraz pokrzyk wilczą jagodę, dodawane do win i ciast przez przebiegłe kobiety, których nazwiska plamiły teraz mój rejestr.
Ba, gdyby tak jeszcze rejestr ujawniał moją prywatną tajemnicę, o tym, jak to się właściwie zaczęło. Na tych kartach wyszczególniłam bowiem każdą ofiarę, wszystkie – z wyjątkiem jednej: Fredericka. Ostre, czarne linie jego imienia bezcześciły jedynie moje ponure serce i moją poznaczoną bliznami macicę.
Delikatnie zamknęłam rejestr, albowiem tego wieczoru nie mógł mi się przydać, i z powrotem skupiłam się na liście. Co mnie tak zaniepokoiło? Róg pergaminu stale przyciągał mój wzrok, jak gdyby coś pod nim pełzało. Im dłużej stałam przy stole, tym bardziej bolał mnie brzuch i tym bardziej drżały mi palce. W oddali, za ścianami apteki, rozległy się dzwonki karocy… budzące grozę podobieństwem do brzęku kajdan u pasa posterunkowego. Ja jednak pocieszałam się, że żaden stróż prawa nie wejdzie tu tego wieczoru, tak jak nie wchodził przez ostatnie dwadzieścia lat. Mój sklep był zbyt sprytnie ukryty, tak samo jak moje trucizny. Żaden mężczyzna go nie znajdzie – był zakamuflowany głęboko za ścianą magazynu na skraju krętego zaułka w najmroczniejszych czeluściach Londynu.
Spojrzałam na utytłaną sadzą ścianę – nie miałam serca ani siły, żeby ją wyszorować do czysta. W pustej flaszce na półce odbiła się moja twarz. Oczy, niegdyś błyszczące i zielone jak oczy mojej matki, teraz były niemal bez życia. Także policzki, swego czasu rumiane i tryskające świeżością, były ziemiste i zapadnięte. Wyglądałam upiornie, znacznie starzej niż na swoje czterdzieści jeden lat.
Delikatnie pomasowałam okrągłą kość lewego nadgarstka, obolałą od gorąca niczym porzucony w ognisku i zapomniany kamień. Od lat stawy tak bardzo dawały mi się we znaki, że każdego dnia odczuwałam nieustający ból. Ten zaś wzmagał się z każdą sprokurowaną przeze mnie trucizną. Wieczorami palce miewałam tak opuchnięte i sztywne, że wydawało mi się, iż skóra popęka i odsłoni to, co się pod nią znajduje.
Winne temu było zadawanie śmierci i dotrzymywanie tajemnic. To z tego powodu gniłam od środka i odnosiłam wrażenie, że lada chwila coś mnie rozerwie.
Znienacka nastał zaduch, strużka dymu zaczęła unosić się ku niskiemu kamiennemu sufitowi mojego ukrytego pomieszczenia. Świeca niemal całkiem się wypaliła, wkrótce krople laudanum otulą mnie miłym ciepłem. Już dawno zapadł zmrok, a za kilka godzin zjawi się ona – kobieta, której nazwisko dodam do swojego rejestru i której zagadkę zacznę rozwiązywać, nie bacząc na niepokój, jaki we mnie wzbudziła.
Rozdział drugi
Caroline
Współcześnie. Poniedziałek
Byłam w Londynie sama. Nie tak to miało wyglądać.
Świętowanie rocznic na wyjeździe to coś, co się robi we dwoje, nie w pojedynkę, a jednak kiedy wychodziłam z hotelu w gasnące światło letniego wieczoru w Londynie, pustka przy moim boku mówiła o czymś innym. Dzisiaj – w dziesiątą rocznicę ślubu – James i ja powinniśmy być razem i zmierzać właśnie na London Eye, diabelski młyn nad Tamizą, będący w gruncie rzeczy kołem obserwacyjnym. Zarezerwowaliśmy nocną przejażdżkę w prywatnej kapsule, z butelką wina musującego i osobistym przewodnikiem w cenie. Tygodniami wyobrażałam sobie słabo oświetloną kapsułę kołyszącą się pod rozgwieżdżonym niebem; śmiech przerywało nam tylko stukanie się kieliszkami szampana i dotyk naszych ust.
Tymczasem James był po drugiej stronie oceanu. Ja zaś utknęłam w Londynie sama, zrozpaczona, wściekła i otępiała na skutek różnicy czasu, a musiałam podjąć decyzję, która mogła zmienić całe moje życie.
Nie skręciłam na południe, w stronę London Eye i rzeki, tylko poszłam w przeciwnym kierunku, ku katedrze św. Pawła i Ludgate Hill. Wypatrując najbliższego pubu, w szarych tenisówkach i z torbą na ramię czułam się jak stuprocentowa turystka. Miałam w torbie notes, którego kartki, zapisane niebieskim atramentem i z nagryzmolonymi serduszkami, zawierały zarys planu naszego dziesięciodniowego pobytu w tym mieście. Dopiero co przyjechałam, ale nie mogłam się zdobyć na przeczytanie tej rozpiski dla dwojga oraz naszych swawolnych notatek. Na jednej stronie napisałam: „Southwark, zwiedzanie ogrodów dla par”.
„I ćwiczenie robienia dzieci za drzewem” – dodał obok James. Na wszelki wypadek postanowiłam więc pójść tam w sukience.
Teraz nie potrzebowałam już tego notesu, bo wszelkie zawarte w nim plany wyrzuciłam do kosza. Od wzbierających łez poczułam pieczenie w gardle i zachodziłam w głowę, co jeszcze może wkrótce zostać spisane na straty. Nasze małżeństwo? W Jamesie zakochałam się jeszcze na studiach, nie znałam życia bez niego. Nie wiedziałam też, jaka się wtedy stanę. Czy stracę również nadzieję na urodzenie dziecka? Na samą myśl zaburczało mi w brzuchu, ale bynajmniej nie z głodu – pragnęłam zostać matką, całować te maleńkie, doskonałe stópki i prychać w okrągły brzuszek mojego dziecka.
Doszedłszy do najbliższej przecznicy, zauważyłam wejście do pubu o nazwie The Old Fleet Tavern. Zanim jednak odważyłam się wstąpić do środka, zatrzymał mnie mijany na chodniku krzepko zbudowany mężczyzna w poplamionych portkach khaki i z podkładką do pisania w ręku. Był dobrze po pięćdziesiątce. Szczerząc do mnie zęby w uśmiechu, rzucił:
– Może chciałabyś się pobawić z nami w archeologa w Tamizie?
Zabawa w archeologa w Tamizie? Czyżby to było tutejsze określenie na zabawę w doktora? – pomyślałam. Z wymuszonym uśmiechem pokręciłam głową.
– Nie, dziękuję.
On jednak nie dał się tak łatwo spławić.
– Czytałaś jakichś pisarzy z epoki wiktoriańskiej? – zapytał. Jego głos niemal zginął w pisku opon czerwonego autobusu wycieczkowego.
Te słowa sprawiły, że się zatrzymałam. Dziesięć lat temu, na studiach, zrobiłam dyplom z historii Wielkiej Brytanii. Z prac semestralnych miałam całkiem przyzwoite stopnie, zawsze jednak najbardziej interesowało mnie to, o czym podręczniki nie wspominały. Po prostu suche, sztampowe teksty nie pasjonowały mnie tak jak zatęchłe, starodawne albumy przechowywane w archiwach w starych gmachach albo jak zdigitalizowane zdjęcia wyblakłych efemeryd – plakatów, spisów ludności, list pasażerów statków – które wynajdowałam w internecie. Godzinami mogłam ślęczeć nad tymi na pozór nieistotnymi dokumentami, podczas gdy inni z mojego roku umawiali się na wspólną naukę w kawiarniach. Nie potrafiłam powiedzieć, skąd wzięły się moje nietypowe zainteresowania, wiedziałam tylko, że rozprawianie na zajęciach o chwalebnej rewolucji albo o żądnych władzy przywódcach świata śmiertelnie mnie nudziło. Dla mnie urok historii tkwił w szczegółach życia przed wiekami, w przemilczanych tajemnicach zwyczajnych ludzi.
– Trochę czytałam, owszem – odparłam.
Rzecz jasna, uwielbiałam wiele klasycznych powieści brytyjskich, a w czasach szkolnych łapczywie pochłaniałam książkę za książką. Czasami żałowałam, że nie zrobiłam dyplomu z literatury, bo byłoby to bliższe moim zainteresowaniom. Nie powiedziałam mu tylko, że literatury wiktoriańskiej – ani żadnego z moich ulubionych pisarzy brytyjskich, skoro już o tym mowa – nie czytałam od lat. Gdyby ta rozmowa miała zakończyć się kartkówką, oblałabym na całego.
– Oni dokładnie opisywali tych archeologów amatorów, którzy grzebali się w rzece w poszukiwaniu czegoś starego, cennego. Można sobie przy tym zmoczyć buty, ale nie ma lepszego sposobu na zanurzenie się w przeszłości. Fale przypływu i odpływu za każdym razem odsłaniają coś nowego. Jeśli masz ochotę przeżyć przygodę, zapraszam na wyprawę z nami. Pierwszy raz zawsze jest za darmo. Będziemy po drugiej stronie tych ceglanych budynków, o, tych tam… – Pokazał palcem. – Szukaj schodów prowadzących nad rzekę. Grupa się zbiera o wpół do trzeciej, kiedy zaczyna się odpływ.
Uśmiechnęłam się do niego. Wyglądał niechlujnie, ale z jego piwnych oczu biło ciepło. Za nim na skrzypiących zawiasach wisiał drewniany szyld z napisem The Old Fleet Tavern, kuszący, by wejść do środka.
– Dziękuję – odparłam. – Ale właśnie idę na… e… na spotkanie.
A tak naprawdę, musiałam się napić.
Powoli pokiwał głową.
– Oczywiście, ale gdybyś zmieniła zdanie, będziemy tam szperać gdzieś tak do wpół do szóstej.
– Miłej zabawy – mruknęłam i przełożyłam torbę na drugie ramię. Nie sądziłam, żebyśmy się jeszcze kiedyś spotkali.
Weszłam do zaciemnionej wilgotnej knajpy i przycupnęłam na wysokim skórzanym stołku przy barze. Pochyliłam się, by sprawdzić, jakie mają piwa z beczki, i skrzywiłam się, gdy moje przedramiona wpadły w coś mokrego – nie wiem, czy był to pot, czy piwo kogoś, kto siedział tam przede mną. Zamówiłam boddingtonsa i niecierpliwie czekałam, aż kremowa piana uniesie się i osiądzie na powierzchni. W końcu pociągnęłam spory haust. Byłam zbyt wykończona, by przejmować się tym, że zaczyna mnie boleć głowa, piwo jest letnie, a z lewej strony brzucha pojawił się skurcz.
Pisarze z epoki wiktoriańskiej… Znów wróciłam myślami do Charlesa Dickensa – nazwisko tego autora kołatało mi się w głowie jak zapomniane (o naiwności!) imię byłego chłopaka, w sumie porządnego faceta, który jednak nie rokował na dłuższą metę. Czytałam sporo jego powieści – najbardziej lubiłam Olivera Twista, a zaraz po nim Wielkie nadzieje – teraz jednak nieco się zawstydziłam.
Według człowieka, z którym rozmawiałam na ulicy, pisarze wiktoriańscy „dokładnie opisywali” tych archeologów amatorów, a ja nawet nie wiedziałam, o co w tym chodzi. Gdyby James był tutaj, na pewno pokpiwałby ze mnie z powodu tej gafy. Lubił się nabijać, że studia traktowałam niczym klub książki i do później nocy zaczytywałam się gotyckimi baśniami, podczas gdy jego zdaniem powinnam poświęcać więcej czasu na analizy czasopism naukowych i opracowywać własne tezy na temat zawirowań historycznych i politycznych. Twierdził, że wyłącznie dzięki takim badaniom dyplom z historii może się komukolwiek przydać, ponieważ wtedy mogłabym kontynuować karierę akademicką, zrobić doktorat i objąć własną katedrę.
W pewnym sensie miał nawet rację. Dziesięć lat temu, po ukończeniu studiów, szybko zdałam sobie sprawę, że mój licencjat z historii nie daje takich samych szans na karierę jak dyplom Jamesa z księgowości. Ja bez przerwy, za to bezowocnie poszukiwałam pracy, a tymczasem on bez trudu dostał świetnie płatną posadę w firmie księgowej z Cincinnati, należącej do Wielkiej Czwórki. Ubiegałam się o pracę nauczycielki w liceach oraz w miejscowych dwuletnich szkołach pomaturalnych przygotowujących do studiów wyższych, ale – jak to przewidział James – wszędzie woleli kogoś z wyższym stopniem naukowym.
Niezrażona, uznałam to za okazję do pogłębienia studiów. Z nerwowym podnieceniem złożyłam papiery na uzupełniające studia magisterskie na Uniwersytecie Cambridge, zaledwie godzinę drogi na północ od Londynu. James był temu stanowczo przeciwny, i wkrótce dowiedziałam się dlaczego – kilka miesięcy po skończeniu studiów zabrał mnie na koniec mola na rzece Ohio, przyklęknął na jedno kolano i ze łzami w oczach zapytał, czy zechcę zostać jego żoną.
Jak dla mnie, Cambridge natychmiast mogłoby zniknąć z powierzchni ziemi – Cambridge, magisterium i wszelkie powieści spłodzone przez Charlesa Dickensa. Od chwili gdy na skraju mola zarzuciłam Jamesowi ręce na szyję i wyszeptałam „Tak!”, moja ambicja zrobienia kariery historyka rozpłynęła się, zastąpiło ją pragnienie jak najszybszego zostania jego żoną. Podanie o uzupełniające studia magisterskie trafiło do kosza, a ja ochoczo rzuciłam się w wir planowania ślubu – pochłaniał mnie wybór kroju wypukłych czcionek na zaproszeniach oraz odcienia różu piwonii mających ozdabiać stoły dla gości weselnych. A kiedy ślub stał się tylko cudownym wspomnieniem znad brzegu rzeki, całą energię poświęciłam na zakupy do naszego pierwszego domu. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na ideał – domek z trzema sypialniami i dwiema łazienkami, stojący na końcu ślepej uliczki w okolicy zamieszkanej przez młode rodziny.
Rutyna małżeńskiego życia dopadła nas po równo, przewidywalna i prosta jak rzędy drzewek derenia rosnące na ulicach w naszej nowej dzielnicy. A kiedy James usadowił się na pierwszym szczeblu drabiny korporacyjnej, moi rodzice – posiadający grunty rolne nieco na wschód od Cincinnati – złożyli mi kuszącą propozycję: stała pensja za pracę na rodzinnej farmie. Do moich obowiązków należałoby prowadzenie podstawowej księgowości oraz zadania administracyjne. Stabilność, bezpieczeństwo. Żadnych niewiadomych.
Zastanawiałam się nad tym przez kilka dni, tylko przelotnie myśląc o pudłach w naszej piwnicy, pełnych dziesiątków książek, które uwielbiałam w szkole. Opactwo Northanger, Rebeka, Pani Dalloway. Czy mi się do czegoś przydały? James miał rację – ślęczenie nad pradawnymi dokumentami oraz opowieściami o nawiedzonych domach nie zaowocowało choćby jedną propozycją pracy. Przeciwnie – przez nie musiałam zaciągnąć dziesiątki tysięcy dolarów pożyczki studenckiej. Książki spakowane w tych pudłach zaczęły mnie napawać odrazą i nabrałam pewności, że pomysł studiowania na Cambridge był tylko szalonym wyskokiem zniecierpliwionej, bezrobotnej absolwentki uniwersytetu.
Poza tym skoro James miał pewną pracę, właściwym posunięciem – dojrzałym posunięciem! – było siedzenie w Cincinnati z moim nowym mężem w naszym nowym domu.
Ku radości Jamesa, przyjęłam propozycję pracy na rodzinnej farmie. A Brontë, Dickens i inni autorzy, których uwielbiałam przez tyle lat, pozostali w pudłach ukrytych w najdalszym kącie piwnicy, nieotwieranych i w końcu zapomnianych.
W zaciemnionym pubie pociągnęłam solidny haust piwa. To istny cud, że James w ogóle zgodził się na wyjazd do Londynu. Kiedy zastanawialiśmy się, dokąd pojedziemy na rocznicę, od razu powiedział, co go kręci: ośrodek nad brzegiem morza na Wyspach Dziewiczych, gdzie mógłby całymi dniami obijać się i drzemać obok pustej szklaneczki po koktajlu. Tyle że urlop w oparach daiquiri przerabialiśmy w ostatnie święta Bożego Narodzenia, dlatego ubłagałam go, żeby się zgodził na coś innego, na przykład Anglię albo Irlandię. Ostatecznie wyraził zgodę na Londyn, pod warunkiem, że nie będziemy tracili czasu na akademickie bzdury, jak pracownia konserwacji starodruków, o której niebacznie wspomniałam. Oznajmił, że mi ustępuje, bo wie, że kiedyś marzyłam o wycieczce do Anglii.
Tyle że zaledwie kilka dni temu zniweczył to moje marzenie tak łatwo, jakby strzaskał w dłoni kryształowy kieliszek do szampana.
Książkę Zaginiona apteka kupić można w popularnych księgarniach internetowych: