W końcu jesteś mój! Fragment książki „Złota kaczka"

Data: 2020-10-07 16:11:19 | Ten artykuł przeczytasz w 45 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Konrad T. Lewandowski w drastyczny sposób opisuje możliwe skutki współczesnej „wojny polsko-polskiej”. Przed Radosławem Tomaszewskim stoi prawdopodobnie największe wyzwanie w jego życiu. Dochodzi do pomieszania rzeczywistości i na Krakowskim Przedmieściu pojawia się… najprawdziwsza Złota Kaczka! A to dopiero początek.

Obrazek w treści W końcu jesteś mój! Fragment książki „Złota kaczka" [jpg]

- Co się stało z Prezesem i dlaczego na jego miejscu pojawił się dobrotliwy starszy pan, zainteresowany wyłącznie pisaniem pamiętników? Dlaczego konieczne jest sprowadzenie prawdziwego Prezesa?

- Co to są strefy siostrzanej miłości i dlaczego więzione są tam zasłużone działaczki feministyczne? Czy spełnienie niektórych postulatów postępowców nie jest dla nich bezpośrednim zagrożeniem?

- Czy może zaistnieć świat, w którym nie doszło do Smoleńska, za to prezydent Tusk kończy drugą kadencję? I co to oznacza dla Polski?

Wyrusz z Radosławem Tomaszewskim oraz jego oryginalnymi przyjaciółmi w niezwykłą podróż po rzeczywistościach alternatywnych celem odszukania Prezesa. Jednak uważaj – podróż po światach równoległych może się skomplikować, jeżeli Twoim tropem podążają komandosi Otto Skorzenego!

Sięgnijcie po Złotą kaczkę Konrada T. Lewandowskiego. W ubiegłym tygodniu w naszym serwisie mogliście przeczytać premierowy fragment książki. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii: 

Zwaliło się nam na głowy jakieś ciężkie techno i black metal w jednym. W życiu takiego łomotu nie słyszałem! Stroboskopowe lasery waliły po oczach.

Znów siedzieliśmy przy jednym stole. Tym razem bez obrusa, o blacie lepiącym się od wszystkich możliwych w takim miejscu substancji. Alternatywne osobowości integrowały się gładko, ale w tym hałasie ciężko było zebrać myśli, żeby to ogarnąć. Zatem w tej wersji świata po prostu przyjechaliśmy tu z Żoliborza taksówką, w ramach normalnej, wieczornej, artystowskiej peregrynacji po knajpach. Nowością w „Eufemii”, nieznaną w naszym świecie, była door selecktion, którą sforsowała przebojem Szkielecik, oznajmiając rezolutnie, że przyszła się tutaj nażreć do nieprzytomności. Rozbawiona selekcjonerka zapewniła, że paczka fistaszków na pewno się znajdzie i wpuściła nas wszystkich. Potem znaleźliśmy ten stolik, a Paweł zażartował, że na anoreksję to chyba jeszcze nikt nigdy nie wchodził do żadnego lokalu. Szkielecik replikowała standardowo, że anoreksja to wymyślona choroba. Tyle mniej więcej wydarzyło się tu przed naszą teleportacją.

Za barem stał Pałczyński we własnej osobie i dawał swoim wielbicielkom autografy na serwetkach, niechybnie razem z numerami telefonów. W rezultacie stały tam dwie kolejki, jedna po piwo, druga po przyszłe, niepłacone alimenty.

Dagmara na widok tutejszego wcielania Pałczyńskiego, zaczęła natychmiast sprawdzać w smartfonie realia społeczno-polityczne tego świata. Po chwili znalazła.

– Po jego oświadczeniu, że nie ma za co żyć, tutejsze koło KOD wywalczyło mu etat barmana. Teraz po sieci krążą memy, jak to Pałczyński rozdaje piwo i nalewa autografy... Chcecie zobaczyć? Nikt z nas nie okazał zainteresowania. Paweł miał większy problem, mianowicie wytrzeźwiał i czuł się z tego tytułu mocno Złota Kaczka nieswojo. Ja, mając największą wprawę w szacowaniu czasu metabolicznego po przeskoku, stwierdziłem, że od biesiady w „Rybie i winie” minęło jakieś dwanaście godzin.

– Całe szczęście, że nie wyszliśmy stamtąd z pustymi rękami!

– Paweł zaczął energicznie grzebać w plecaku i mina mu zrzedła. Najzacniejsze Chablis zamieniło się w puszki piwa marki „Tatra”… – Ten świat to musi być bardzo złe miejsce – skomentował ponuro.

– Nie pij tego tutaj – poradziłem. – Poczekaj na nowy przeskok, na pewno zmienią się w coś innego. Gorzej już być nie może, przynajmniej dla alkoholu.

– Sceptyczna byłabym – wtrąciła Dagmara.

– Na razie musimy przeprosić się z panem Pałczyńskim i skorzystać z tutejszych napitków – stwierdziłem.

– Uważaj, żeby nie wrzucił ci do szklanki kartki ze swoim autografem, bo skończysz jak golem prodemokratyczny – przestrzegła Dagmara.

– W takim razie ty zamów – odparłem.

– Wystarczy, że ja płacę! – prychnęła.

– Ale my byliśmy znajomymi na Facebooku – zaoponowałem – obawiam się, że mógłby mnie teraz rozpoznać…

– Ten świat jest bardzo zły! – desperował Paweł.

– Dobra, to idę – Dagmara podniosła się z krzesła i przybrała swój standardowy uśmiech numer 666, przeznaczony do masowej deratyzacji bazyliszków. Pewnie dlatego tych maszkar nie dało się już w stolicy uświadczyć, przynajmniej w tej Warszawie, z której przybyliśmy…

Obyło się bez scysji przy bufecie, chociaż Pałczyński faktycznie mnie rozpoznał i dostał szczękościsku na mój widok. Nie dałem się zapomnieć, pomijając zbędne szczegóły. Na fejsie Pałczyński dwa lata przed swoją niespodziewaną polityczną karierą usłyszał ode mnie na swój temat wszystko to, co trzy lata później od ogółu społeczeństwa, czyli zanim te opinie stały się modne i powszechne. Naprawdę znam się na ludziach, tylko że w tym względzie cierpię na syndrom Kasandry. W każdym razie teraz Pałczyński nie zdołał wywrzeć na mnie zemsty swej zapalczywej, mówiąc językiem biblijnego Pulp Fiction, ponieważ wychynąłem z mroku, żeby pomóc Dagmarze przenieść dobra spożywcze do stolika, kiedy nasze zamówienie było już zrealizowane.

Paweł natychmiast zajął się uzupełnianiem straconych promili, a Szkielecik przyobiecanym mi tyciem, czyli wspomnianymi wcześniej fistaszkami. Na początek zjadła cały tuzin i zdecydowanie nie zamierzała na tym poprzestać. Ta dziewczyna chyba naprawdę się we mnie zabujała!

Ja wciągnąłem czym prędzej miejscową fasolkę po bretońsku, która faktycznie miała w sobie coś z bazyliszka, lepiej było na nią nie patrzeć… Następnie sącząc piwo oddałem się hamletycznym rozmyślaniom pt. „Co dalej?”.

Wtedy właśnie rozbrzmiewające tutaj masakryczne metal-techno na chwilę ustało, więc usłyszałem wyraźnie słowa: „No, masz!” i energiczne chrupanie zaraz po nich, czyli zwróciłem uwagę na scenę rozgrywająca się przy sąsiednim stoliku. Siedziały tam trzy dziewczyny… Źle, wróć! Nie powinienem używać tak seksistowsko-poniżającego określenia jak „dziewczyna”, nacechowanego wszak maczystowskim paternalizmem, mansplainingiem i dyskryminującym lekceważeniem przez język, sugerującym istotę pośledniejszego sortu. Otóż siedziały tam „dziewuchy”! Dwie charakterystycznie, krótko ostrzyżone na szczotkę klozetową po chemioterapii. Trzecia dopiero aspirowała do siostrzanego grona, bo miała jeszcze włosy za uszy, za to już ufarbowane we fioletowo-purpurowe pasemka.

Pod stołem na czworakach stał partner najstarszej dziewuchy, typowa pizda w rurkach, czyli, za przeproszeniem, feminista, a jego pani karmiła go teraz chipsami z ręki. Z fragmentów toczonych tam dialogów dało się wywnioskować, że odbywa się to za jakąś karę. Czy za jakieś przewinienie względem osobistej Złota Kaczka femi-nazi, czy tak ogólnie za cały męski ród, to akurat nie wynikało z kontekstu. W zamian zwracała uwagę całkowita pokora ukaranego rurkowca. On wyraźnie całym sobą okazywał, że przyjmuje tę karę bez szemrania, całkowicie się z nią zgadzając, bo takie właśnie – pod stołem – było jego miejsce na Ziemi. Żadnego buntu, żadnego prześmiechu, żadnej dwuznaczności wskazującej, że to jakiś żart, przegrany zakład lub zgrywa. Dokładnie: właściwy facet na właściwym miejscu!

I cóż ja na to? Niewiele. Wobec facetów nie będących mężczyznami zasady męskiej solidarności nie obowiązywały. Mogłem się tylko cieszyć z takiego upokorzenia genetycznej konkurencji do żeńskich zasobów niezapłodnionych komórek jajowych, albowiem skoro szanse jego genów malały i to niewątpliwie do zera lub przedziału liczb urojonych poniżej, to możliwości ekspansji moich genów rosły. Wprawdzie tylko teoretycznie, bo przecież nie łowiłem mojej spermy w rynsztoku czy rowie melioracyjnym, żeby ją potem wlewać w taką dziewuchę (no i znów akcje Szkielecik poszły w górę!), ale możliwości statystyczne, możliwościami statystycznymi. Żadna nawet największa femipinda nie pozbyła się przecież kobiecego instynktu do tego stopnia, żeby pozwolić, aby takie coś spod stolika zostało ojcem jej dziecka. Zapewne cała ta scena służyła podświadomemu zakomunikowaniu dupkowi tej informacji.

Zatem mnie to nic a nic nie wzruszyło. Szkielecik akurat siedziała plecami do nich, więc niczego nie widziała. Paweł, rozpijając drugą butelkę tutejszego wina z artystowską, ręcznie rysowaną etykietka, w ogóle na nic innego nie zwracał uwagi. Natomiast Dagmara, jako się wcześniej rzekło, Dagmara była mizoginką…

– Nie jedz tyle, bo owulacji dostaniesz! – przygadała na rozgrzewkę Szkielecik, jednak na tyle cicho, że adresatka nie usłyszała tych słów w ogólnym hałasie, zatem tak naprawdę były one skierowane do mnie, jako ostrzeżenie bym nie został ojcem malutkiego gotyckiego kościotrupka z anoreksją wrodzoną. W następnej chwili Dagmara uznała, że to jednak nie Szkielecik wkurza ją tutaj najbardziej, więc powstała niespiesznie, jak zmora unosząca się zwolna znad czarnych bagiennych oparzelisk i majestatycznie postąpiła do stolika feministek.

– Kobiety nie zasługują na żadne prawa! – powiedziała głośno i dobitnie, aż wydało się, że muzyka przycichła. – Bo nie potrafią z nich korzystać! Nie rozumieją, co to sens, umiar, zasady i odpowiedzialność!

Femipindy nie uwierzyły własnym uszom. Zamarły wpatrując się w Dagmarę niczym w fatum z greckiej tragedii, które nie wiedzieć czemu odpuściło Edypowi i zabrało się do nich. Nasza mizoginka zaś nie czekała, aż tamte odnajdą języki w gębach. Naprawdę się wkurzyła!

– Jesteście głupimi oportunistkami, które pozwalają sobie na co tylko mogą! – kontynuowała przemowę. – Bezwstydnymi hipokrytkami! Bezmyślnymi zwierzętami, które wyroiły się jak szarańcza i niszczą wszystko wokół póki nie zdechną! Bo nie potraficie się przyznać do błędu, zachować przyzwoicie ani czegokolwiek naprawić! – Tu zamilkła wyraźnie skonsternowana, że powiedziała aż tyle. Dagmarę rzadko ponosiło, jej specjalnością były jadowite puenty, nie płomienne przemowy.

Mógłbym zatem dokończyć za nią – że przy takich jak one wstyd jej być kobietą. Tego Dagmara nigdy by wprost nie powiedziała, ponieważ uważała to za niedopuszczalne użalanie się nad sobą. Mogła zabić za samą sugestię, że jest ofiarą stosunków społecznych. Te stosunki to miały drżeć przed nią!

Stała więc teraz tylko i dyszała. Wściekła jak strzyga Sapkowskiego, Elżbieta Batory i Ladacznica z Apokalipsy w jednym. „Swoim postępowaniem dowodzicie, że najprymitywniejsza patriarchalna kultura ma rację, traktując kobiety jak bydło domowe, bo bez cugli takie jak wy doprowadzają do ruiny każde społeczeństwo”. – Te słowa, już nie wypowiedziane, zawisły Złota Kaczka w powietrzu. Dagmara nie lubiła się powtarzać, ale jej mowa ciała miała teraz dokładnie taki przekaz.

– Zdrajczyni płciowa! – wydarła się femipinda od rurkowca i poderwała z krzesła, a za nią jej obie koleżanki. Rurkowiec też zaczął wypełzać spod stołu, ale Dagmara tupnęła na niego nogą, więc czym prędzej schował się z powrotem. Dagmara patrzyła dalej wyniośle i wyzywająco. Dziewuchy zaś po zdefiniowaniu wroga zaczęły się gapić na siebie, nawzajem namyślając, co by tu pryncypialnego powiedzieć więcej.

– Twój agresywny szowinizm płciowy to faszystowski antysemityzm! – oznajmiła najmłodsza aspirantka, a widząc uznanie w oczach starszych sióstr, brnęła dalej: – Jesteś nazistką hitlerowską!

– Ma, be me medubar, motek? – zapytała Dagmara po hebrajsku, czyli: „Co ty do mnie mówisz, kochanie?”.

Zdaje się, zapomniałem wspomnieć, że ona mówiła biegle po hebrajsku, to był jej drugi język domowy, bowiem jeśli chodzi o jej pochodzenie etniczne, to Dagmara sama zwykła nazywać się „kundelkiem rasy polskiej”. W rodzinie miała wszystkie nacje, jakie się w Europie Środkowej uświadczyć dało, od Armenii po Ren, łącznie ze stryjecznym dziadkiem folksdojczem, który na rodzinę nie donosił, bo przecież nie wypadało, za to przez całą okupację organizował pomarańcze. Była genetycznym i kulturowym ostańcem z czasów II Rzeczpospolitej. Natomiast hebrajski Dagmary doskonale pasował do jej brązowych oczu i długich włosów szatynki, więc kiedy się w tym języku odezwała, momentalnie stawała się stuprocentową Żydówką, choć znów nie halachiczną, bo matka była Ukrainką. Wszystkie elementy drugiej tożsamości naszej mizoginki ujawnione razem wywoływały u miłośników politycznej poprawności istny paraliż poznawczy, połączony z totalnym odkorowaniem, lobotomią i eksplozją światopoglądu. To był zresztą ulubiony numer Dagmary – najpierw sprowokować nadgorliwych politpoprawniaczków ostentacyjną niepoprawnością, a potem nagle przejść na hebrajski i napawać się wywołaną u delikwentów galopującą schizofrenią i panicznym lękiem przed antysemityzmem…

Tamte nie zrozumiały słów, ale język po melodii rozpoznały bez pudła, bo zbladły wszystkie jak trzy białe flagi. Zaraz jednak potwierdziły ulubioną teorię Dagmary, że kobieta nigdy nie potrafi się przyznać do błędu, więc zamiast próbować zatrzeć gafę, zaczęły ją jeszcze bardziej powiększać.

– Zdrajczyni, zdradziecka! – Zaczęły odmieniać to słowo przez przypadki, energicznie kompensując konsternację agresją. Wynoś się stąd!

– Na Madagaskar? – zapytała Dagmara z uśmiechem numer 666.

– Ja znam kobiecą sztukę walki! – wrzasnęła ta od rurkowca i zaczęła robić z rękami jakieś dziwne wygibasy.

Słyszałem o tym od znajomego, którego kiedyś chciała pobić feministka. Najpierw zaczęła jakąś demonstrację ćwiczeń rehabilitacyjnych po chorobie Heinego-Medina, w trakcie której on mógłby ją pięć razy znokautować, gdyby uznawał bicie ludzi niespełna rozumu, a potem napastniczka nagle uklękła przed nim i zaczęła krzyczeć, że on ją uderzył…

Dagmara spokojnie odczekała aż nacierająca femipinda ośmieli się naruszyć jej przestrzeń osobistą, po czym już bez żadnych ceremonii, a także bez sygnalizowania ciosu, co mimochodem fachowo doceniłem, wycięła przeciwniczkę z liścia, z taką siłą, że ta poleciała z powrotem na krzesło i z krzesłem do tyłu, ale ponieważ ściana była blisko, więc krzesło oparło się o nią pod kątem czterdziestu pięciu stopni i całość znieruchomiała w położeniu przypominającym kosmonauczynię w startującej rakiecie, jakby zamierzała się teraz ewakuować w kosmos. I czekając na odpalenie ani drgnęła, jakby zapadła w stupor. Faktycznie można było zacząć odliczanie wsteczne, a aktualnych okolicznościach nie ulegało wątpliwości, że przy „Zero!” ona naprawdę wystartuje i przeleci przez strop „Eufemii”.

Jej koleżanka jednak zamiast odliczać zareagowała jak typowa feministka w sytuacji podbramkowej – po prostu stchórzyła. Zrobiła dwa kroki w tył, chowając się w cieniu za filarem. Właśnie dlatego nie lubiłem feministek. Dokładnie za to samo, za co gardziłbym facetami – za tchórzostwo, które wielokrotnie u „dziewuch” obserwowałem. Jeśli ich zbiorowy atak w stylu ujadającego stada szakali się nie udał, ofiara nie okazała się łatwa i zrobiło się gorąco, a nie można było uciec, zamierały w stuporze jak zając pod miedzą. Stawienie czoła i walka nie wchodziły w grę. Takie rzeczy tylko w książkach Sylwii Chutnik. Odwaga dawnych sufrażystek to był patriarchalny przesąd.

Najmłodsza femipinda, a więc jeszcze najmniej zmanierowana, zawołała, że idzie po ochronę i pobiegła do wyjścia z „Eufemii”, gdzie dyżurowała selekcjonerka z pomagierami.

Na te słowa zareagowała Szkielecik, która dotąd z peruwiańskim spokojem lamy tyjącej na halach Andów wysokich, przeżuwała czternastego fistaszka. Nie oglądając się za siebie, jednym susem przesiadła się na moje kolana i sięgnęła po piętnastego orzeszka.

Dagmara jak gdyby nigdy nic wróciła na swoje miejsce i napiła się wina z kieliszka Pawła, który dopiero teraz okazał zainteresowanie otoczeniem. Zaraz jednak przestał się niepokoić, stwierdziwszy, że Dagmara poprzestała na jednym małym łyku. Rurkowiec wystawił rękę spod stołu, pomacał po blacie, aż znalazł porzuconą torbę chipsów i wciągnął ją do swojej kryjówki. Nadeszła selekcjonerka w towarzystwie naszej skarżypyty oraz dwóch nasterydowanych bysiów. A może powinienem powiedzieć „opresorów”, bo chyba trafiliśmy dokładnie w przeszłość Strefy Troski Siostrzanej, czyli w obłudne złego początki. Femiakolitka pokazała palcem na Dagmarę, ale selekcjonerka tylko wzruszyła ramionami. Kobieta-agresorka nie mieściła się w żadnej tutejszej kategorii. Selekcjonerka postanowiła zatem poszukać winnego bardziej pasującego do wymogów ideologicznych, czyli faceta. Tu wypada docenić intuicję Szkielecik. Dzięki niej doprawdy nie dało się podejrzewać o coś złego faceta siedzącego z dziewczyną na kolanach. Tym bardziej, że ta dziewczyna sprawiała wrażenie tak delikatnej, jakby miała się zaraz rozpaść na więzadła i chrząstki pierwsze. Miałem więc jawny dowód, że jestem niezmiernie wrażliwy, delikatny i nieagresywny. Agresja zero!

Pozostawał więc Paweł… Selekcjonerka stanęła nad nim.

– To miejsce jest strefą bezpieczną! – oznajmiła wyniośle. Dbamy o to, żeby wszyscy przebywający tutaj czuli się dobrze i byli chronieni przed emocjonalnym dyskomfortem, zniewagą, obrazą, seksizmem, a zwłaszcza molestowaniem i napaścią fizyczną.

– To bardzo miło z waszej strony! – zapewnił Paweł skwapliwie. – A co pani chodzi…?

– Proszę natychmiast opuścić ten lokal!

– Ale dlaczego? – Paweł nie tylko wyglądał na wcielenie niewinności, ale też był ową niewinnością w idealnej, metafizycznej zgodności bytu z jego istotą.

Selekcjonerka zamiast odpowiedzieć skinęła na ochroniarzy. Ja wstałem razem ze Szkielecikiem. Nie było trudne ją unieść, wystarczyła jedna ręka.

– Masz, potrzymaj mi ją… – odruchowo przekazałem Szkielecik Dagmarze, której mizoginia w tej chwili okazała się konsekwentna, co oznaczało, że kobieta inteligentna, zwłaszcza prawdziwa hembra, wkurwionemu maczystycznemu samcowi nigdy się nie sprzeciwia. Zrobiła więc co kazałem, bez mrugnięcia okiem. Szkielecik wprawdzie mrugnęła, ale czując powagę chwili, kiedy Dagmara brała ją na ręce, nie zatrzeszczała ani jedną kosteczką. Ochroniarz pochylił się nad Pawłem i złapał go całą garścią za koszulę na piersiach, czyli „za fraki z przykręceniem”, jak to fachowo mówią u nas na Wolskiej. Szarpnął w górę próbując poderwać Pawła na nogi, co mu się udało, ale w następnej chwili obaj runęli na podłogę, po tym jak krzesło, na którym wcześniej siedziała Szkielecik po szerokim zamachu z półobrotu skończyło lot na potylicy oprawcy naszego kolegi. Za oparcie trzymałem ja i mogę z dumą stwierdzić, że to też był cios bez zbędnego sygnalizowania zamiaru.

Pozwoliłem, by mebel odbił się swobodnie od czaszki ochroniarza, dzięki czemu energia odbicia sprężystego pozwoliła ponownie unieść krzesło do góry przy minimalnym nakładzie wysiłku własnego. Takie rzeczy u nas na dzielnicy były podstawą barowej ergonomii, zwłaszcza w świętej pamięci „Perełce”, niech zażywa niebiańskich rozkoszy w raju byłych knajp charakternych! Po tym nostalgicznym memento należało zaś odpowiedzieć sobie na pytanie: komu przyłożyć teraz?

Femiakolitka-donosicielka już uciekła. Selekcjonerka wyglądała na uczciwie przerażaną i niezdolną do dalszej akcji, ale w tej chwili najważniejsze było to, że zawadza drugiemu ochroniarzowi, który by zrobić cokolwiek musiał ją jakoś ominąć. Z prawej czy z lewej…

Ja nie miałem takich skrupułów. Nadstawiłem nogi krzesła jak szarżujący triceratops, przygwoździłem ich do siebie nawzajem, po czym pchałem dalej jak buldożer, aż oboje się wywalili, a wtedy docisnąłem ich do podłogi i siebie nawzajem jak sardynki. To pozwoliło mi zwolnić jedną rękę, którą porwałem stojącą na bufecie otwartą butelkę z winem i z wyczuciem, acz solidnie, walnąłem w nią skroń leżącego pod selekcjonerką ochroniarza, który zwiotczał momentalnie. Selekcjonerce nic nie zrobiłem. Nie było potrzeby, bo ona też już udawała, że jej tu wcale nie ma. Z rozlanym nieznacznie winem wróciłem do naszego stolika. – Możesz mnie już postawić – powiedziała Szkielecik do Dagmary, która zrobiła o co proszono bez żadnych uwag werbalnych i niewerbalnych, po czym obie dziewczyny zgodnie zajęły się zbieraniem z podłogi Pawła. Okazało się to rzeczą nieprostą, bowiem nasz przyjaciel skoro się już znalazł w pozycji horyzontalnej, zaczął układać się do snu, traktując ogłuszonego ochroniarza jak poduszkę.

Sprawczyni całego zamieszania nadal siedziała w pozycji startowej i chyba jeszcze nie odważyła się poruszyć choćby powieką. Myślałby kto że trusia jaka! Spod stolika dziewuch natomiast dobiegało energiczne chrupanie chipsów.

Powstrzymałem małostkową chęć, żeby kopnąć to odchylone krzesło z kosmonauczynią i zajrzałem pod stół.

– Zostaw jej trochę chipsów! – warknąłem na rurkowca i poszedłem pomóc dziewczynom ustawić Pawła do pionu. Potem leżało się zastanowić, co dalej z tak przebojowo rozkręconą imprezą?

Odwrót mieliśmy odcięty, a więc pozostawało tylko wycofać się w głąb „Eufemii”. Normalnie nie było tam drugiego wyjścia, ale uznałem, że byłoby dziwne, żeby teraz nie znalazł się tu jakiś uskok czasoprzestrzenny. Gdyby jednak nie, postanowiłem, że zabarykadujemy się w kibelku i będziemy negocjować. Czas działałby wtedy na naszą korzyść, bo ludzie pragnący się wysikać w końcu sami przepędzą ochronę.

Do tego wszakże nie doszło. Uskok okazał się znacznie bliżej niż sądziłem, mniej więcej w dwóch trzecich długości piwnicy zajmowanej przez „Eufemię” i przeszliśmy przez niego z zaskoczenia oraz bez większych sensacji. Trochę tylko nami szarpnęło, hałaśliwa muzyka ucichła, a słaniający się na nogach Paweł nagle odzyskał sprężystość kroków.

– No i znów jestem trzeźwy! – parsknął zniesmaczony.

Tam, gdzie były kibelki, znajdowała się teraz klatka schodowa. Ciemna, śmierdząca spalenizną. Pod ścianami spali jacyś ludzie okutani kocami i kołdrami. Minęliśmy ich szybko, nie przyglądając się zbytnio i ruszyliśmy po schodach na górę.

Wstawał świt, było lato, jakaś czwarta rano, niebo jeszcze różowiało. Spodziewałem, że wyjdziemy na dziedziniec ASP, ale to była jakaś ulica, której tu nie powinno być. Na zewnątrz, do zapachu spalenizny dołączyła nowa woń, podobna do spalonej naftaliny…

Rozpoznałem ją od razu i zakląłem z cicha. Tak pachniały po wybuchu moje petardy, które we wczesnej młodości robiłem z trotylu, pozyskiwanego przez kolegów z klasy z wojennych niewypałów… Wylądowaliśmy więc znacznie gorzej niż w tłumie nawiedzonych feministek, palących się do werbalnego linczu.

– Gdzie jesteśmy? – spytała Szkielecik z niepokojem.

– W powstaniu warszawskim… – odparłem ponuro.

– Na planie filmowym? – popatrzyła na mnie z nadzieją. Pokręciłem głową. Od razu schowała się za mnie.

– Co to za ulica?! – dopytywał się skonsternowany Paweł, jakby to był w tej chwili nasz największy problem. Jednak rozumiałem dobrze, dlaczego nie chce zajmować się tym większym. Opodal nas stała zrujnowana kamienica z ukruszonym narożnikiem. Wśród cegieł leżała pogięta tabliczka z nazwą ulicy. Paweł podszedł tam szybko, podniósł ją i przeczytał, po czym z namysłem podrapał się w głowę.

– No to co to za ulica?! – zawołała Dagmara.

– Kozia! – odkrzyknął i wrócił do nas z dowodem w rękach.

– Ja myślałam, że to dalej – zdziwiła się Szkielecik.

– I dobrze myślałaś – odpowiedział jej Paweł.

– Zatem wylądowaliśmy w alternatywnym powstaniu warszawskim – podsumowałem i obejrzałem się za siebie z nadzieją, że uda nam się wrócić w szpony rozwścieczonych feministek, które kiedy już nas w nie dostaną, będą nam długo i okrutnie opowiadać, jak bardzo nas nie lubią…

Niestety, przejście między światami już się zamknęło. W miejscu, z którego wyszliśmy były wprawdzie drzwi, ale za nimi tylko prosty korytarz zawalony szczątkami mebli, żadnych schodów w dół, ani w górę. Wobec tego postanowiłem zadbać o morale załogi i wygłosić hipotezę podnoszącą na duchu.

– Wiecie co, skoro to jest powstanie alternatywne, to chyba nie wpadliśmy tak całkiem jak śliwka kompot – zacząłem. – Powiedziałbym nawet, że może być tylko lepiej, bo trudno podejrzewać, żeby w tej mierze cokolwiek mogło pójść gorzej niż w naszej rzeczywistości…

– Sceptyczna byłabym! – odparła ponuro Dagmara.

Paweł znów grzebał w swoim plecaku. Okazało się, że ma w nim teraz butelki oryginalnego wina reńskiego, z etykietkami zadrukowanymi obrzydliwą gotycką szwabachą, co jednak zdecydowanie poprawiło mu humor, jako dobry omen. Wykazał wszakże tyle rozsądku, by nie proponować nam teraz rozpijania tych win. Starannie upchnął razem z nimi jeszcze tę znalezioną tabliczkę z nazwą ulicy i zapałał chęcią dalszej eksploracji topografii alternatywnej Warszawy.

– To pójdźmy się rozejrzeć! – oznajmił i ruszył przodem, nie oglądając się na nas.

Wzięci metodą faktów dokonanych poszliśmy za nim. Środkiem ulicy, jak ostatni idioci wystawiając się na strzał gołębiarza, ale ta wiedza historyczno-książkowa, jakoś nijak nie przekładała nam się na zachowanie właściwe do sytuacji. Nawyki z przełomu wieków wzięły górę. Byliśmy przecież u siebie, w swoim mieście, więc podświadomie czuliśmy się bezpiecznie. Instynkt samozachowawczy po prostu nie chciał nam się włączyć i już.

– Jak sądzisz… – mruknęła do mnie Dagmara – kiedy się umiera w takim świecie, to na amen? Czy tylko będzie tak, jakby nas stąd wyrzucili? Przeniesie nas gdzie indziej? Bo wiesz, ja z moim niearyjskim wyglądem alternatywnego Oświęcimia zdecydowanie zwiedzać nie chcę. Poza tym, w przeciwieństwie do niej, mnie nie będzie do twarzy w pasiaku…

– Muszę pomyśleć – odparłem wymijająco.

– Ja chyba przytyłam! – oznajmiła skonsternowana Szkielecik, patrząc po sobie.

Nie wiem, na jakiej podstawie wydedukowała tak rewolucyjny wniosek, bo ja żadnej różnicy nie dostrzegałem, ale Dagmara, o dziwo, tym razem nie zamierzała ironizować.

– To jest chyba najlepszy znak, żebyśmy szybko poszukali przejścia do innej wersji Warszawy – podsumowała.

– Czy znamy jakąś przepowiednię końca świata, w której jest mowa o tym, że anorektyczki tyć będą…? – dla odmiany mnie wzięło na czarny humor.

– Anoreksja to wymyślona choroba! – naburmuszyła się Szkielecik.

Paweł tymczasem dotarł do najbliższej przecznicy, zajrzał za róg i cofnął się gwałtownie. Pobladło mu się mocno. Przyśpieszyłem kroku i sam tam zajrzałem.

Na chodniku leżały ciała dwóch powstańców.

Nie było widać krwi, przynajmniej z tej odległości. Jakby ich coś odrzuciło do tyłu i już nie wstali… Może zginęli od podmuchu? Ale akurat nigdzie w zasięgu wzroku niebyło śladów po dużym wybuchu. Za to mieli broń… Tylko dziwne, że nikt się nią nie zainteresował. Zatem na pewno nie było tu ich kolegów. Popatrzyłem po oknach i dachach po przeciwnej stronie ulicy, której też tu być nie powinno. Pojęcia nie mam, jak się ta przecznica nazywała, ale nie to było w tej chwili najważniejsze, żeby się gapić na tabliczki, tylko wypatrzeć, skąd ktoś mógłby nas kropnąć… Zmitygowałem się i skoncentrowałem. Nic i nikogo… Cała dzielnica wydawała się jak wymarła.

– Ja chcę ten pistolet! – Dagmara popatrzyła mi przez ramię. Więcej środków ostrożności nie byłem w stanie wymyślić, więc podszedłem do ciał, reszta ruszyła za mną. Z bliska na piersiach i szyjach poległych dało się dostrzec małe cętki ran wlotowych, krwi nie było prawie wcale. Wyglądało to tak, jak powinno wyglądać w rzeczywistości, a nie w kinie… Jeszcze jeden powód, żeby się solidnie spietrać. Zwłoki nie były jeszcze zimne ani sztywne. Zatem bezpośrednie niebezpieczeństwo chyba nie minęło… Kolejny powód do obaw.

Jeden z powstańców miał pistolet luger-parabellum, drugi stena. Oddałem więc tę parabelkę Dagmarze i zacząłem szukać zapasowych magazynków.

– Ja chcę stena! – niepodziewanie zażądał Paweł. Nie mając na razie lepszych pomysłów podałem mu tę broń, skupiając się na przegrzebywaniu kieszeni i chlebaków zabitych.

Z amunicją u nich było słabo, co stawiało pod znakiem zapytania pozytywną alternatywność tego powstania. Ten od parabelki, prócz pełnego magazynka w pistolecie miał jeszcze tylko trzy luźne naboje. W torbie właściciela stena znajdowały się dwa magazynki, ale jeden pusty, w drugim ledwie połowa, czyli z piętnaście nabojów, nie liczyłem dokładnie. Wcisnąłem tam te trzy luźne, na szczęście amunicja była ta sama. Ponadto obaj mieli dwie filipinki i trzy sidolówki. Umieć odróżnić od siebie te dwa typy granatów chałupniczej roboty, to jednak warszawska krew! Poczułem mały przypływ dumy.

Zebrałem to wszystko, po czym nad ciałami powstańców pochyliła się Szkielecik. Zamknęła im oczy i każdego pocałowała w policzek. Prawdziwa Śmierć nie zrobiłaby tego ładniej. Czym prędzej schowaliśmy się w najbliższej bramie. Ciekawe, że biegnąc do niej teraz z bronią w rękach, już wszyscy pochylaliśmy się nisko, posuwając jedno za drugim, jak na starych kronikach filmowych, bez żadnego gadania. Atawizmy zaczęły się budzić. Do naszych podświadomości wreszcie dotarło, że nie jesteśmy na wycieczce zwiedzającej plan filmowy.

Ukryci i względnie bezpieczni zaczęliśmy się dzielić zdobyczą.

– Paweł, skoro masz stena, to dalej idziesz przodem! – oznajmiłem.

– Ja?! – Popatrzył na mnie ze szczerym osłupieniem. – A nie mogę iść za wami z tyłu i was osłaniać?

– Za nami, z pistoletem maszynowym i twoją skłonnością do panikowania… – wyliczyła sceptycznie Dagmara. Cóż, Paweł był typowym kolegą obronnym. To znaczy, jak się coś działo, zaraz chował się za innych, żeby go obronili…

– O nie! – Zdecydowałem. – Kot znienacka wyskoczy albo gołąb przeleci, a ty rozstrzelasz nas wszystkich… Stena biorę ja i idę pierwszy!

– To masz! – oddał mi go bez dalszych protestów.

Dagmara z wprawą dłubała przy parabelce, sprawdzając stan zamka i magazynka.

– Skąd to umiesz? – zagadnąłem.

– Nie mogę powiedzieć.

– W Mosadzie cię nauczyli…? – zagadnąłem prowokacyjnie. Przewróciła oczami, jakbym ją pytał o pierwszy seks i z trzaskiem przeładowała pistolet.

Sprawdziłem magazynek stena. Był prawie pełny. Poprzedni właściciel zdążył wystrzelić tylko jedną serię z czterech pocisków. Uzupełniłem je, biorąc z tego pełnego do połowy.

– Wy bierzecie granty! – rozkazałem Pawłowi i Szkielecik, zdziwiony, że jeszcze sami na to nie wpadli.

– Ale jak się tego używa? – Paweł podniósł sidolówkę do oczu.

– Tu nie ma nic do pociągania…

– To zapalnik chemiczny z kalichrolku i kwasu siarkowego wyjaśniłem. – Trzeba uderzyć tym wystającym cyckiem o coś twardego i rzucać. Tylko mocno, bo inaczej nie zadziała. Trzeba stłuc ampułkę z kwasem, która jest w tej mosiężnej rurce, więc musisz ją całkiem zgnieść.

– A jak wybuchnie?

– To jest granat, więc ma wybuchnąć!

– Ale nie wybuchnie od razu?

– W zasadzie nie powinno… – Nie dodałem wprawdzie, że w każdej seryjnej produkcji, zwłaszcza tej konspiracyjnej, musi wystąpić pewien statystyczny rozrzut parametrów, ale po oczach Pawła poznałem, że zdecydowanie nie powinienem był mówić nawet tego, co powiedziałem.

– To może ty… – spróbował oddać Szkielecik chlebak z granatami.

– Jestem dziewczyną, więc mnie należy dawać kwiaty! – odparowała udając oburzenie, po czym wzięła tylko sidolówki i demonstracyjnie zwróciła Pawłowi filipinki. – Na tych się nie znam, nie jestem z Warszawy, masz!

Chwilę później, Paweł stojący w bramie z dwoma legendarnymi granatami w rękach przedstawiał sobą najżałośniejszy widok, jaki mogłem sobie w historii naszej znajomości przypomnieć, jak również i wyobrazić.

– No bądźże mężczyzną! – obsztorcowałem go. – Twoi bohaterscy przodkowie patrzą!

– Nie mogliby popatrzeć gdzie indziej?

– Ja nie mogę! – obruszyła się Dagmara. – Masz, potrzymaj! wcisnęła mu w rękę parabelkę i odebrała filipinki.

– Mój ojciec taką miał w konspiracji! – ucieszył się, biorąc odbezpieczony pistolet.

Nie był to dobry pomysł, bo Paweł nawet z procy nie umiał strzelać, ale nie zdążyłem zgłosić zastrzeżeń. W tym momencie na ulicy, tuż koło naszej bramy rozległy się niemieckie komendy oraz tupot licznych podkutych butów, chyba z kilkunastu ludzi. I zbliżali się przerażająco szybko.

Przepraszam, ale jednak nie byliśmy żołnierzami. Zaskoczeni zareagowaliśmy jednomyślnie i odruchowo – ucieczką. Skoczyliśmy w najbliższą klatkę schodową i pierwsza refleksja, czy to aby na pewno dobry i godny warszawiaków pomysł przyszła mi dopiero na półpiętrze. Tymczasem Niemcy byli już w naszej bramie, więc nie zdążyłem poddać kwestii pod dyskusję i głosowanie, zanim nie znaleźliśmy się na pierwszym piętrze. Dopiero w połowie drogi na drugie przystanęliśmy patrząc na siebie z głupimi minami.

– To chyba nieładnie tak… – wyrwało się Pawłowi. Chciał podkreślić tę wypowiedź szerokim rycerskim gestem, skutkiem czego palnął lufą parabelki o poręcz schodów i niechcący nacisnął spust.

Huk wystrzału i przeraźliwy wizg rykoszetu przewierciły nam uszy na wylot. Zanim zdążyliśmy odzyskać słuch, z dołu odpowiedziała seria szmajsera, skuwając całą połać tynku ze ściany kilka metrów od nas.

Pierwsza przytomność umysłu odzyskała Dagmara i rąbnęła filipinką w schody pod nami.

– Na górę! – krzyknęła przejmując dowodzenie. Słów zupełnie nie było słuchać, ale z całą pewnością właśnie to chciała wyrazić. Popędziliśmy zanim ogarnęła nas chmura żółtego, śmierdzącego chlorem dymu. Szczęśliwie Paweł nie trafił w stopę ani siebie, ani nikogo z nas.

Ucieczka na strych, a potem strychem do innej klatki schodowej wydawała się całkiem dobrym pomysłem. Zwłaszcza że po drodze mógł się trafić kolejny uskok czasoprzestrzenny i była naprawdę mała szansa abyśmy trafili gorzej.

Szkopuł w tym, że strychu tutaj nie było. Dach tej kamienicy był płaski, zresztą dachu nie było też. Leżał zwalony na podłogę mieszkań na ostatnim, piątym piętrze, które w większości nie miały również ścian. Oto więc nagle znaleźliśmy się na wielkim, zawalonym gruzem i zagraconym tarasie, całkowicie odkrytym od góry, od frontu i od podwórka. Nie dość że ta droga okazała się ślepa, to jeszcze byliśmy tu celem dla gołębiarzy z połowy dzielnicy, lekko licząc.

– Kryjcie się! – zawołałem ogarnąwszy wzrokiem sytuację. Paweł przyczaił się przy wyłamanych drzwiach balkonowych, osłonięty dodatkowo przez strzępy firanki. Dagmara stanęła wyprostowana za wielką czarną gdańską szafą, która okazała się solidniejsza od najbliższego muru, a ja i Szkielecik przycupnęliśmy w byłym przedpokoju, za komodą na buty, która osłaniała nam plecy od ulicy, ponieważ ścianki działowej z przejściem do salonu też już nie było. Z dołu dochodziły odgłosy zbliżających się Niemców. Nie spieszyli się, profesjonalnie zabezpieczali teren, piętro po piętrze.

No i to by było na tyle, proszę wycieczki!

Sprawdziłem swojego stena. Miałem doświadczenie z kałachem i berylem, sten w porównaniu z nimi to była maszynka prosta jak konstrukcja cepa, więc żadnej filozofii, ale jednak należało uważnie zapoznać się z układem klawiszy… Magazynek miał luzy, więc nie należało za niego łapać, od tego była osłona u nasady lufy. Upewniłem się, że w komorze zamkowej jest czysto i przeładowałem.

– Co ja mam robić? – szepnęła przejęta Szkielecik.

– Weź połówkę cegły i rzuć jak ci powiem.

Popatrzyła na mnie zdziwiona, ale zrobiła co kazałem. Niemcy już byli pod nami i po chwili zaczęli wchodzić na nasze piętro.

– Teraz! – syknąłem do Szkielecik.

Kawałek cegły staczającej się z hałasem ze schodów wywołał w pierwszej chwili popłoch, w następnej gotycki rechot. Teraz Niemcy ruszyli śmielej, przekonani że już nie mamy grantów i wchodząc na półpiętro weszli mi prosto pod lufę. Spostrzegli się w momencie, kiedy nacisnąłem spust, trochę za szybko, ale jeden dostał serię w klatę aż miło i siadł pod oknem. Następnego, cofającego się szybko zdołałem sięgnąć ostatnim pociskiem drugiej serii. Może nie definitywnie, ale konkretnie, bo aż nim zarzuciło. Nim padł, koledzy ściągnęli go na dół.

– Teraz granat!

Szkielecik zatrybiła migiem co jest grane, palnęła szyjką sidolówki o próg, a kiedy ta parsknęła roziskrzonym ogniem, zamaszyście, z przysiadem rzuciła ją w ślad za cegłą.

Rąbnęło aż żeśmy podskoczyli razem z podłogą.

– Rzucaj drugi! W dym! Na półpiętro!

Szkielecik odpaliła kolejną sidolówkę i spuściła ją po schodach, a ja zmieniłem stanowisko, składając się do strzału przy drugiej framudze.

Kolejny raz udało mi się przewidzieć ruch Niemców, czyli to że skoczą natychmiast po wybuchu, prosto w nasz dym, żeby zbliżyć się pod jego osłoną. I wygarnąłem serią w cienie na półpiętrze. Nie wiedziałem, czy trafiłem, bo tym razem odpowiedzieli ogniem, na oślep, ale gęsto. Sieknąłem kolejną serią w błyski w dole i musiałem się schować by zmienić magazynek. Oni wtedy przeskoczyliby ostatnią część schodów, dzielącą ich od naszego stanowiska, ale właśnie w tej chwili rąbnęła ta druga sidolówka. Dokładnie im pod nogami, ewentualnie tuż za plecami. Rozległo się przeraźliwie „Hilfeee!”, po czym na wycieraczkę pod naszymi ex-drzwiami upadł niemiecki hełm z urwanym paskiem.

– Prosimy nie śmiecić! – zawołałem głośno, wyraźnie i po polsku, po czym strąciłem szwabską skorupę z powrotem na dół. Poszło nam naprawdę świetnie! W sumie skasowaliśmy na tym półpiętrze przynajmniej z pięciu Szkopów. Tyle że do stena zostało mi z pół magazynka pestek, a Szkielecikowi jeszcze tylko jedna sidolówka. Za chwilę zresztą i te pół magazynka stało się wspomnieniem, bowiem moja dobra passa trwała nadal. Domyśliłem się, że teraz oni będą chcieli nas odrzucić granatami i dobrze wytypowałem miejsce, z którego będą je rzucać. Wystarczyło jednym susem doskoczyć do poręczy na naszym piętrze, tam gdzie dochodziła ona do ściany i miałem hitlersynów jak na widelcu, zanim zdążyli odkręcić kapsle zawleczek od tych swoich tłuczków.

Tylko prać jak wieszczowie pokolenia Kolumbów przykazali! Prać prosto w te patrzące w górę, trupio pobladłe gęby i oczy wytrzeszczone prosto w ogień z mojej lufy, z odległości niespełna trzech metrów. Dwóch tak skasowałem w przypływie atawistycznej furii i żaden ani pisnął, pewnie z metafizycznego wrażenia bryzgając mózgami z uszu. Trzeci zaczepiony w szczękę rzucił na oślep, jego granat trafił w sufit, odbił się i poleciał w stronę przyczajonej grupy szturmowej, skutkiem czego ta rzuciła się do szturmu inaczej – na łeb na szyję z powrotem na trzecie piętro. Zanim uchyliłem się przed spodziewanym wybuchem, jeszcze posłałem za nimi serię.

Kiedy po wszystkim ochłonąłem i się zreflektowałem, stwierdziłem, że w magazynku mam cztery naboje… I nie było już ostatniej sidolówki, ponieważ Szkielecik też poniosło i całkiem zgrabnie posłała ją w szczelinę między pochylniami schodów, tak że eksplozja nastąpiła dobre dwa piętra pod nami, doganiając uciekających Niemców, o czym zaświadczyły kolejne wrzaski po wybuchu.

– No jak ty rzucasz te granty? – dopiero teraz do mnie dotarło, jak ona to robi. Szczerze mówiąc wolałem o to spytać niż rozpamiętywać fakt, że jeszcze tylko jedna seria ze stena i żegnaj alternatywny padole…

– No co? – zdziwiła się Szkielecik. – Przecież chyba całkiem mi dobrze poszło?!

– Dobrze – skinąłem głową – ale gdzie cię uczyli tak rzucać? Miałaś w szkole przysposobienie obronne?

– Nie, ale chodziłam na kręgielnię.

No tak, różnica pokoleniowa! Tak się zafiksowałem na tą jej anoreksję, że zupełnie umknęło mi, że smarkula przy odrobinie mojego erotycznego niefartu w młodości mogłaby być moją wnuczką. Powiedzmy, że prawie. W każdym razie na córkę była już zdecydowanie za młoda.

– Nie wychylajcie się! – przestrzegła nas Dagmara. – Gołębiarz po drugiej stronie ulicy!

– Masz lusterko? – zapytałem Szkielecik.

Miała. Oparłem się plecami o naszą komodę i ostrożnie wysunąłem nad nią skraj lusterka. Skurczysyn, był tak pewny siebie, że nawet się nie krył! Klęknął sobie bezczelnie na gzymsie, po drugiej stronie ulicy, dokładnie na wprost nas i właśnie lustrował przez celownik snajperki cały nasz pokój. Jego uwagę przykuła szafa, za którą chowała się Dagmara, akurat w tej chwili zajęta ściąganiem rajstop…

W porę ugryzłem się w język i nie zapytałem, po co to robi. Wtedy bowiem Szkielecik na pewno chciałaby zobaczyć, o co chodzi i odruchowo wystawiłaby głowę prosto na strzał. Tymczasem wszystko stało się jasne, kiedy Dagmara w kroku rajstop umieściła filipinkę, a ich końce zaczęła owijać sobie wokół dłoni.

– Uważaj, on celuje prosto w twoją szafę! Skinęła głową.

– Paweł, musisz odwrócić uwagę tego gołębiarza – powiedziała głośno.

– Ale nie wychylaj się nad parapet! – dodałem szybko.

– No to jak mam to zrobić? – zapytał płaczliwie.

– Wystrzel na ulicę z tego miejsca gdzie jesteś – poradziła Dagmara.

– Ale tam stoją jacyś Niemcy…

– No to wal do nich! – zawołałem.

Paweł strzelił kolejno trzy razy. Rozrzut miał jak sam Wielki Wybuch, bo trzecią kulą wybił szybę w oknie naprzeciwko. Jednak skupił na sobie całą uwagę snajpera, na co właśnie czekała Dagmara. W tym momencie zakręciła swoją zaimprowizowaną procą z rajstop, wyskoczyła zza szafy i rzuciła z wprawą głównego bohatera zapomnianego serialu Thierry Śmiałek. To mnie akurat nie zdziwiło. Swego czasu wszystkie chłopaki na podwórku to umiały, łącznie ze mną, więc co ambitniejsze dziewczyny mogły też. Chociaż wątpię, czy teraz po tylu latach dałbym radę rzucić z kręconej procy tak celnie…

Filipinka przemknęła nad ulicą i ponad ramieniem gołębiarza, po czym wybuchła uderzając o dach tuż za nim. Podmuch efektownie zmiótł Szkopa z gzymsu z iście filmowym saltem, zakończonym pikowaniem głową w dół. Aż chrupnęło o chodnik. Oczy mu pewnie dupą wyszły.

– Gotów! – zakomunikowałem wychodząc zza komody. Chciałem wyjrzeć na ulicę, więc stena oddałem Szkielecik, żeby nie została bez broni.

– Strzelaj tylko wtedy, kiedy będziesz dobrze widziała do czego – poinstruowałem ją. – I trzymaj go dokładnie tak jak ja. Złożyła się prawidłowo na próbę, więc nie musiałem dodawać nic więcej. Tymczasem Dagmara wciągała z powrotem rajstopy. Z wrażenia zagapiłem się na ten widok jak ostatnie cielę, więc kiedy nagle dostałem kościstym łokciem sójkę w żebra, przez dobrą sekundę myślałem, że sięgnął mnie jakiś drugi snajper…

– Do oglądania masz tylko moje nogi! – zakomunikowała gniewnie Szkielecik, jednoznacznie dając do zrozumienia, że nie tylko na Fryców ma tutaj oko.

Mnąc w ustach sarkastyczne komentarze na temat studiów anatomicznych na żywych plastynatach, ruszyłem do Pawła. Ten był cały blady.

– To nie ja! – zapewnił szybko kiedy spojrzałem mu przez ramię.

Na rogu ulicy leżał Szkop. Dobry, martwy Niemiec, rozciągnięty na chodniku regulaminowo, jak się należy, na wznak. Wielka kałuża krwi obok głowy wskazywała, że wykrwawił się z przestrzelonej tętnicy szyjnej. Potrzebowałem dobrej chwili, żeby uwierzyć własnym oczom.

– Oni tam stali… ja strzeliłem… a on się przewrócił… – Paweł cały się trząsł. – Ale to na pewno nie ja! Ja wcale w niego nie celowałem!

Ostatnie zapewnienie przekonało mnie ostatecznie, że faktycznie to musiał być on. Trafił całkiem jak Gawriło Princip arcyksięcia Ferdynanda. Stochastyka to doprawdy przewrotna nauka!

– Stary – poklepałem go po ramieniu. – Za to tutaj dają medale!

– I nikt nie wezwie policji…? – zapytał z nadzieją w głosie.

– Oddaj mi lepiej tę parabelkę.

Skwapliwie pozbył się dowodu rzeczowego, a ja przekazałem pistolet Dagmarze.

– Popilnujcie razem schodów – poleciłem jej i zacząłem kombinować jak się wydostać z tej matni, korzystając z faktu, że Niemcy na razie nam odpuścili. Dobrze, że nie wiedzieli, że zostało nam wszystkiego siedem czy osiem naboi…

Żadnego przejścia do sąsiednich mieszkań nie było. Jak na złość zawaliły się nie te ściany co trzeba. Górą na strych też z żadnej strony nie można było się dostać. Tak się pechowo złożyło, że ta nasza kamienica to była plomba architektoniczna, wstawiona pomiędzy dwa wyższe domy wybudowane wcześniej, więc od wolności z prawa i z lewa oddzielały nas dwa mocarne mury nośne. Zanim jednak zdążyłem przyjąć rzecz do wiadomości, dostrzegłem ruch na drugim końcu tej przecznicy, przy której wylocie Paweł zastrzelił Niemca.

Szkopy właśnie ustawiali tam wyrzutnię krów, jednoznacznie kierując ją w naszą stronę. Skoro bezpośredni szturm się nie udał i gołębiarz nie poradził, najwyraźniej postanowili zdjąć nas razem z całym frontem kamienicy…

Także to już naprawdę było na tyle, proszę wycieczki w czasie i przestrzeni alternatywnej!

Szkielecik kropnęła serią ze stena i natychmiast zawtórowała jej z pistoletu Dagmara.

– Co jest?! – wskoczyłem z powrotem do przedpokoju.

Szkielecik nie odpowiedziała, leżała na wznak, z głupią miną mierząc dymiącą lufą stena w niebo. Wciąż trzymała go prawidłowo, tylko zapomniała o odrzucie… Ja też. Przy jej masie ciała i tak dobrze, że nie wyfrunęła na ulicę.

– Pokazali się naprzeciwko, w oknie oficyny – wyjaśniła Dagmara.

Aha, czyli Niemcy wyszli, żeby nie być pod nami podczas ostrzału z krowy. W zamian zajęli nowe stanowiska w oficynach od podwórka, ryglując ogniem klatkę schodową stanowiącą naszą jedyną drogę odwrotu.

– Nie musicie już pilnować schodów – powiedziałem.

Szkielecik zostawiła wystrzelanego stena i poszła do Pawła.

– Ile masz naboi? – spytałem Dagmarę półgłosem.

– Jeden w komorze i jeden w magazynku.

– Zostaw je dla siebie i Szkielecik.

– Aż tak źle? – uniosła brwi.

– Gorzej niż źle. Ale możemy uznać, że drogo sprzedaliśmy swoją skórę…

Paweł właśnie sam wypatrzył co się święci.

– Może ich zastrzelimy? – niespodziewanie wykazał zapał bojowy.

Pomysł niezły, tylko nie było z czego go zrealizować. Cel znajdował się jakieś dwieście metrów od nas. Za daleko na pistolet i stena. Wprawdzie kulę by doniosło, ale celność na tym dystansie była mniej niż zerowa. Limit przypadkowego fartu wyczerpał Paweł trafiając tego Szkopa na rogu. Potrzebny byłby karabin, albo lepiej snajperka, która jak na ironię tkwiła po drugiej stronie ulicy, wbita lufą w trawnik.

Tymczasem Niemcy skończyli ładować krowy na wyrzutnię i zajęli się podłączaniem kabli. Za dwie minuty powinno być po wszystkim…

– Nic im nie możemy zrobić? – do Pawła dotarło.

– Najlepiej byłoby się obudzić z tego snu – skwitowała posępnie Dagmara.

Nie wiedzieć czemu oboje wyczekująco popatrzyli na mnie. Jednak nie miałem nic mądrego do powiedzenia.

Podeszła do nas Szkielecik. Jeszcze nic nie kumała i chyba nie było sensu jej wyjaśniać, więc objąłem ją tylko. Jakoś mi jej kościstość w niczym teraz nie przeszkadzała. Przytulić i pocałować Złota Kaczka moją osobistą Śmierć… Tyle mogłem i tym się teraz zająłem. Naprawdę to było lepsze od patrzenia jak krowy startują z wyrzutni i dolatują do nas.

Dagmara w zadumie bawiła się parabelką.

Mimowolnie nasłuchiwałem ryku pierwszej krowy, jeszcze nie… jeszcze nie… jeszcze nie…

– Nareszcie! – szepnęła rozmarzona Szkielecik. – W końcu jesteś mój…

– Veto! – Paweł niespodziewanie wrócił do szlacheckich korzeni. – Ja się nie zgadzam! Tak nie będzie! Skreślam was! – zawołał z całą mocą redaktorskiego przekonania.

Usłyszałem to…

Mocniej przytuliłem Szkielecik.

Złotą kaczkę kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Złota kaczka
Konrad T. Lewandowski0
Okładka książki - Złota kaczka

Noteka 2020, czyli Redaktor Tomaszewski powraca w wielkim stylu! Konrad T. Lewandowski w drastyczny sposób opisuje możliwe skutki współczesnej...

dodaj do biblioteczki
Recenzje miesiąca
Kalendarz adwentowy
Marta Jednachowska; Jolanta Kosowska
 Kalendarz adwentowy
Grzechy Południa
Agata Suchocka ;
Grzechy Południa
Stasiek, jeszcze chwilkę
Małgorzata Zielaskiewicz
Stasiek, jeszcze chwilkę
Biedna Mała C.
Elżbieta Juszczak
Biedna Mała C.
Sues Dei
Jakub Ćwiek ;
Sues Dei
Rodzinne bezdroża
Monika Chodorowska
Rodzinne bezdroża
Zagubiony w mroku
Urszula Gajdowska ;
Zagubiony w mroku
Jeszcze nie wszystko stracone
Paulina Wiśniewska ;
Jeszcze nie wszystko stracone
Zmiana klimatu
Karina Kozikowska-Ulmanen
Zmiana klimatu
Pokaż wszystkie recenzje