Wędrujemy, by odnaleźć siebie. „Przetaina" Andrzeja Pilipiuka

Data: 2022-06-15 00:23:33 | Ten artykuł przeczytasz w 20 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Wędrujemy, by odnaleźć siebie. Żeby po tragicznych chwilach poskładać strzaskaną duszę.

W odległej krainie, na brzegu nieznanego morza żyją Plemiona. Czczą Boga o Stu Twarzach i jego kociogłową córkę Nefem i prowadzą proste, spokojne życie. Wszystko wskazuje jednak na to, że już niedługo przyjdzie im podzielić los Przodków, których cywilizację zmiótł z powierzchni ziemi olbrzymi kataklizm. Jedynym ratunkiem wydaje się ucieczka w głąb kontynentu, na nieznane ziemie zamieszkiwane przez obce i być może wrogie plemiona. W poszukiwaniu nowego miejsca do życia wyrusza wyprawa złożona ze śmiałków wskazanych przepowiednią. Być może połączenie na powrót dwóch zwaśnionych plemion odwróci los. Zadanie nie będzie jednak ani proste, ani bezpieczne, a na ścieżkach prowadzących przez góry pozostaną nie tylko ślady stóp, ale i ślady krwi. Ale w bogach nadzieja. Wszak oni zawsze prowadzą nas właściwą drogą, a jeśli się na niej potykamy, to o własne nogi.

Obrazek w treści Wędrujemy, by odnaleźć siebie. „Przetaina" Andrzeja Pilipiuka [jpg]

Fantastyka według Andrzeja Pilipiuka – z tej opowieści nauczycie się więcej niż ze szkolnych podręczników. Do lektury Przetainy zaprasza Fabryka Słów – dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment książki. 

Drugi dzień wędrówki dał nam się we znaki bardziej niż pierwszy. Panował upał, w dodatku wydostaliśmy się z lasów i długo szliśmy po otwartej przestrzeni, mijając wioski, pola i pastwiska. Spotkaliśmy na szlaku sporo pierwobylców, chłopów i pasterzy, ale na szczęście nie szukali ze mną zwady, choć domyślali się zapewne, że ciągnę wózek pełen cennego towaru. Droga także była lepiej utrzymana. Wreszcie za którymś z kolejnych zakrętów dostrzegłem na odległym jeszcze wzgórzu strzaskane kolumny przydrożnej świątyni.

– To już niedaleko – powiedziałem. – Dotrzemy przed nocą.

Niebawem stanęliśmy w cieniu murów dawnego chramu. Obok schodów biło źródło. Woda ciurkała między głazami i wpadała do sporego zagłębienia obudowanego murkiem. Okoliczni pasterze poili tu krowy i kozy. Z tego miejsca roztaczał się wspaniały widok.

– Jesteś u celu podróży. Oto Tess – oznajmiłem.

Miasto Przodków wciąż jeszcze robiło ogromne wrażenie. Przestrzeń między wybrzeżem a górami wypełniało gigantyczne pole ruin. Droga przecinała je, biegnąc prosto jak strzała równolegle do brzegu morza. Tu i ówdzie brzozy zdołały zapuścić korzenie w gruzowisko, ale mury i tak były doskonale widoczne. Tyra stała w milczeniu, chłonąc widok.

– No i jak ci się podoba? – zagadnąłem.

– Jest ogromne. Piękne, choć zniszczone.

– Było ogromne w czasach naszych Przodków. Mogło ich tu żyć nawet sto tysięcy. Dzisiaj to głównie rozwaliska. Pozostałości starych domów i innych budynków mają ponad osiemset lat. Między pierwszym a drugim murem praktycznie nikt nie mieszka. Zresztą na pewno zauważyłaś, że nawet najlepiej zachowane budowle nie mają dachów. W wielu runęły nawet sklepienia z kamienia i cegły. Zamieszkujemy może dwunastą część dawnej metropolii. Widzisz te czerwone dachy koło świątyni?

– Tam na zboczach wzgórza?

– Tak. To jest nasza dzielnica. A niżej, w stronę morza, mieszkają pierwobylcy. Chodźmy, chcę przed zmrokiem dotrzeć do domu.

– Potrzebuję kilku chwil.

Wyciągnęła coś ze swojego tobołka i zbiegła po schodkach do zbiornika. Momentalnie ściągnęła z siebie całe ubranie i naga zanurzyła się w wodę. Odwróciłem wzrok. Spojrzałem na morze. Odetchnąłem głęboko wilgotną bryzą.

– Dziecko lasu – mruknąłem do siebie.

Gdy stanęła przy mnie, w pierwszej chwili jej nie poznałem. Znikły skórzane spodnie, koszula barwiona sokiem z orzechów i kurtka z frędzlami. Tyra założyła błękitną płócienną sukienkę. Wciągnęła na nogi długie wełniane skarpety, na stopach miała buciki zapinane na siedem guziczków. Sukienka trochę na niej wisiała, została uszyta dla kogoś ciut tęższego i ewidentnie najlepsze czasy miała już dawno za sobą. Buty zostały wprawdzie natarte tłuszczem, lecz mocno straciły fason. Mała ozdobiła też warkocze kokardami.

– Miejskie ubranie. – Uniosła z dumą głowę. – Wyhandlowałam od córki Olejarza. Przyszyłam do sukienki kołnierz z haftowanymi dmuchawcami. Dobrze zapamiętałam? Trawy dla dzieci, kłosy zboża dla dorosłych, jesienne liście dla staruszków.

– Od lat się już takich nie nosi, tylko nieliczni kultywują tę tradycję – wyjaśniłem. – A i to od święta raczej.

– W każdym razie wracam pomiędzy swoich porządnie ubrana. Nie jak dzikuska, ale jak córka mieszczanina.

Trzecia albo czwarta córka ubogiego mieszczanina, donosząca ubrania po starszych siostrach – podsumowałem w myślach.

Ale pochwaliłem jej wygląd i chyba nawet zabrzmiało to szczerze. Ruszyliśmy w dół, ku miastu. Droga opadała stromo, musiałem zaciągnąć trochę hamulec, bo wózek napierał na mnie.

– Szkoda swoją drogą, że w twierdzy Olejarza nie mieli żadnego gołębia, wysłałbym list zapowiadający twoje przybycie. – Westchnąłem. – Miło byłoby, gdyby wujo albo któryś ze stryjków wyszedł nam naprzeciw.

– Jak wysyłacie listy przez gołębie? – zaciekawiła się.

– Zazwyczaj, gdy ktoś wyrusza daleko, odwiedza najpierw Gołębiarza i bierze ze sobą gołębia. Gdy chce zawiadomić o czymś rodzinę, wypuszcza go z przyczepionym listem. Ptak leci do miasta, Gołębiarz odczepia list, a jego syn odnosi wiadomość pod wskazany adres. A adresat płaci.

– To bardzo ciekawe!

– Niestety, gołębie są strasznie głupie. Potrafią tylko jedno, to znaczy wypuszczone gdzieś bardzo daleko wracają prosto do gniazda. To taka poczta w jedną stronę. Przydatna, ale ptaki nie odnajdą kogoś, kto odszedł z miasta. Mój brat tresuje kruka. Umyślił sobie, że będzie wysyłał go na zwiad. A gdy kruk rozpozna kogoś znajomego, opadnie do ziemi i będzie można przyczepić mu list.

– To możliwe?

– Nie wiadomo. Nasi przodkowie tak czynili, są zapisy w księgach, ale u nas nikt nie próbował tej sztuczki. Trzeba sprawdzić.

Na twarzy dziewczyny odmalowała się troska.

– Mnie nikt się nie spodziewa. Nikt na mnie nie czeka. Krewni, o ile mam jakichś, nie wiedzą nawet o moim istnieniu. A jak się dowiedzą, nie wiem, czy zechcą mnie przyjąć.

– Niczym się nie przejmuj, moja rodzina będzie ci rada. Nieczęsto miewamy gości z daleka – uspokoiłem ją.

Zeszliśmy w dolinę. Przyspieszyłem trochę. Daleko przed nami widziałem dwa konne wozy, kupcy wieźli kłody drewna na opał. Zwierzęta człapały ospale, zmęczone całym dniem harówki. Woźnice nawet ich nie poganiali. Minęliśmy domy i domki, płoty plecione z chrustu. Mieszkańcy siedzieli na ławeczkach, odpoczywając po całym dniu pracy. Odprowadzali nas wzrokiem.

Przeszliśmy pod łukiem bramy. Strażnik rozpoznał mnie, skinąłem mu głową na powitanie. Szliśmy między niekończącymi się rzędami zrujnowanych domostw. W lewo uliczki opadały ku morzu. Po prawej teren łagodnie piął się w górę. Zachodzące słońce wyzłociło białe kamienie.

– Czy coś nam grozi? – szepnęła, widząc, że rozglądam się na boki.

– Niby nie, ale głupio byłoby utonąć przy samym brzegu. Te ruiny są prawie niezamieszkane.

– Prawie?

– W tym problem. Lepiej nie zapuszczać się tu samemu, a zwłaszcza po zmroku. Jest w naszym mieście trochę złych ludzi. I takich, którzy lubią zajrzeć do kieliszka, i takich, którym nie bardzo chce się pracować. Epidemie spowodowały, że sporo dzieciaków błąkało się po świecie samopas albo łączyło w bandy młodocianych rzezimieszków. Wyrośli bez karcącej dłoni rodzica, bez wzorców, jakie daje dom rodzinny. A byli i tacy, którzy śmierć sąsiadów uznali za dobrą okazję, by się wzbogacić, grabiąc dobytek umarłych. A potem złodziejstwo i rozbój weszły im w nawyk. Dzieci naszego ludu świątynia starała się otoczyć opieką, ale nie zawsze się to udało.

Brama wewnętrznej dzielnicy była jeszcze otwarta. Strażnicy zlustrowali nas wzrokiem. Mnie oczywiście znali z widzenia. Po pustce i ciszy zrujnowanych dzielnic znaleźliśmy się na normalnej gwarnej ulicy. Na równym bruku koła wózka toczyły się łatwiej. Dziewczyna rozglądała się wokoło z wyraźnym zachwytem. Zmrok już zapadał, sklepiki i warsztaty zamykano. Ludzie zapalali łojówki i lampiony przy bramach. Za szybkami w oknach połyskiwały płomyki świec i lampek. Szyldy lekko poskrzypywały na wieczornym wietrze. Trzaskały okiennice. W powietrzu unosiły się zapachy kurzu i przygotowywanych posiłków.

– Miasto – szepnęła w uniesieniu. – Nareszcie. Marzyłam o tym dniu, gdy będę szła po bruku, w butach na obcasie i w niebieskiej sukience.

– Wygląda na to, że wszystko zrobiłaś jak należy. Jest bruk i sukienka.

Głupio mi było zwracać jej uwagę, że do takich butów nosi się skarpetki.

– Latarnie! Sklepy, sklepiki. Warsztaty. Od razu jutro pójdę i kupię parasolkę chroniącą od słońca!

– Tu mieszkam. – Wskazałem bramę ozdobioną motywem kocich oczu.

Zapukałem kołatką. Brama uchyliła się. Wujek Tok na mój widok uśmiechnął się szeroko.

– Dave? Nie spodziewaliśmy się ciebie tak szybko. I gościa przyprowadziłeś. – Uśmiechnął się do małej.

Wtoczyliśmy wózek do środka. Przez chwilę zrobiło się niemal zupełnie ciemno, jedynym źródłem światła była świeczka w latarni zawieszonej na haku. Zaraz jednak nadeszła kuzynka Mefa z potrójnym kandelabrem w dłoni. Wujaszek starannie zaryglował bramę. Potem poklepał worek z kaszą i uśmiechnął się.

– Szkoda, że nie wiedzieliśmy, kiedy wrócisz, bo ktoś wyszedłby ci naprzeciw. Ziarno damy do spichlerzyka, jest coś do spiżarki?

– I to sporo.

– To jest Mefa, ale nazywamy ją Jaskółeczką – przedstawił dzikusce córkę. – Pewnie zechcesz się umyć przed kolacją, zaprowadzi cię do umywalni. Weź swoje rzeczy, a my wypakujemy resztę.
Przetoczyliśmy wózek przez dziedziniec, któryś z kuzynów zabrał od razu wędzonkę i sery do kuchni.

– Co tam mamy? – zagadnął stryj, mocując się z zamkiem spichrza.

– Olejarz dał za kozy trzy rodzaje kaszy, worek pszenicy, woreczek fasoli i kukurydzy – zameldowałem. – Jest wędzonka, słonina, wszystko zgodnie z umową. Do tego pokwitowanie na dwie beczułki oleju. Worek orzechów dostarczy po zbiorach.

– Co u twojego ojca?

– Prawie oczyścili wyspę z królików. – Klepnąłem wór. – Ponad sto skórek, a on jeszcze przywiezie. Kozy mają łącznie dwadzieścioro młodych.

– Letnie skórki kiepskie, ale lepsze to niż nic. A ta dziewczyna?

Streściłem w kilku słowach.

– Nieczęsto mamy gości z tak daleka, na pewno wiele ciekawych historii nam opowie w długie jesienne i zimowe wieczory – rzekł. – W młodości byłem raz u Brązowych Koszul, nad jeziorami. Szmat czasu. Będzie z piętnaście lat temu. Na pewno i tam wiele się zmieniło. Zdrowa? Nie ma robactwa we włosach?

– Zdrowa. Nie kaszle, nie ma plam na skórze. Nie zauważyłem, by się drapała, ale jakby co, Mefa...

– Mamy zapas octu sabadylowego. Ty nie potrzebujesz?

– Pryskałem się regularnie wyciągiem ziołowym. Nic mnie chyba nie oblazło.

*

Babcia czekała w kuchni. Kuzynki krzątały się, przygotowując kolację. Przywiezione przeze mnie wiktuały leżały już na blatach. Zdałem relację z wyprawy. Pokiwała głową.

– Zimy od kilku lat są coraz cięższe. Ciekawe, jaka będzie nadchodząca – powiedziała. – Może najcięższa za mojej pamięci? A może wręcz przeciwnie. Pamiętam i takie, kiedy w ogóle nie spadł śnieg. Przyszła z tobą dziewczynka.

– Olejarz prosił, żeby się nią zaopiekować. Przybyła do miasta odnaleźć krewnych.

– Pogadam z nią po kolacji – uśmiechnęła się. – Pójdziecie jutro do świątyni, to sprawdzicie w księgach życia. Może są tu ludzie, którzy otoczą ją opieką z uwagi na więzy krwi. A może i nie znajdzie nikogo. Przygarniemy, jakby co. Chuchro niby, ale to pozór. Jest silna, bardzo silna. Samo mięsko, żyły i ścięgna. Nie obrosła sadłem. Ani u niej piersi, ani bioder, ale to nic, podtuczymy, natura też zrobi swoje i będzie wyglądała jak dziewczyna. Podoba mi się. A najważniejsze, że robotna.

– Skąd wiesz, babciu? – zdumiałem się.

– Widziałam jej ręce, gdy szła do umywalni. Pracowała w życiu dużo i ciężko, może nawet za dużo i za ciężko jak na jej wiek. Tak czy inaczej, jeśli nie znajdzie żadnej rodziny, będziemy mieli z niej pożytek, a ona zyska miejsce dla siebie. Ciekawie tylko, czy umie prząść i tkać.

– Wspominała, że umie.

– Chodź!

Pchnęła drzwi spiżarki. Ujęła kaganek i uniosła do góry, żebym mógł zobaczyć wnętrze. Płomyk wydobył z półmroku murowane z kamiennych płyt regały, a na nich nasze zapasy. Gliniane gary ze smalcem i olejem, woreczki z grochem, kaszą, mąką. Połcie wędzonki i wędzone sery. Długie sznury suszonych owoców, kosze orzechów, pęki ziół. Grube kamienne mury zabezpieczały przed gryzoniami i zapewniały chłód. Wnętrze regularnie okadzaliśmy dymem z ziół i orzechowych liści. Odetchnąłem głęboko. Od dziecka, ilekroć tu wszedłem, miałem wrażenie, że samym zapachem można się nasycić.

Babcia milczała. Rozejrzałem się. Ile z tego pozostanie wiosną? Staruszka najwyraźniej była dobrej myśli, ale mimowolnie zagryzłem wargi. A co, jeśli przybędzie nam dodatkowa gęba do wykarmienia? Ale przecież nie mogłem zostawić tego dziecka na pastwę losu.

– Jest dobrze – uspokoiła mnie. – Zapasy już teraz powinny wystarczyć do przyszłych żniw. A to przecież jeszcze nie wszystko. Idź się umyć i przebrać po podróży, wieczerza niebawem.

– Tak, babciu.

*

Klan zbierał się, by zasiąść przy długim stole. Połowa miejsc pozostała pusta. Czułem, że zasypiam. Myśli płynęły leniwie i nieskładnie. Próbowałem policzyć, kto z członków klanu jest poza domem. Przed zimą wrócą. Tyrę przedstawiono zebranym i posadzono między moimi kuzynkami. Była wyraźne speszona.

– Trzeba by jeszcze zrobić szybki obchód. – Wujek popatrzył na mnie.

– Idę.

Ast stanął koło mnie.

– We dwóch szybciej sprawdzimy.

W pomieszczeniach na parterze okna były za wąskie, żeby ktoś mógł się przez nie przecisnąć, ale i tak je sprawdzaliśmy.

– Ta bransoleta – szepnął brat, gdy oddaliliśmy się od jadalni.

– Jeśli potrzebujesz.

– No, teraz to jeszcze nie, ale za jakiś czas. Świetną dziewczynę przyprowadziłeś. Zaklepuję dla siebie. Zakocha się we mnie. Za cztery lata będę miał osiemnaście, a ona chyba jest w moim wieku. No to wtedy się pobierzemy. Wcześniej wyremontuję pięterko nad powrozownią, tam jest kilka pokoi nieużywanych od lat. Akurat się wygodnie pomieścimy z naszymi dziećmi.
W myślach złapałem się za głowę. Uuu, ale go wzięło.

– Ambitne plany. A skąd wiesz, jaka jest?

– Szedłeś z nią od Olejarza, tak? Jakby była jakaś wredna czy głupia, to byś od razu wszystkich ostrzegł.

– Głupia nie jest. Wredna też nie, ale wiesz, że te dzieci i wspólne życie wymagają, że się tak wyrażę, obustronnego zainteresowania?

– Na pewno jak mnie bliżej pozna, to polubi. Jak mnie polubi, będziemy spędzali ze sobą dużo czasu, a któregoś dnia spojrzy na mnie tak na nowo. Inaczej niż wcześniej. Będziemy sobie coraz częściej patrzeć w oczy. Aż któregoś dnia nasze dłonie i wargi się odnajdą.

– A jeśli nie?

– Będę siedział pogrążony w rozpaczy i pisał wiersze tak tragiczne i zarazem tak zachwycająco piękne, że tym ją przekonam. A właśnie, ona umie czytać?

– Twierdzi, że tak.

Sprawdziliśmy ostatnie okiennice i wróciliśmy do reszty. Przyjemnie było zjeść świeżo ugotowaną polewkę z pajdą chleba i kawałek ciasta. Dobrze było posiedzieć w cieple, posłuchać gwaru znajomych głosów, spojrzeć, jak płomień świecy odbija się w kubku z winem. Po kolacji zaprowadziłem Tyrę do nestorki rodu. Dzikuska była wyraźnie onieśmielona.

– Powiedz, dziecko, jakie masz plany? – zapytała staruszka. – Dave wspomniał, że szłaś taki kawał tylko po to, żeby zobaczyć tę kupę gruzów.

– Spróbuję odszukać krewnych mojego ojca, proszę pani. Chcę żyć tu, w mieście. Chcę zostać fryzjerką.

– Fryzjerką? – zdziwiła się babcia. – Pamiętam czasy mojej młodości. – Zapatrzyła się w przestrzeń, przywołując jakieś wspomnienia. – To dziś nieczęsty sposób zarabiania na życie. Zbiednieliśmy, ludzie sami wolą się strzyc i golić. Fryzjerów zostało czworo, może pięcioro na całe miasto. Powiedz, czy kiedykolwiek w życiu byłaś u fryzjera?

– Nigdy, ale zawsze chciałam mieć loki – szepnęła zawstydzona dziewczyna. – Takie sztucznie zakręcone nagrzanymi metalowymi szczypczykami.

– To się nazywa lokówka. Zabierzesz ją jutro do fryzjerki – poleciła mi babcia. – Ta starucha Tilafia mieszka najbliżej. Wprawdzie od miesięcy nie widziałam, żeby miała otwarte, ale jak się jej zapłaci, zrobi, co trzeba. Przy okazji zapytasz, czy nie potrzebuje uczennicy. Raczej nie potrzebuje – odpowiedziała sama sobie.

– Sprzedałem moją część owiec. Mam trochę złota – oświadczyła Tyra. – Mogę zapłacić za naukę.

– Zobaczymy. Tak czy inaczej, będziesz miała okazję sprawdzić, na czym ten zawód polega. Gorzej, gdy powie, że uczennica nie jest jej potrzebna. No nic, nawet jak wszystko pójdzie nie po twojej myśli, zawsze będziesz tu miała ciepły kąt do spania i dach nad głową. Przy nas nie zginiesz, odpracujesz jakoś. – Ujęła dziewczynę pod brodę.

– Może potrzebujecie służącej? – zagadnęła. – Albo niańki do dzieci?

– Nie potrzebujemy – westchnęła babcia. – Mamy w rodzinie osiem młodych dziewczyn. – Wskazała moje kuzynki sprzątające ze stołu. – I pięciu chłopaków, nie licząc starszych członków rodziny. Wykonują wszystkie prace w domu. Ale coś się wymyśli. Umiesz prząść wełnę albo tkać?

– Oczywiście.

– A pracowałaś na krosnach?

– Tak, proszę pani. Tylko nie wiem, czy nasze były podobne do tutejszych, ale szybko się nauczę.

– Bardzo ładnie się wysławiasz. Zgaduję, że szkół w wiosce nie było?

– Była, proszę pani, lecz przeważnie zamknięta. Pewnego roku przyjechał nauczyciel i otworzył na trochę. To się dzieciaki poduczyły, ale mnie dziadek kazał uczyć razem z kuzynostwem. Czytania, rachunków, trochę też o ziołach i minerałach. Czytałam książki. Wszystkie, które mieliśmy w wiosce. Dwadzieścia cztery całe i resztki ośmiu innych. Uczyłam się mówić jak miastowa.

– Nieźle ci wychodzi – pochwaliła babcia. – Zobaczymy, co z tobą będzie, z głodu w każdym razie nie zginiesz. A na razie idź spać. Jaskółeczka zajmie się tobą, pokaże ci wszystko. Będziesz nocowała w sypialni starszych dziewcząt.

– Mam śpiwór.

– Zachowaj go na zimę. Łóżko gotowe. Kazałam dać nowy siennik. I skrzynię na twoje drobiazgi. Z tego, co wiem, na północy sypiacie nago, ale u nas tak się nie robi.

– Wiem, że tu panują inne zwyczaje. Postaram się nie uchybić. Do snu mam tunikę.

– To dobrze. Zwyczaje. Ładnie siedzisz przy stole, prawidłowo trzymasz sztućce. Nie krzyżuj tylko stóp pod krzesłem ani nie zakładaj nogi na nogę. Mefa, pozwól tu do nas, dziecko!

Moja kuzynka musiała czekać w pobliżu, bo zjawiła się niemal natychmiast.

– Zabierz ją do sypialni, pora spać. Dobrej nocy – mruknęła babcia. – Niech bogini Nefem czuwa nad waszym snem. – Pobłogosławiła nas i z kagankiem w dłoni odeszła do swojego pokoiku.

Zapaliłem świeczkę i pożegnałem się z dziewczętami. Gdy wszedłem do naszego pokoju, brat już dawno spał. Pokłoniłem się przed starą drewnianą rzeźbą Kociogłowej, wysunąłem kolce i uderzyłem się po ramionach raz, niezbyt mocno, żeby tylko poczuć ból. Uderzyłem jeszcze mocniej.

– Zostawiam za sobą niecierpliwość, zniechęcenie, zmęczenie, strach i gniew, które towarzyszyły mi dziś w drodze – szepnąłem. – Niech odejdą wszystkie moje złe i podłe myśli, abym czysty stanął do modlitwy przed obliczem bogów.

Powieki ciążyły mi straszliwie, gdy zwijałem szarfy. Łóżko. Kilka dni marzyłem o chwili, gdy padnę na swój siennik i przytulę głowę do własnej poduszki. A teraz? Teraz miałem ochotę nie gasić jeszcze świecy. Poczytać. Albo zrobić jakiś szkic. Brat się obudził.

– Ale świetną dziewczynę przyprowadziłeś – powtórzył to samo co przy obchodzie. – Akurat jak dla mnie. W moim wieku i taka jakaś, że od razu można ją polubić. Zakocha się we mnie, będziemy szczęśliwi i będziemy mieli dużo dzieci. – Znów go wzięło.

– A jeśli nie?

– Czemu nie? – zdziwił się. – Mam masę zalet tej, no... eee... osobowości. A tak już mówiąc poważnie, szczególnie ładna nie jest, ale sprawia szalenie sympatyczne wrażenie. Będzie, co ma być.

– Masz zalety i może masz u niej szanse – uspokoiłem go. – Tylko że posiadanie zalet nie zawsze wystarcza, ale dam ci pewną radę. Wspomniała, że przeczytała wszystkie książki, które mieli w wiosce. Kilka czy kilkanaście. – Nie mogłem sobie przypomnieć podanej przez dziewczynę liczby. – Na początek pogadaj z nią o książkach. Powiedz, co ostatnio czytałeś. Raczej nie ma szans, że też zna te tytuły, więc jej pożycz, a potem sobie o tym porozmawiacie.

– Dobry plan!

Zamyśliłem się. Przypomniała mi się szkoła. Ana wodząca trzcinką po papierze. Czarna plamka tuszu na jej nosie. Mieliśmy po dwanaście lat, a ja już wiedziałem, że to jest mój wybór na przyszłość. Ale później...

Przemogłem się. Odłożyłem szkicownik i zdmuchnąłem płomyczek. Po chwili głęboko spałem.

Powieść Przetaina kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Przetaina
Andrzej Pilipiuk 3
Okładka książki - Przetaina

Wędrujemy, by odnaleźć siebie. Żeby po tragicznych chwilach poskładać strzaskaną duszę. W odległej krainie, na brzegu nieznanego morza żyją Plemiona....

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje