Szepty na wzgórzach to druga część trylogii Opowieści starych drzew. Tym razem Asger Sidort i jego kompania lekkiej jazdy trafiają do Eltingi, miasta opanowanego przez niepokojący kult religijny. W leżącym nieopodal obozie jenieckim, z którego Asger ma zwerbować rekrutów do powstańczej armii, również dzieje się coś dziwnego. Wśród żołnierzy trzeciej kompanii krąży całkiem nowy wróg, podstępny i doskonale zamaskowany. Jego celem jest kapitan Sidort, który ma coraz większe wątpliwości co do słuszności kierunku, w jakim zmierza rebelia.
A demony przeszłości wciąż nie odpuszczają.
– Mało co mnie tak irytuje, jak książki czy filmy, w których wojnę przedstawia się w lekki sposób, a na bohaterów bardziej wpływają przelotne romanse niż ludobójstwo
- wywiad z Agnieszką Osikowicz-Chwają.
Do lektury książki Szepty na wzgórzach zaprasza Wydawnictwo Alegoria. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać fragment książki Opowieści starych drzew. Szepty na wzgórzach. Dziś czas na kolejną część opowieści o kapitanie Asgerze Sidorcie i jego kompanii:
Rozdział 2
Po trzech dniach, gdy mrozy wreszcie zelżały, do stanicy dotarł oddział ponurego majora Kalluma, funkcjonariusza Ministerstwa Ochrony, a przy okazji przewodniczącego sądu tymczasowego. Na terenach opanowanych przez powstanie i objętych stanem wojennym nie wybrzydzano. Władzę sądowniczą, zarówno wojskową, jak i cywilną, przejęło niedawno utworzone Ministerstwo Ochrony oraz jego przedstawiciele. Uznano, że nie można ufać dotychczasowym sędziom, z których wielu skompromitowało się współpracą z regentem. Zanim więc dotąd aktywni prawnicy zostaną zweryfikowani, a ziarna oddzielone od plew, niezbędne stały się środki doraźne. Część z nowych sędziów miała wykształcenie prawnicze. Część pokończyła przyśpieszone kursy. Wszyscy dostali szare mundury i stopnie oficerskie. Każdy rozsądnie myślący człowiek mógł mieć jedynie nadzieję, że taka sytuacja okaże się przejściowa. I minie bardzo szybko, z możliwie jak najmniejszą liczbą przypadkowych ofiar.
Czwarty dzień upłynął na męczących przesłuchaniach i konfrontacjach, a piątego rano Asger oświadczył majorowi, że zmarnowali już wystarczająco dużo czasu i są zmuszeni wyjechać, dołączając wreszcie do głównych sił.
Kallum nie wyglądał na zadowolonego, jednak przyznał rację młodszemu oficerowi. Sidort po raz kolejny przeczytał spisane zeznania, potwierdził je podpisem i godzinę później wyjechał przez szeroko otwartą bramę na czele trzeciej kompanii. Głęboko odetchnął wilgotnym powietrzem. Czuł się tak, jakby właśnie wypuszczono go z więzienia, a nagie gałęzie drzew, pośniegowe błoto pod kopytami oraz monotonny, szary krajobraz wydały mu się przepiękne.
Następnego dnia w południe dotarli do Dermund, wsi, która miała pecha leżeć najbliżej obozu gromadzącej się armii powstańczej. Nienawiść w oczach mijanych ludzi narastała, by dwie mile przed obozowiskiem palić żywym ogniem. Asger unikał tych spojrzeń, próbując tym samym uśmierzyć wyrzuty sumienia. Dziesiątki tysięcy zbrojnych potrzebowały niewyobrażalnych ilości jedzenia i ziemi na namioty. Ciężkie działa artyleryjskie i niezliczone wozy z zaopatrzeniem niszczyły i tak kiepskie drogi. Małe wioski w rodzaju Dermund i jej podobnych nie były w stanie unieść takiego ciężaru. Przemarsz wojsk oznaczał dla nich ciężkie czasy. Założenie obozu – ruinę.
Rozkazy dowództwa były co prawda jasne – żyć w zgodzie z ludnością opanowywanych terenów, nie prowokować burd, a tam gdzie można – pomagać. Chodziło o to, by mieć poparcie cywili, by nie trzeba było walczyć z małymi buntami na tyłach. W końcu powstanie wybuchło dla nich, dla zwykłych ludzi, aby im zaczęło żyć się lepiej. Należało robić wszystko, żeby ich do tego przekonać.
Ale wielotysięczna armia nie mogła stanowić jednolitej, zdyscyplinowanej masy. Gwałty i grabieże się zdarzały, wcale nierzadko, mimo że groziły za nie surowe kary. Niektóre oddziały, szczególnie takie, które lata spędziły w lesie na walkach partyzanckich, nie potrafiły i nie chciały podporządkować się rygorowi, zachowując się jak sfory zerwanych z łańcucha zdziczałych psów, wyładowując agresję na wszystkich, którzy stanęli na drodze ich krwiożerczego, pożądliwego pędu.
Trzecia kompania mijała świeże groby, spalone domy, ludzi o pustych lub wypełnionych nienawiścią oczach. To nie wojska regenta, od miesięcy przebywające dalej na północy, odpowiadały za ten stan.
Zresztą, tam gdzie maszerowały tysiące żołnierzy, wystarczyła sama ich obecność, by zdemolować życie mieszkańców. Armia musiała coś jeść, musiała gdzieś spać. Za sobą zostawiała pustkowie.
Ludzie kapitana Sidorta zagubili się pomiędzy białymi namiotami, które wydawały się ciągnąć w nieskończoność, w każdą stronę. Mrowie jasnych płacht, czarnych mundurów jazdy, nieco jaśniejszych uniformów oddziałów artyleryjskich, gdzieniegdzie brudnozielonych piechoty, która w swojej masie obozowała bardziej na północ, przy południowym brzegu Anduri. Wzburzone fale tej rzeki płynęły serpentynami w kolorze stali, zasilane pędzącymi ze wzgórz nabrzmiałymi topniejącym śniegiem strumieniami. Przy zachodnim krańcu obozu wciąż widać było resztki wysadzonego przez uciekające wojska regenta mostu. Tuż obok, na kamienistym brzegu, oddziały inżynieryjne składowały fragmenty mostu pontonowego, które czekały teraz, aż wezbrana rzeka nieco się uspokoi i będą mogli ruszyć na północ, w pogoń za regentem oraz uciekającą wraz z nim następczynią tronu, wciąż zbyt młodą na samodzielne rządy.
Jedynie gniade i kasztanowate konie wnosiły nieco koloru w szary krajobraz – w którym zima właściwie już się skończyła, ale wiosna jeszcze nie nadeszła – a także niewielkie grupki trzymających się razem mężczyzn. Ich twarze pokrywały zielone kropki i kreski tatuaży, ciemne włosy splecione były w krótkie warkocze, odzież stanowiły mundury w kolorze lazuru tropikalnego morza.
– Kto to? – spytała jadąca obok dowódcy Dalina Trakia.
– Trogarianie – odparł zdziwiony Asger. – Nie mam pojęcia, co tu robią.
Rzeczywiście, mieszkańcy południowych Wysp Trogaru nie angażowali się dotąd w sahinryjski konflikt. Ich obecność była niespodzianką.
– Gdzie znajdę pułkownika Elifa? – zapytał Asger przechodzącego obok żołnierza.
Tamten uniósł pyzatą, dziecięcą twarz, zapatrzył się na jeźdźca bezmyślnie, a potem nagle drgnął, wyprostował się i zasalutował.
– Tam, kapitanie! Pewnie będzie z innymi oficerami! – wykrzyknął służbiście, wskazując na majaczący w oddali budynek.
Asger zmrużył oczy i spojrzał w tamtą stronę. Dom był rozległy, z wysoką, smukłą wieżą dobudowaną do zachodniej ściany i drugą, mniejszą, na tyłach budynku. Taka moda panowała z ćwierć wieku temu, arystokrację i innych ludzi posiadających pieniądze opanowała obsesja romantycznej architektury: wieżyczki, balkoniki, altanki i służące efektownej zadumie wykusze wyskakiwały jak żaby na wiosnę. Kapitan zastanawiał się, do kogo mógł należeć ten pałacyk, pokraczny, a mimo to wyglądający na przyjemną, letnią rezydencję. Do Tramenselnów? Do Glommów? Potrząsnął głową, wyrzucając z głowy te myśli. Nieważne. Kimkolwiek byli właściciele, na pewno znajdowali się daleko stąd. I na pewno nie chcieliby mieć z nim nic wspólnego. Kazał Kerkowi znaleźć kwatermistrza, a sam ruszył w kierunku przecinającej ołowiane niebo, strzelistej, pomalowanej na jasnozielono wieży.
***
Pułkownik Elif nie był sam. Dwaj mężczyźni w cywilnych ubraniach na widok Asgera zastygli. Elif siedział za biurkiem, czerwony na twarzy, zirytowany. Gdy zobaczył podwładnego uśmiechnął się tak, że kapitan poczuł gęsią skórkę.
– Sidort. – Pierwszą sylabę pułkownik właściwie wysyczał. – Ty to zawsze wiesz, kiedy się zjawić. Właśnie z panami o tobie rozmawiałem.
Asger uważniej przyjrzał się mężczyznom. Jeden siedział na krześle pod ścianą, z nogą założoną na nogę i wyrazem absolutnej obojętności na twarzy. Drugi stał blisko okna, a teraz spoglądał na przybyłego oficera, pogardliwie wydymając usta. Obaj ubrani byli podobnie, w popielate marynarki i spodnie, nieco jaśniejsze koszule. Typowy strój urzędników. Obaj chudzi i niezbyt porządnie uczesani. Uwagę Asgera zwrócił zwłaszcza ten stojący. Miał wrażenie, że już go gdzieś widział.
Pułkownik nie dał mu czasu na zastanowienie.
– Panowie są z Departamentu Ładu i Spokoju Wewnętrznego – zaczął, ale siedzący mężczyzna zaraz mu przerwał:
– Z Ministerstwa Ochrony – poprawił. – Uznano, że poprzednia nazwa była nazbyt skomplikowana.
Elif spiorunował go wzrokiem i mówił dalej:
– Z Ministerstwa Ochrony. Chcą z tobą porozmawiać o wydarzeniach sprzed pół roku. W lesie, gdzie raniły cię te oprychy. Mówiłem już panom, że wszystko, co trzeba wiedzieć, jest w złożonym przez kapitana Sidorta raporcie. – Ostatnie słowa wyrzekł z naciskiem, ciężkie spojrzenie wbijając w młodszego oficera. – Jednak panowie się uparli i chcą koniecznie zamienić kilka zdań z tobą osobiście. Oczywiście, nie mają takich uprawnień, ale możemy im pójść na rękę. Prawda?
Nie mają takich uprawnień? To coś nowego. Asger skinął głową.
– Oczywiście. Nie wiem jednak, co mógłbym dodać. Oprócz raportu złożyłem przecież ustne wyjaśnienia. Kilka dni po tym… nieszczęściu, przesłuchiwaliście już mnie i moich ludzi.
– Nie my.
Asger przechylił głowę.
– Wszyscy jesteście tacy podobni – mruknął.
Stojący przy oknie gość poczerwieniał i drgnął, a potem powiedział napastliwym tonem:
– Tamto przesłuchanie, jak pan to nazywa, było według nas zbyt pobieżne. Funkcjonariuszom, którzy je przeprowadzili, brakowało doświadczenia. Chcielibyśmy z panem porozmawiać na osobności, kapitanie. Może coś sobie pan jeszcze przypomni.
Pułkownik Elif uderzył dłonią w blat stołu, a jego twarz poczerwieniała jeszcze bardziej.
– Niech pan przestanie. Rozmawialiśmy już o tym. Mogę zgodzić się na zadanie kapitanowi Sidortowi kilku pytań w mojej obecności, teraz. Chociaż nie jest to moim obowiązkiem, a jedynie wyrazem dobrej woli. Ale nie pozwolę inwigilować i dręczyć własnych oficerów, bo komuś nie wystarczają oficjalne, wiarygodne raporty oraz wyniki śledztwa, które już przeprowadzono!
W pokoju zapanowało lodowate milczenie. Po chwili siedzący mężczyzna wstał, przeciągnął się leniwie i podszedł do Asgera. Był znacznie niższy od towarzysza. Był też pół głowy niższy od kapitana, jednak nie sprawiał wrażenia, jakby stanowiło to dla niego problem.
– Czyli, jak wynika z raportu, po zranieniu trafił pan do ukrytej w lesie osady, zamieszkałej przez zupełnie normalnych mieszkańców? – zapytał.
Asger wzruszył ramionami.
– Nie jestem przekonany, czy ludzi, którzy wybrali życie w takiej dziczy, można nazwać zupełnie normalnymi. Jednak tak, prócz tego niczym szczególnym się nie wyróżniali.
– Pana oddział miał zbadać pewne nienaturalne zjawiska, które miały miejsce w tym lesie.
– Miał zbadać, czy dotyczące ich pogłoski mają w sobie coś z prawdy. Orzekliśmy, że – według naszego rozeznania – nie.
– Może rozeznanie było kiepskie.
– Nie wydaje mi się. Na pewno lepsze niż pańskie, bo zdaje się, że wasze bohaterskie dupy nie ruszyły się w tamto miejsce. Chyba że o czymś nie wiem – zastrzegł szybko.
Drugi z mężczyzn pobladł, zacisnął wargi i zbliżył się o krok do kapitana. Asger przeniósł na niego wzrok i uśmiechnął się kpiąco. Elif chrząknął ostrzegawczo, nie precyzując, kto powinien uważać.
– A Byrd Rasmu zginął w wypadku? – Niższy z przedstawicieli Ministerstwa Ochrony nie stracił za to nic ze swojego spokoju.
Asger szeroko otworzył oczy w udawanym zdziwieniu:
– A co innego mogło się wydarzyć? Byłem przy tym. To prawdziwy pech. I nieszczęście – dodał po chwili wahania, tonem czystej niewinności. Kątem oka dostrzegł, że palce pułkownika zaciskają się na jednym z leżących na stole dokumentów. Zrozumiał, że niebezpiecznie zbliża się do granicy wytrzymałości dowódcy. Postanowił odpuścić: – Tak, to wypadek. Ścieżka, którą szliśmy, prowadziła wzdłuż stromego jaru. W jednym z miejsc stał się on właściwie przepaścią. Kapitan Rasmu oddalił się, by załatwić swoją naturalną potrzebę, usłyszałem krzyk, a gdy nadbiegłem, było za późno. Poszedłem za nim w dół, jednak gdy go znalazłem, już nie żył. Próbowałem wyciągnąć ciało, lecz okazało się za ciężkie. Zrobili to dopiero moi ludzie. To wszystko.
Niższy pokiwał głową, wyższy wpatrywał się w Asgera z ogniem w oczach.
– I nic innego sobie pan przez te kilka miesięcy nie przypomniał?
– Co na przykład?
– Cokolwiek, Sidort – warknął ten wyższy, zdecydowanie bardziej nerwowy od towarzysza. – Na przykład jak to się stało, że sprawny oficer spada i łamie sobie kark.
Asger wzruszył ramionami.
– Jak powiedziałem, poszedł sikać. Nie wiem jak pan, ale ja w takich momentach zostawiam ludzi w spokoju. Mogę się tylko domyślać, że nie zachował wystarczającej ostrożności. I czy mógłbym się dowiedzieć, na czym polega nowość tych pytań? Mam wrażenie, że na wszystkie odpowiadałem waszym mniej doświadczonym kolegom.
– Dam panom kopię rzeczonego raportu kapitana Sidorta.
– Słowa pułkownika powstrzymały wybuch irytacji urzędnika.
– A teraz, panowie wybaczą, mam ważniejsze sprawy. Żegnam.
Gdy za funkcjonariuszami ministerstwa zamknęły się drzwi, Asger spojrzał na zwierzchnika.
– Nie mają uprawnień do przesłuchania mnie? Od kiedy?
– Odkąd przygotowujemy się do decydującej ofensywy i każdy żołnierz, a już na pewno każdy oficer, który ma więcej niż ćwierć mózgu, jest na wagę złota. Chociaż czasem mam wątpliwości, czy na pewno się kwalifikujesz, Sidort. Ale nie myśl sobie, że poszło łatwo. Gdy ciebie nie było, dostałem od nich – wskazał brodą na drzwi – chyba z pięć listów i dwa razy mnie nachodzili, żądając osobistych wyjaśnień od ciebie. Długo i gniewnie musiałem przekonywać Ministerstwo Wojny, że podejrzenia są bezpodstawne i nie możemy sobie teraz pozwolić na takie podchody we własnych szeregach. I to jeszcze w stosunku do kogoś z tak legendarnym nazwiskiem – dodał kąśliwie, a Asger spochmurniał. – W końcu nadszedł glejt – uniósł jakiś dokument. – Oni dostali taki sam. Mają cię zostawić w spokoju. Przynajmniej na razie.
– Oni nie podlegają Ministerstwu Wojny.
– Jednak minister Minassyan ma u naczelnika większe wpływy niż jego kolega z Ministerstwa Ochrony. Masz szczęście. Znowu. Tak jak wtedy, kiedy okazało się, że pierwsi funkcjonariusze, którzy się napatoczyli po śmierci kapitana Rasmu, niespecjalnie się w czymkolwiek orientowali.
– Dziękuję – odparł kapitan, a pułkownik zerknął na niego podejrzliwie.
Ale Asger wiedział, że podziękowania się należą. Elif przez ostatnie pół roku wysyłał go tam, gdzie Ministerstwu Ochrony trudno było go dopaść. A sam przez ten czas przygotował podwładnemu możliwie miękkie lądowanie. Z sukcesem.
– To cywilni funkcjonariusze, Sidort. Zażarci. Będą próbowali nie odpuścić i postawić cię przed sądem. Możesz się spodziewać podszczypywań. I masz zachować rozsądek. Żadnych złośliwości, robienia z nich idiotów i tym podobnych. To rozkaz. A jeden z nich jest bratem tego Byrda Rasmu, który tam… zginął. I wydaje mi się, że może okazać się groźniejszy. Tamten przynajmniej nosił mundur. Miał z nami coś wspólnego.
Asger zrozumiał, dlaczego jeden z mężczyzn wydał mu się znajomy. Nie pojmował jednak, z jakiego powodu pułkownik uważał, że mundur miałby tu coś pomóc. Martwy Rasmu był według niego stuprocentowym skurwysynem. Brat nie mógł być gorszy.
– Przydzielimy ci uzupełnienia. Dziesięciu Trogarian – ciągnął Elif i szybko dodał: – Powstrzymaj się od komentarzy. Nie dostałeś nowych ludzi od niemal roku.
– Dostałem. Jednego. Kazałem go powiesić kilka dni temu – odparł ponuro kapitan. Pułkownik zawiesił na nim ciężki wzrok. Milczał, więc Asger szybko przerwał krępującą ciszę: – Potrafią w ogóle jeździć konno?
Elif zignorował pytanie.
– Zostaną w swoich mundurach. To dla nich ważne, by reprezentować swoje wyspy. Możesz być pewien, że nie będą zachwyceni dowódcą Sahinryjczykiem, ale muszą to przełknąć.
– Skąd oni się tu wzięli?
– Regent miał chrapkę na ich wyspy. Chciał przejąć nad nimi formalną kontrolę. Położyć łapę na wszystkim, co można z nich wycisnąć. Powstanie przerwało te plany, ale Trogarianie zdążyli poczuć palący się pod nogami grunt. Gwarantujemy im dalszą autonomię, jeśli wesprą nas w walce. I rozwój stosunków handlowych. Przysłali mniej więcej tysiąc ludzi. Niewiele, ale każdy teraz się przyda.
– Rozwój handlu? Ciekawe. Na produkty z Trogaru było stać tylko najbogatszych. Mój ojciec trzy razy się zastanowił, zanim sprowadził stamtąd wino.
– Twój ojciec jednak nie był typowym arystokratą, jeśli mogę przypomnieć.
– Ale wiem, ile kosztowało to, co pochodziło z wysp. Perły, wino, tkaniny z maniraku, egzotyczne owoce. Właściwie wyłącznie luksusowe produkty. One nie potanieją tylko dlatego, że regent i jego zwolennicy przegrają. Jakoś nie pasują mi do deklaracji skromności i likwidacji rozbuchanych przywilejów.
Elif milczał, przypatrując się kapitanowi i trawiąc jego słowa. Wreszcie jednak potrząsnął głową i stwierdził:
– To już nie nasz problem. Gwarancja niezależności powinna być dla Trogarian wystarczającą zachętą. Jeśli przegramy, ich wyspy staną przed regentem otworem. Ty się teraz martw kolejnym zadaniem. Wyjeżdżacie, pojutrze, do Eltingi. – Wygrzebał jakieś papiery z leżących na biurku szpargałów i podał je kapitanowi. – Tu masz rozkazy i pełnomocnictwa.
Asger przejrzał je pobieżnie.
– Obóz jeniecki? – zapytał. – Czy to już nie jest desperacja?
– Nie desperacja. Determinacja. Jesteśmy zdeterminowani, by zakończyć tę wojnę przed najbliższą zimą. Szukamy ludzi wszędzie. To obóz jeniecki, Sidort. Jeńcy to uwięzieni żołnierze, a to z kolei oznacza, że oszczędzimy czas i pieniądze na szkolenia. Cenny nabytek, musisz przyznać. I mówisz, jakbyś nie wiedział, skąd się wzięła większość zwykłych żołnierzy w regenckiej armii.
– Jeśli zostali wcieleni przymusowo, są niewinni. Nie potrzebują rehabilitacji. Chyba że teraz my będziemy werbować siłą. Już całkiem otwarcie.
– W świetle prawa są winni. Asger uniósł brwi.
– W świetle prawa, które stworzono na szybko, bo potrzebujemy ludzi?
Pułkownik poczerwieniał.
– Nie pyskuj, Sidort. Kiedyś trafisz na kogoś mniej cierpliwego niż ja. Te sprawy są nieco ponad nami, nie sądzisz? Dostaną wybór. Rok służby u nas w zamian za pełną rehabilitację i darowanie win. Podobno też na wzgórzach wokół Eltingi kryje się trochę dezerterów z wrogiej armii. Postaraj się dotrzeć również do nich. A teraz idź już, jeśli nie masz pytań. Jutro odpoczywacie, pojutrze jedziecie. To spory kawałek na południowy zachód, więc nie ma co zwlekać. Macie być z powrotem, zanim wyruszymy na północ. – Zamilkł na chwilę, a potem kontynuował służbowym tonem: – Przy okazji zrobisz tam inspekcję. Chyba nikt dotąd nie sprawdził, jak ten obóz funkcjonuje, a kontrole powinny być co miesiąc, najmniej dwa. Ten cholerny brak ludzi – westchnął. – Unikaj tych z Ministerstwa Ochrony. No, idź.
Kapitan zasalutował, odwrócił się na pięcie i wyszedł. W korytarzu oparł się o ścianę i ponownie zagłębił w otrzymanych od pułkownika dokumentach. Dawały mu one pełną władzę wojskową w Eltindze i okolicach, co, zważywszy na to, że na tych terenach wciąż obowiązywał stan wojenny, dawało mu władzę niemal całkowitą. Zacisnął zęby, złożył papiery i wsunął je do kieszeni kurtki. Kopnął walające się pod nogami śmieci. Jak długo ten pałacyk mógł stać opuszczony? Rok? Trzy lata? Skala zniszczenia i zaniedbania była przygnębiająca. Wyjrzał przez okno. Krzewy, nieprzycięte przed zimą, straszyły długimi, chudymi, nagimi ramionami; wyglądały tak, jakby jakieś zagłodzone na śmierć i płytko pogrzebane stwory o wielu kończynach próbowały wydostać się na powierzchnię i rozpocząć nowy, trupi byt. Wąskie alejki wypełniało błoto, ich zarysy ledwo dało się dostrzec pod warstwą szaroburej brei. Ogrodowe, ażurowe, piękne w swej niefunkcjonalności mebelki leżały pogruchotane pod rozłożystą czereśnią, której wczesne, drobne kwiatki jako jedyne wygrywały bój z beznadzieją krajobrazu.
Asger westchnął, oderwał plecy od ściany, podszedł do schodów. Gdy szedł nimi w górę, do kwatery pułkownika, minął leżącą na podłodze potłuczoną rzeźbę; jedną z wielu, które walały się po ogrodzie i budynku. Ta była wyjątkowo piękna. Spojrzał jeszcze raz na oderwaną od tułowia głowę, martwe oczy dziewczyny, rozwiane wiatrem włosy, wypadające z nich kamienne stokrotki i fiołki. Ruszył w dół, by przyjrzeć się dokładniej, gdy coś pod nogami zwróciło jego uwagę. Zatrzymał się raptownie.
Długi, wąski, ciemny cylinder byłby nie do zauważenia w cieniu schodów, gdyby nie złoty pierścień otaczający go w jednej trzeciej długości. Asger schylił się, zachłannie pochwycił przedmiot, czując przemożną chęć, by go sobie zatrzymać. Pociągnął za jeden koniec; skuwka odskoczyła, ukazując błyszczącą, złotą stalówkę. Matka miała takie samo pióro. Jedno z sześciu, które wyprodukowano. Z ciemnego dębu, rzeźbione w delikatne pnącza bluszczu, ze złotymi elementami. Przypomniał sobie, jak pisała nim, siedząc w parkowej altanie, a słońce migotało w szybko poruszającej się stalówce. Pióra były numerowane, kolejne cyfry wyryto na korpusach. Na tym, które miała matka, widniała piątka. Zbliżył znalezisko do oczu, przyjrzał się uważnie. Trójka. Poczuł lekkie rozczarowanie.
– Wszyscy mówią, że jestem bardzo podobny do brata. A ty najwyraźniej już zdążyłeś go zapomnieć.
Asger drgnął i odwrócił się. Wyższy z funkcjonariuszy Ministerstwa Ochrony stał krok od niego i uśmiechał się krzywo. Wyjął z dłoni kapitana pióro i obejrzał je z ciekawością.
– Pan Rasmu. Miło mi. – Tamten podszedł jeszcze bliżej i Asger cofnął się machinalnie, zaraz besztając się za to w myślach. Poczuł na plecach barierki poręczy schodów.
– Nie myśl sobie, pętaku, że ujdzie ci to na sucho – wycedził przez zaciśnięte zęby Rasmu. – My cię znamy, Sidort. Ja cię znam. Czytałem twoje akta. Są całkiem grube i niezwykle interesujące. Dopisujemy czasem do nich coś nowego. Wysnuwamy wnioski. I wiesz, co ja w nich wyczytałem?
Asger przekrzywił głowę i uniósł brwi, przybierając minę życzliwego zainteresowania.
– Tak?
Rasmu przysunął do niego twarz i Asger zauważył, że ma nieco skrzywiony nos. Zapewne pamiątka po czyimś silnym ciosie. Gorzej, że był jakieś pół głowy od kapitana wyższy i patrzył na niego z góry.
– Mój brat nie był ofiarą losu, która złamałaby sobie kark, bo się potknęła, Sidort. Ktoś mu pomógł, a ty raczej nie miałbyś z tym problemu. Potrafisz usuwać z drogi tych, którzy ci z jakichś powodów nie odpowiadają.
– A dlaczego twój brat miałby mi nie odpowiadać?
– Bo odkrył, że ta osada nie jest zwykłą osadą. I uznał, że należy zrobić z nią porządek. A w tobie w takich chwilach odzywają się skrupuły, co, skurwysynu? Wtedy, kiedy nie powinny. Ale to jeszcze nie koniec. Zapłacisz mi za brata. Nikt ci nie pomoże. Ani pułkownik Elif, ani twoje cholerne nazwisko i pamięć po ojcu. Dorwę cię.
Chwycił pióro w obie dłonie, wygiął. Drewniany korpus pękł z cichym trzaskiem. Asger poczuł ucisk w gardle. Miał nadzieję, że atrament z ukrytego zbiorniczka przynajmniej chluśnie Rasmu w twarz, nic takiego jednak się nie stało. Nawet, jeśli tam był, to musiał dawno wyschnąć.
– I po co ten teatrzyk? – zapytał, siląc się na obojętny ton.
– To było dzieło sztuki. Na całym świecie istniało zaledwie sześć takich samych. Znajdujesz radość w niszczeniu pięknych rzeczy?
– Znasz się na tym, co? Na przedmiotach wartych tyle, ile normalni ludzie nie zobaczą przez całe życie? To już nie wróci, wiesz? Nadchodzi czas odpłaty.
Asger uśmiechnął się:
– Masz rację. Ty i twój brat rzeczywiście jesteście… byliście do siebie podobni. Obaj lubicie groźby. I, niestety, jego groźby miałem w poważaniu. Twoje mam dokładnie w tym samym miejscu.
Rasmu wyciągnął rękę, chcąc chwycić kapitana za przód kurtki, ale ten zdążył złapać go za nadgarstek i ścisnąć. Na parterze skrzypnęły drzwi, rozległy się ożywione głosy i śmiechy. Asger rozluźnił uścisk, odwrócił się i zaczął schodzić po schodach. Głębokim oddechem uspokajał przyśpieszony rytm serca. Rasmu został na górze, a kapitan czuł na plecach jego nienawistny wzrok. Wyszedł na zewnątrz i popatrzył na morze namiotów. Miał nadzieję, że jego żołnierze wciąż czekali tam, gdzie ich zostawił. Inaczej będzie ich szukał do północy.
Książkę Szepty na wzgórzach kupicie w popularnych księgarniach internetowych: