Biografia Adama Michnika - jednego z najbardziej znanych architektów przemian polskiej rzeczywistości. Roman Graczyk nie pisze z pozycji ani „przeciw Michnikowi”, ani „za Michnikiem”, lecz z pozycji „o Michniku”. Nie wyklucza to jego pozytywnych ani negatywnych ocen, ale omija wszystkie założenia a priori w stosunku do opisywanej postaci.
Jedni Adama Michnika kochają, inni – szczerze nie cierpią. Nie da się powiedzieć ani jednego, ani drugiego o autorze tej książki. Rzetelnie opisuje nieproste koleje życia swojego bohatera. Przedstawia wyraziste poglądy Adama Michnika i mechanizmy tworzenia ideowych biegunów sceny politycznej.
Książka ukazuje potężną i wpływową osobowość, kogoś, kto ma ambicje budowania nie tylko sceny politycznej, ale i meblowania głów polskiej inteligencji. Do lektury książki Demiurg. Biografia Adama Michnika Romana Graczyka zaprasza jej wydawca - Zona Zero. Już dziś zachęcamy Was do lektury premierowego fragmentu książki:
Niewiele wiadomo o wczesnym dzieciństwie Adama Michnika. On sam mówił wiele lat później, że ojciec był silną indywidualnością i jemu – dziecku – trudno było „wykreować przy nim własną samodzielność”. Jednak wydaje się, że stosunkowo szybko syn taką samodzielność w stosunku do ojca w sobie wykształcił. Niebagatelną rolę w tym procesie i w ogóle w jego dorastaniu mogła odegrać przynależność do „Walterowców” – drużyny harcerskiej będącej częścią Walterowskiego Hufca ZHP.
O ile w tradycji Związku Harcerstwa Polskiego nadrzędnym celem była służba tysiącletniej Polsce – tej wiodącej się od Mieszka I i Chrztu Polski, od Kresów Wschodnich i tam leżących „naszych polskich stanic”, od Kamieńca Podolskiego i poczucia utraty dalszych Kresów (a tym bardziej bliższych ze Lwowem i Wilnem) jako utraty istotnej części polskości, przez powstania z XIX wieku, wojnę z bolszewikami, aż po Powstanie Warszawskie i świeżą jeszcze pamięć antykomunistycznej konspiracji harcerskiej po 1944 roku – o tyle „Walterowcy” od tego się odcinali. Przede wszystkim dlatego, że byli indyferentni religijnie, a więc polskość definiowana przez silne związki z katolicyzmem nie była ich ideałem. Po drugie, z niedawnej okupacji niemieckiej wynieśli nie tylko wstręt do wszelkich odmian nacjonalizmu, ale i więcej: dostrzegali w tradycyjnym polskim patriotyzmie zarodek nacjonalizmu, a wtedy w głowach od razu zapalała się im czerwona lampka z napisem „nigdy więcej Auschwitz!”. Stąd postrzegali polski ethos patriotyczny jako potencjalnie niebezpieczny.
Byli – w sumie – zwolennikami nowego ustroju w Polsce i chcieli wychować swoich harcerzy na obywateli, którzy będą ten ustrój budować, czy mówiąc ściślej: współtworzyć. Jednak – trzeba to podkreślić – mówimy o pierwszych latach po Październiku. Wtedy Jacek Kuroń, Stefan Garwacki, Stanisław Czubaty, Aleksander Musiał, Grażyna Borucka (przyszła żona Jacka Kuronia), Andrzej Kuroń (brat Jacka), Teresa Monasterska, Józef Chajn, Danuta Czubata, Wiesława Garwacka, Piotr Sy-rowiński i inni instruktorzy Walterowskiego Hufca ZHP wierzyli – jeszcze – w komunizm. Owszem, nie w postaci stalinowskiej, bo przecież przeciwko niej czynnie zbuntowali się w Październiku, ale w postaci jakiejś idealnej. Jaka byłaby to postać? Książkowa w sumie, wymyślona jedynie, bo – jak to dziś wiemy – nigdzie na świecie nie udało się zbudować komunizmu innego jak tylko w postaci systemu „błędów i wypaczeń”. Lub w postaci, która – mimo że odeszła od praktyki brutalnych represji – ciągle dąży do większej kontroli nad społeczeństwem. Także w Polsce, mimo odejścia w Październiku od największych nadużyć (takich jak mordy sądowe) totalitarna natura (totalitarna dążność?) tego systemu nigdy, aż do jego schyłku w 1989 roku, nie dała się usunąć. Ale Kuroń i jego „walterowscy” przyjaciele wtedy jeszcze tego nie wiedzieli.
Dlatego poczynali sobie – delikatnie mówiąc – zuchwale z narodową tradycją. Adam Michnik pisał o tym w połowie lat 80.: […] ten nastrój komsomolskich idealistów, ten klimat uniwersalizmu i zbratania, tę pogardę dla niechęci na tle rasowym czy plemiennym – znam to wszystko, nałykałem się tego jako dzieciak w „walterowskim czerwonym harcerstwie” prowadzonym przez Jacka Kuronia. […] bez sentymentu nie umiem myśleć o tej gromadce chłopców i dziewcząt, która latem 1958 roku w czerwonych chustach, nawiedzała chłopskie zagrody, śpiewając piosenki po rosyjsku i żydowsku. Było w tym jakieś bezczelne wyzwanie rzucone potocznej mentalności, było też głębokie niezrozumienie pokaleczonej narodowej pamięci, ale była też i ta cudowna aura zbratania, dzięki której nikt z nas nie czuł się w tym gronie intruzem. Dwadzieścia pięć lat minęło od tamtych wakacji, a przecież wciąż wracam do nich pamięcią i ze smutkiem myślę, że nigdy potem nie miałem już tego poczucia bezpieczeństwa, tej pewności, że nikt nikomu nie rzuci w twarz: „ty wstrętny Żydzie!”.
Nie jest jasne, czy, a jeśli tak, to jak bardzo, żydowskie pochodzenie przyczyniało Michnikowi kłopotów już jako dziecku. Anna Bojarska, autorka kompletnie przemilczanej powieści z kluczem Czego nauczył mnie August, w postaci Gucia przedstawia Adama Michnika, który jako chłopiec miał przechodzić w szkole męki z racji swojego indyferentyzmu religijnego i z powodu żydowskiego pochodzenia. Nie wiemy, na ile jej narracja zbiega się z rzeczywistością, wiadomo jednak, że w powieści Gucio chodzi do szkoły, w której przeważają dzieci niekomunistów, gdy w rzeczywistości było inaczej. Marek Garztecki był przez kilka miesięcy szkolnym kolegą Adama Michnika w Szkole Podstawowej nr 24 przy ulicy Polnej. Mówi, że szkoła ta była cieplarnią dzieci komunistycznych dygnitarzy.
"Walterowcy” mieli swojego patrona. Był nim gen. Karol Świerczewski, przedwojenny komunista i agent sowiecki, po wojnie wiceminister obrony narodowej, zabity w 1947 roku przez oddział UPA w Bieszczadach. Trudno powiedzieć, co takiego ujmującego było w tej postaci, że Jacek Kuroń i jego przyjaciele pamięć o nim właśnie otaczali taką czcią. Urządzali uroczyste ślubowania walterowskie: Generale Walterze, drużyna, która nosi Twoje imię, zgłasza swoją gotowość do walki, o co ty walczyłeś i poległeś. Pierwsze z nich odbyło się w Baligrodzie – miejscu śmierci Świerczewskiego. Wyprawy do Baligrodu miały w sobie coś religijnego – choć przed użyciem tego słowa walterowcy by się wzdragali. Oto fragment wspomnień- dyskusji spisanej już po śmierci Jacka Kuronia, świadczący o tym niemal nabożnym stosunku do pamięci o gen. Świerczewskim: Felek [Andrzej Kuroń – R.G.]: Pamiętam, że po ślubowaniu [w Baligrodzie, w 1957 roku, przy kamieniu upamiętniającym śmierć gen. Świerczewskiego – R.G.] pobiegłem z kolegą pod taką wysoką piaszczystą skarpę, z której potem zjeżdżaliśmy na tyłku. Na pewno przyroda była tam fantastyczna, nieskażona turystyką, jeszcze dzika. Wiele lat później pojechałem tam tą wybudowaną obwodnicą i w ogóle nie poznałem tego miejsca. To absolutnie nie to samo. Ten skromny kamień, który tam wtedy był, został przerobiony na nie wiadomo co.
Jacek [Stefan Garwacki – R.G.]: Na taki obelisk.
Felek: Wtedy wyglądał tak skromnie. Stał parę metrów przy drodze. I to było właśnie takie urokliwe.
Ola [Aleksandra Budzisz-Konarzewska]: Ja pamiętam, że to był bardzo ładny, pogodny dzień. Pamiętam takie prześwitujące słońce przez tę gęstwinę drzew.
Felek: Na uroczystości przy grobie wszyscy byliśmy ubrani galowo. Potem pojechaliśmy na obiad do jednostki wojskowej. Jacek: I nie ulega wątpliwości, że wróciliśmy stamtąd już jako walterowcy. Przedwojenny komunista-internacjonalista, zwolennik poglądu, że prawdziwą ojczyzną proletariatu jest Związek Radziecki (mówiąc wprost: przeciwnik niepodległości Polski walczący w 1920 r. po stronie bolszewików, komisarz polityczny w Armii Czerwonej i agent sowieckiego wywiadu wojskowego) patronem polskich harcerzy i wzorem wychowawczym? Dziwne. Dlatego mamy problem z uznaniem ethosu modelu wychowania „walterowskiego”. Ale spróbujmy zrozumieć. To, co dziś jawi się nam jako dziwaczne, nie musiało tak wyglądać pod koniec lat 50. – przynajmniej w kręgach komunistycznej warszawskiej inteligencji, bo przecież ta inteligencja miała takież komunistyczno-internacjonalistyczne korzenie.
W styczniu 1957 roku powstaje Walterowska Drużyna Instruktorów – rodzaj za-rodnika dla całego tego nurtu. We wrześniu 1957 roku wyrasta z niej siedem drużyn walterowskich. Natomiast 15 października 1958 roku następuje wyodrębnienie Walterowskiego Hufca w Chorągwi Warszawskiej ZHP. Komendantem hufca zostaje Jacek Kuroń. Marek Garztecki: „Walterowcy” nie działali w dowolnych szkołach, ale w wybranych, takich, do których chodziły dzieci dygnitarzy komunistycznych oraz przy dwóch domach dziecka (dziewcząt i chłopców). A to im dawało specyficzny skład osobowy: z jednej strony dzieci z komunistycznych rodzin, z drugiej strony dzieci bez żadnego zakorzenienia, a więc bardzo plastyczne. Kuroń uważał się przede wszystkim za pedagoga. I z pewnością na tym etapie życia był przede wszystkim – jako działacz harcerski – pedagogiem. Tak wtedy pisał o zasadach wychowania walterowskiego: [...] jeżeli chcemy w naszych drużynach na-prawdę wychowywać – musimy być organizatorami zespołu. Oznacza to, że będziemy pracować z naszą gromadką tak, aby miała wspólne dążenia [podkreślenia w oryginale – R.G.], a w toku ich realizacji kształtowała w sobie poczucie dobra zespołu i wewnętrzną organizację[…]. Dowolnie zebrana gromadka dzieci staje się zespołem wówczas, gdy powstają w niej wspólne dążenia, i to nie wspólne im dążenia indywidualne, ale takie, które można realizować tylko razem. A także: Ja pragnę wychowywać społecznika. Temu służy zaproponowany przez nas system. Chcemy, aby dziecko zapaliło się do społecznego działania, rozumiało to działanie w szerokim aspekcie. A w innym miejscu: Chcemy wychowywać ludzi, którzy będą chcieli i umieli zmieniać świat.
Instruktorzy Hufca Walterowskiego pisali w wydanej w 1959 roku pracy o swoim modelu wychowawczym: Nasz dorobek niewątpliwie wyrasta z Organizacji Harcerskiej, ale jego fundamentem jest system makarenkowski.[…] każda nasza teza ma swoje źródła w dorobku Antoniego Makarenki. Niektórzy twierdzą, że pedagogika Makarenki jest zjawiskiem niepowtarzalnym. Tak chyba nie jest. Sądzimy, że w pracach Makarenki jest zawarty ogromny skarb – wskazanie na obiektywne prawidłowości rozwoju zespołu dziecięcego. Makarenko zwrócił uwagę, że każdy zespół rozwija się i w rozwoju tym podlega określonym prawidłowościom. Tego fundamentalnego zjawiska zdaje się nie doceniać nasza pedagogika.
„Walterowcy” przyjęli za swoją pedagogikę Antona Makarenki, lekko ją modyfikując dla potrzeb pracy wychowawczej w drużynach harcerskich. Drużyna to zespół ludzki, w którym wzajemne relacje nieustannie się zmieniają – bo ludzie się zmieniają, a szczególnie dzieci, które dorastając, stają się coraz bardziej kooperujące z innymi i coraz bardziej odpowiedzialne za innych. Dla Makarenki najważniejszym czynnikiem wychowawczym w takiej strukturze był zespół. To był też fundament pedagogicznych przekonań „Walterowców”:
Rola wychowawcy – to rola świadomego organizatora takiego zespołu. W związku z tym punkt ciężkości oddziaływania wychowawczego mieści się nie w stosunku wychowawca-wychowanek, lecz w stosunku zespół-wychowanek. W początkowym okresie tworzenia się zespołu rola wychowawcy-organizatora jest decydująca. Później na czoło zespołu wysuwa się aktyw, to znaczy ta grupa młodzieży, która rozumie dążenia wychowawcy i posiada wpływ na swoich kolegów. Wreszcie w zżytym i prawidłowo rozwijającym się zespole aktyw zostaje „dogoniony” przez pozostałych członków. Warto zobaczyć, jak ten model wychowawczy wyglądał z perspektywy harcerzy- -wychowanków. We wspomnieniach z 2008 roku Bożena Janiszewska, dawna har-cerka Hufca Walterowskiego, pisze o poczuciu bezpieczeństwa doświadczanym u „Walterowców”:
Wreszcie nastąpił wyjazd [...] – zebraliśmy się na Dworcu Wschodnim, przydzielono nas do zastępów [...] wsiedliśmy do wagonów turystycznych (podobne do dzisiejszych kuszetek, tyle że półki drewniane), na noc podnosiło się oparcia podwieszane na szerokich parcianych pasach mocowanych do sufitu [...] i na takich „łóżkach” spaliśmy po dwie osoby, w sumie 12 osób w przedziale. Pamiętam, jak w nocy ktoś dorosły z kadry chodził i poprawiał, przykrywał rozespane dzieci. Ja poczułam głaskanie po głowie i usłyszałam: „śpij, mała, będzie dobrze”. I to „śpij, będzie dobrze” powtarzało się przez wiele nocy na wszystkich obozach i zimowiskach. A potem to ja szeptałam do ucha rozbudzonego dziecka: „będzie dobrze, śpij” i naciągałam skopane koce na skulone, zziębnięte, rozkopane dzieci (byłam już „kadrą”). Ten szept i dotyk dawał nam poczucie bezpieczeństwa – przynależeliśmy do kogoś, nie byliśmy samotni, znikały lęki i obawy.
Ta sama autorka zwraca uwagę na inne cechy charakterystyczne tego harcerstwa: wyrabianie poczucia odpowiedzialności za innych członków grupy, partnerski stosunek dorosłych (instruktorów) do dzieci (harcerzy), wyrabianie umiejętności współpracy w grupie, a także – i to już jest differentia specifica „Walterowców” – swego rodzaju demokrację wewnętrzną, rzecz niespotykaną w harcerstwie Baden Powella, które wszak stoi na dyscyplinie i hierarchii: Na początku każdego obozu, gdy było dużo nowych uczestników, byliśmy informowani o tym, co wolno, a czego nie; byliśmy także informowani o tym, że z Kadrą można dyskutować na temat poleceń, zakazów lub nakazów, z wyjątkiem tych, które dotyczą naszego wspólnego bezpieczeństwa. Zdarzało się niejednokrotnie, że Kadrę można przekonać, by zmieniła zdanie używając argumentów merytorycznych – czuliśmy się poważnie traktowani, a przez to wzrastało poczucie odpowiedzialności za siebie i innych.
I w innym miejscu: Każdego dnia, gdy nie mieliśmy dyżuru, zbieraliśmy się po kolacji w namiocie na podsumowaniu – omawialiśmy przebieg dnia, ocenialiśmy, co było dobre, a co nie bardzo, szukaliśmy przyczyn niedociągnięć, wyciągaliśmy wnioski […]. Na podsumowaniu mieliśmy prawo zgłaszać pretensje i żale do kolegów, mieliśmy prawo mówić, co nam się u kolegów nie podobało, omawialiśmy przebieg dyżuru, postępowanie dowódcy dyżurnego itp. Na początku było to bardzo trudne – jak na forum wyciągać żale do kolegów, być skarżypytą, nie zachować lojalności wobec przyjaciela? Ale i tu pomogła Kadra. […] Uczyliśmy się powoli empatii i rozumienia różnych motywów postępowania, stawaliśmy się sobie coraz bardziej bliscy, stawaliśmy się przyjaciółmi.
Relacje ludzi, którzy zostali ukształtowani przez Jacka Kuronia, a jako dorośli akceptowali to i byli z tego dumni, są takie. Podobnie entuzjastyczne, jak relacje starych skautów o tradycyjnym harcerstwie z czasów ich młodości. Ale niektóre „dzieci Jacka Kuronia” mają żal – szczególnie te, które z czasem odpadły od tego środowiska. Antoni Libera: Słyszałem to od pewnego „prominentnego” swego czasu „Walterowca”, który obecnie jest profesorem historii. Przychodził wtedy – bodaj w 1959 r. – do mojej mamy na lekcje łaciny. I po jednej z takich lekcji został na kolacji i opowiadał, jak stopniowo odchodził od „Walterowców”, jak nie mógł znieść tego pionierskiego terroru i kultu przywódcy. Podobno punktem zwrotnym dla niego było takie zdarzenie: na obozie dwóch chłopców poszło po prowiant do miasteczka. Kupili co trzeba, załadowali do plecaków, a przy okazji jeden z nich kupił jeszcze miętowe dropsy. I jedli te dropsy po drodze, żeby się orzeźwić. Wieczorem, na tak zwanym podsumowaniu dnia, jeden z nich wstaje i mówi, że gryzie go sumienie, bo nie wszystko zostało powiedziane: -Po drodze jedliśmy dropsy, a reszta w obozie nie. To nie w porządku-. Na to ten drugi się oburzył i mówi: -Dropsy kupiłem za swoje, o co ci chodzi?-. Na co ten pierwszy: -Nie chodzi o to, za czyje. Chodzi o to, żeśmy skorzystali-. -Może ty, bo cię poczęstowałem, ale ja? Targaliśmy jedzenie dla wszystkich, dziesięć kilometrów! Miałem swoje kieszonkowe, to kupiłem!-. Wybuchła straszliwa awantura – i to nie tylko między nimi, ale w całej drużynie. Ale skończyło się na tym, że potępiono tego, który kupił te nieszczęsne dropsy, a nie tego, który na niego doniósł. Kapusia uniewinniono, a nawet uznano jego „bezkompromisową postawę” za wzorową. Wtedy ten pierwszy nie wytrzymał, spakował manatki i chciał natychmiast wyjechać z obozu. Oczywiście nie pozwolono mu na to jako małoletniemu, tylko wezwano rodziców, żeby go odebrali jako… „relegowanego z obozu”.
Nie dziwię się, że ów młodzieniec, który to opowiadał, rozstał się z „Walterowcami”.
A zwierzał się z tego wszystkiego mojej matce, bo wiedział, że ona swego czasu – będąc wicedyrektorką słynnej Jedynki na Żoliborzu (laickiej szkoły im. Limanowskiego, opisanej nota bene przez innego jej ucznia, Wilhelma Dichtera, w „Szkole bezbożników”) – nie zgodziła się, aby Kuroń z „Walterowcami” działał na jej terenie, bo zdawała sobie sprawę, czym pachnie „czerwone harcerstwo”.
Paweł Bąkowski: Należałem do „Walterowców” działających przy szkole TPD 1 przy ul. Felińskiego. Byłem przybocznym zuchowym Gośki Dehnel. Nie byliśmy ortodoksyjni, bo np. nasza metodyka pracy z zuchami czerpała z dorobku Aleksandra Kamińskiego, który np. dla mnie był absolutnym guru zuchowym. Ale – w sumie – przecież byliśmy walterowcami. Zimą 1960/61 zostałem wysłany na obóz instruktorów zuchowych w Cieplicach. Było nas tam troje walterowców na kilkudziesięciu kursantów: Ola Bożyk, Edek Goszczycki i ja. Jako jedyni nie mieliśmy mundurów tylko czerwone chusty. Mieliśmy ogromne poczucie wyższości nad pozostałymi uczestnikami obozu. Zresztą w naszym języku byli to „skauci” – ta pogardliwa nazwa obejmowała przypisywany im nacjonalizm, klerykalizm, antysemityzm i ogólną tępotę. Sytuacja była nieco napięta, bo starsi instruktorzy z Cieplic żywo jeszcze mieli w pamięci Zjazd ZHP w grudniu 1956 w Łodzi, na którym Kuroń odniósł swojego rodzaju zwycięstwo nad „reakcyjnymi” instruktorami próbującymi powrócić do ZHP. W zbiorowej sypialni – przy zaciekawieniu, a nawet współudziale innych młodszych druhów, „skautów” – zakładałem „komunę”, dzielenie się paczkami i innym dobrem ze wszystkimi, ale też miałem ostre dyskusje ze starszymi, w wyniku jednej nawet dostałem po mordzie i spadłem z piętrowego łóżka. Za to Ola, której ojciec był działaczem partyjnym na tyle wysokiego szczebla, że wysłał ją na wakacje na Krym na obóz pionierski, śpiewała wyuczone tam czastuszki: „Na gorie stoit bie-rioza / Pri niejo wysokij dub / My udarniki kołchoza / Sobirajem czto dień w kup” (kiepski ten mój rosyjski, ale tak to spamiętałem). Pomijając naszą zarozumiałość, rzeczywiście istniała dość duża przepaść intelektualna – walterowcy czytali na okrągło, wszystko, a na zbiórkach, biwakach i obozach odbywała się nieustanna dyskusja. Ale oto, nieoczekiwanie, znaleźliśmy partnera. Nieco starszy od nas, po maturze, niebywale oczytany instruktor zuchowy z Łodzi, Bronek Pułaski, który deklarował się jako zwolennik hitleryzmu. Ola chyba się w nim zakochała, bo po kursie podjęła z nim korespondencję. Ta korespondencja stała się jednym z pretekstów do rozwiązania „Walterowców”. Pułaski rzeczywiście był nazistą – później miał proces i jakiś czas siedział. Co dla mnie dziś jest intrygujące, to – przy wszystkich różnicach, które są oczywiste – fakt, że nam się dobrze dyskutowało, bo byliśmy podobnie oczytani, a do tego rozumowaliśmy podobnymi kategoriami. To był podobny stan ducha i posiadanie rewolucyjnego „programu”. Marek Garztecki: Były u „Walterowców” rzeczy dobre: budowanie wspólnoty, koedukacja, więzy przyjaźni. Ale była też silna indoktrynacja, komunizowanie świadomości. Moja siostra przyrodnia przyjaźniła się z Nelly Norton, a ja jej okropnie nie lubiłem. Bez przerwy kłóciliśmy się. Kiedyś chcąc jej dopiec, powiedziałem:
-A ty w ogóle nie jesteś żadna Nelly, tylko Eleonora-. Ona się zaparła, że nieprawda. Wkroczyła w ten spór kadra >>Walterowców<<, Kuroń zażądał, by dała słowo >>walterowca<<, że ma na imię Nelly, ona dała słowo. Wtedy Kuroń mnie zmusił, żebym złożył samokrytykę. Nie złożyłem. Ukarano mnie. Ta kara nie okazała się dotkliwa, chociaż miała taka być: pozostawiono mnie samego w lesie, gdy zapadała już noc, sądząc zapewne, że się tego przestraszę. Ale tę sesję samokrytyki zapamiętałem na całe życie.
Paweł Bąkowski, który jest szperaczem ciekawostek historycznych, przypomniał sobie te – śpiewane wtedy po rosyjsku – piosenki i odszukał ich teksty: Najbardziej charakterystyczna dla wychowania „walterowskiego” wydaje mi się „Piosenka Konarmii” („Konarmiejskaja”), na cześć armii Budionnego. Musiała być napisana na gorąco, w czasie lub tuż po wojnie 1920 roku. W ostatniej zwrotce jest odniesienie do „Żelaznego Narkoma”, czyli do Trockiego, za którym, jeśli będzie trzeba, „znanym szlakiem powiedziemy nasze bojowe konie”. Ale
z polskiego wychowawczego punk-tu widzenia ważniejsza jest ta zwrotka: „Nad Donem i w Zamojszczyźnie/ Schną białe kości/ Nad kośćmi szumią wiatry/ Zapamiętają psy – atamany/ Zapamiętają polscy panowie/ Klingi szabel naszej Konarmii”. Dzisiaj, w dobie YouTube’a, można łatwo dotrzeć do oryginalnego, sowieckiego wykonania tej pieśni. Oto cały utwór po rosyjsku:
По военной дороге
Шел в борьбе и тревоге Боевой восемнадцатый год. Были сборы недолги,
От Кубани до Волги
Мы коней поднимали в поход.
Среди зноя и пыли
Мы с Буденным ходили
На рысях на большие дела. По курганам горбатым, По речным перекатам Наша громкая слава прошла.
На Дону и в Замостье
Тлеют белые кости,
Над костями шумят ветерки. Помнят псы-атаманы,
Помнят польские паны Конармейские наши клинки.
Если в край наш спокойный Хлынут новые войны Проливным пулеметным дождем, - По дорогам знакомым
За любимым наркомом
Мы коней боевых поведем!
Naturalnie polska dusza wzdraga się na słowa o „psach-atamanach, polskich panach”. Mało kto z polskich rodziców powierzyłby swoje dzieci ludziom, którzy by je wychowywali w takim duchu. Marek Garztecki: Przypominam sobie, że gdy na obozach pojawiały się próby śpiewania polskich tradycyjnych piosenek, zabraniano nam tego. Rok po awanturze z Nelką moim zastępowym na obozie był Sewek. Ja trochę od nich odstawałem, np. nie nosiłem czerwonej chusty. Kolejni przełożeni mieli ze mną kłopoty, no i tym razem padło na Sewka. Któregoś dnia po apelu porannym Sewek i Adam wzięli mnie na stronę i podsumowując moje całe zachowanie, mówią: -Nie jesteś godzien złożyć ślubowania „walterowca”. A to obniża rangę całego zespołu. Jak się tak dalej będziesz zachowywał, nigdy nie zostaniesz prawdziwym komunistą-. Odtąd Sewek i Adam kojarzą mi się instynktownie z tą rozmową. A w obu tych incydentach widzę pewien ton, jaki później poznałem w czasie przesłuchań na SB.
Starzy skauci jeszcze dzisiaj, po 60 latach, gdy słyszą słowo „Walterowcy”, zgrzytają zębami. Mają po temu powody, bo ten nurt harcerstwa był po Październiku wykorzystywany przez komunistów jako odtrutka na wpływy narodowe i katolickie w Związku Harcerstwa Polskiego. Mówiąc wprost: był narzędziem niszczenia tradycyjnego harcerstwa. Zarazem jednak trudno odmówić twórcom „walterowskiego” harcerstwa przemyślanej i spójnej koncepcji wychowawczej. Był to wzorzec wychowania ukuty celowo w oderwaniu od tradycyjnego polskiego modelu heroiczno-powstańczo-religijnego, ale jednak wzorzec odwołujący się do pewnych wartości. W każdym razie jego twórcy – z Jackiem Kuroniem na czele – byli społecznikami i idealistami, marzyli o wychowaniu młodych ludzi tak, by ci stawali się twórczy, samodzielni, odpowiedzialni za grupę, do której przynależą. Owszem, był też nadrzędny cel i to on głównie drażnił starych skautów. Mówi dh Zbigniew Sabiński, harcerz od 1949 roku, potem komendant szczepu 15. KDH „Wierchy” w Krakowie, później komendant hufca Kraków-Zwierzyniec i Kraków-Krowodrza: Nie był dla mnie wzorcem Jacek Kuroń ani jego czerwone harcerstwo. To była Warszawa, daleko od nas. Ale z drugiej strony w późniejszych czasach dla mnie nie do wytrzymania był Macierewicz jako instruktor „Czarnej Jedynki”. Moi harcerze jeździli do niego, ale to był dryl, którego nie potrafiłem zaakceptować. Gdybym miał wskazać jakiś wzorzec do naśladowania, to byłby druh Andrzej Majewski, w czasie okupacji AK-owiec, potem więzień. Wracając do Kuronia, moje środowisko zwierzyniecko-krowoderskie tym się nie interesowało. Oczywiście bardziej przychylaliśmy się do tradycyjnego modelu. „Walterowcy” to z pewnością była próba „uczerwienienia” harcerstwa, nawiązania do Organizacji Harcerskiej, trudno było z tym sympatyzować. Pamiętam, jak w czasach OH, w 1951 r., jako młodemu harcerzowi odebrano mi prawie siłą krzyż, gdy szedłem w mundurze ulicą Karmelicką. Kiedy więc rozwiązano „Walterowców”, było nam to obojętne.
Mówi dh Bolesław Leonhard, harcerz od 1945 roku w 15. KDH „Wierchy” w Krakowie, potem teoretyk harcerstwa: W listopadzie 1956 roku tu w Krakowie naradzano się w gronie starych instruktorów, m.in. z Aleksandrem Kamińskim, nad reaktywowaniem ZHP. Wkrótce do tego doszło podczas Ogólnopolskiej Narady Działaczy Harcerskich w Łodzi, w grudniu tego roku. O ile pamiętam, ZMP już się rozwiązywał, a OH dogorywała. Myśmy chcieli przywrócenia tego, co znaliśmy z pierwszych lat po-wojennych, a co było kontynuacją przedwojennego ZHP i Szarych Szeregów. Równolegle do nas w Gdańsku reaktywował ZHP Józef Grzesiak „Czarny”60, który miał za sobą AK, udział w walkach o Wilno i łagry, więc był przez władze postrzegany jako osoba nieodpowiednia61. A Jacek Kuroń przyjechał na naszą naradę do Krakowa, wysłuchał i wrócił do Warszawy, gdzie wszczął alarm u swoich, że nie można do czegoś takiego dopuścić. Mimo to w reaktywowanym ZHP przewodniczącym Naczelnej Rady Harcerskiej został Aleksander Kamiński. Po półtora roku usunięto go wskutek nacisków in. Zofii Zakrzewskiej62 i Jacka Kuronia. W związku z tym, kiedy powstało harcerstwo „walterowskie”, miałem do niego wielki dystans. Tym bardziej czytając teksty „Walterowców” np. w „Drużynie”, widziałem, że to był język PZPR, a całe to towarzystwo było wychowane
w ZMP. Nie wierzyłem w metodę wychowawczą Jacka Kuronia, wzorowaną na Makarence, bo zanadto mi ona przypominała to, co pamiętałem z lat, kiedy ZMP-owcy niszczyli nasze harcerstwo. Pamiętałem, jak pod koniec lat 40. nam kazano zdjąć nasze tradycyjne chusty
i założyć czerwone. Kiedy więc Ku-roń, na przełomie lat 50. i 60., na łamach „Drużyny” nawoływał do tego, żeby znieść bezwzględny zakaz picia alkoholu przez instruktorów, bo – jak pisał – trzeba ich wychowywać do odpowiedzialnego picia, to było dla mnie nie do zaakceptowania. Z tych powodów nie wierzyłem Jackowi Kuroniowi jako instruktorowi harcerskiemu. Kiedy zlikwidowano Hufiec Walterowski, uznaliśmy, że to są wewnętrzne walki komunistów, nic więcej.
Tak to widzą starzy skauci. Nie da się jednak zaprzeczyć, że w drugiej połowie lat 50., w środowiskach warszawskiej komunistycznej inteligencji, dzieci garnęły się do „Walterowców”. Chyba nie był to najgorszy model wychowawczy, skoro tak wielu podopiecznych Jacka Kuronia później, w dorosłym życiu, zaznaczyło się jako silne osobowości. Wśród jego wychowanków z harcerstwa można wymienić: Pawła Bąkowskiego, Seweryna Blumsztajna, Jana Grossa, Anatola Lawinę, Irenę Lasotę, Roberta Mroziewicza, Martę Petrusewicz, Aleksandra Perskiego, Mirosława Sawickiego, Andrzeja Seweryna, Andrzeja Topińskiego, Andrzeja Titkowa. A także – Adama Michnika.
Michnik napisał po latach: Wtedy, w 1957, w 1958 roku, byłem jednym z dzieci Jacka, chłopcem, który przypadkiem [??? – R.G.] trafił do harcerstwa walterowskiego. Jak zapamiętałem tamten czas? Oprócz przygód fascynujących 12-latka, jak rozbijanie namiotów i zdobywanie sprawności, zapamiętałem jakieś ideowe przesłanie tego harcerstwa. Nosiliśmy czerwone chusty, co spotykało się z krytyką i przekąsem naszych kolegów, którzy należeli do harcerstwa zielonego, nawiązującego do tradycji Szarych Szeregów. Jacek z całą świadomością wybierał inną tradycję, choć Aleksandra Kamińskiego, autora „Kamieni na szaniec”, ogromnie szanował. Jacek świadomie sięgał po tradycję lewicy. Wpajał nam: ważny jest zespół, a w tym zespole ważny jest drugi człowiek. Każdy ma prawo do własnej opinii i każda opinia musi być wysłuchana. Taki jest warunek istnienia zespołu. Ten zespół powinien zmieniać świat, poznając go jednocześnie w ten sposób – i na odwrót – powinien poznawać świat, zmieniając go jednocześnie. To słowa napisane po śmierci Jacka Kuronia. Ale już w 1963 roku, czyli raptem kilka lat po doświadczeniu „Walterowców”, Michnik miał napisać: Tam zobaczyłem, że jedyną sensowną postawą jest postawa wiecznie aktywna, postawa ciągłego zmieniania, zaangażowania w pewien cel i konsekwentna realizacja.
Co mogło być najważniejsze z doświadczenia „Walterowców” dla Adama Michnika – wyrostka? Dwie rzeczy: poczucie przynależności oraz nabranie wiary we własne siły. Bożena Janiszewska o tym pierwszym napisała: [...] było i jest nadal takie wewnętrzne, niewzruszone przekonanie, że zawsze i w każdej sytuacji mogę oczekiwać pomocy od przyjaciół walterowców, mimo że niektórych nie widziałam od kilkudziesięciu lat – takie niesłychanie ważne w życiu poczucie bezpieczeństwa. Odnosi się to także do Adama Michnika, który na długie lata zachował przyjaźnie z harcerstwa Jacka Kuronia i tę pewność, że można liczyć na pomoc byłych harcerzy i harcerek w czerwonych chustach. Co się tyczy tego drugiego, problem da się streścić w pytaniu: jak mały jąkała został wkrótce liderem grupki rozdyskutowanej młodzieży? Pytanie jest jak najbardziej poważne. Trzeba bowiem wiedzieć, że ta dysfunkcja mowy (nawet drobna, jak u Michnika) niekiedy bywa przyczyną poważnej blokady psychicznej u osób, które na nią cierpią. Tymczasem wszyscy wiedzą, że Adam Michnik „od zawsze” jest królem towarzystwa, a ów defekt przerabia nieledwie na atut. Ludzie życzliwi mu niekiedy nazywali go „złotoustym jąkałą” – i nie bez racji. Ale tak nie musiało być od urodzenia. Jest dość prawdopodobne, że właśnie u „Walterowców” mały jąkała nabrał tej wiary we własne siły. W cytowanym tu już opracowaniu z 1959 roku instruktorzy „walterowscy” pisali: Wśród dzieci zdarzają się typy tzw. oferm. Są to chłopcy lub dziewczęta, którzy z różnych powodów czują się źle wśród rówieśników. Najczęściej wynika to z tego, że są w jakiejś dziedzinie gorsze od innych (zły stan zdrowia, nadmierna nerwowość itp.). Otóż takie dzieci powinny wiedzieć, że w naszych harcerskich zastępach nie są one gorsze od innych. I to nie tylko dlatego, że nikt ich tu nie krzywdzi, lecz również dlatego, że w zgodnej rodzi-nie zastępu wszyscy są równoprawni. To jest właśnie to, co nazywamy poczuciem bezpieczeństwa.
Książkę Demiurg. Biografia Adama Michnika kupić można poniżej: