Kołysanka z Auschwitz Mario Escobara w 2019 roku zdobyła tytuł „Bestsellera Empiku" jako najlepiej sprzedająca się książka autora zagranicznego. W swojej nowej książce – Dzieci żółtej gwiazdy – autor opisuje inną historię z czasów II wojny światowej.
Tym razem bohaterami swej powieści autor uczynił dwóch żydowskich chłopców, którzy wyruszają w podróż przez okupowaną Francję, by odnaleźć swoich rodziców. Mario Escobar oddaje w niej hołd mieszkańcom Le Chambon-sur-Lignon, którzy przeciwstawili się nazistom, ceniąc ponad wszystko ideały „wolność, równość i braterstwo". Więcej wyjaśnia recenzja książki Dzieci żółtej gwiazdy, opublikowana w naszym serwisie. Możecie też przeczytać fragment powieści Mario Escobara. Dziś prezentujemy kolejną odsłonę tej historii:
Rozdział 3
Paryż, 16 lipca 1942 roku
Dzień ciągnął się w nieskończoność. Byli spragnieni, wygłodniali, zmęczeni. Małe dzieci płakały głośno z przegrzania, pielęgniarki próbowały rozdzielić pomiędzy nie odrobinę mleka, którą miały, a udręczone matki walczyły o to z krzykiem. Duchota była tak potężna, że większość mężczyzn została w samych podkoszulkach, kobiety zaś wachlowały dzieci kapeluszami lub kawałkami papieru. Niektórzy usiłowali szukać zagubionych bliskich: wołali ich po imieniu, jednak tak monotonnie i smutno, że głosy ginęły wśród rozmów rodzin żujących małymi kęsami niewielkie ilości jedzenia, jakie im pozostały.
Trzej chłopcy krążyli niestrudzenie. Około godziny czwartej znali już prawie wszystkie schody, zajrzeli do izby chorych i wdrapali się do najwyższej części budynku. Żandarmi zadowalali się kontrolowaniem wyjść, toteż dzieci nie odważyły się zbliżyć do drzwi. Sanitariusze wynosili ciała samobójców, ale krwawe ślady wciąż zasychały na drewnianym okrągłym podeście.
– Zajrzeliśmy już wszędzie, twojej rodziny chyba tu nie ma – powiedział Jacob do przyjaciela.
Nadzieja malująca się dotąd na twarzy Josepha nagle zgasła. Po jego policzkach cicho popłynęły łzy. Otarł je szybko ręką i opuścił głowę. Jacob doskonale wiedział, jak się czuje kolega. On sam – po rozstaniu z rodzicami, które przeżył ponad rok temu – miał w sobie tyle samotności i niepewności, że budził się w środku nocy spocony, wołając głośno mamę.
– Uszy do góry. Może się okazać, że to dobra wiadomość – pocieszył Josepha, kładąc mu ręce na ramionach.
– Jeżeli tu ich nie ma, to gdzie mogą być?
Obok podniósł się z miejsca jakiś starszy pan ubrany w nieskazitelny garnitur w kratkę. Słyszał wszystko. Podszedł do chłopców, zdjął okulary i nachylił się nieco.
– Niektórych zabrano do obozu w Drancy, dwanaście kilometrów na północny wschód od Paryża. Może tam są twoi bliscy. Powinniście powiedzieć o tym ochotnikom z Czerwonego Krzyża albo jakiemuś urzędnikowi.
Joseph starał się powstrzymać od płaczu, ale czuł w gardle gulę, ledwie łapał oddech.
– Bardzo panu dziękujemy – odparł w końcu.
Kiedy oddalili się od starszego mężczyzny, Jacob bąknął cicho do kolegi:
– Nawet o tym nie myśl. Możliwe, że twoja rodzina jest w tamtym miejscu, ale jej nie pomożesz, jeśli cię tam zabiorą.
– Nie rozumiem. Co innego można zrobić?
– Uciec – rzucił Jacob prawie szeptem.
Taki pomysł nie przemknął nawet przez głowę Josepha. W ciągu kilku godzin obeszli prawie cały welodrom. Wyjścia były strzeżone, dach się nie otwierał – ucieczka stąd zakrawała na czyste szaleństwo.
– Ale którędy? – spytał Moïse.
– Na pewno jest jakiś sposób, żeby wydostać się stąd bez wzbudzania podejrzeń – rzekł Jacob stanowczo, jakby był zupełnie pewny swoich słów.
– A jeśli nawet, to gdzie pójdziemy? – Joseph wzruszył ramionami.
– Poszukamy naszej ciotki Judith. Ona będzie wiedziała, co robić – stwierdził Jacob. Wiedział, że to prosta odpowiedź. Należał do osób, które wolą rozwiązywać problemy po kolei, nie martwiąc się na zapas.
Podniósł wzrok. Popatrzył na halę innymi oczami. Trzeba znaleźć jej słaby punkt i wyrwać się stąd jak najszybciej.
– Jacob, pić mi się chce – zamarudził Moïse.
Jego twarzyczka była bardzo blada, a usta wyschnięte na wiór.
Jacob spojrzał w stronę namiotów Czerwonego Krzyża.
– Lepiej zdobądźmy trochę wody i coś do jedzenia – stwierdził, schodząc rampą, żeby było szybciej.
– W ubikacjach pewnie są jakieś krany – zauważył Joseph, podążając za nim.
– A nie przechodziliśmy koło ubikacji? Śmierdzą nie do zniesienia. Nie wszedłbym tam za żadne skarby świata – powiedział całkiem poważnie Moïse.
– Tam dadzą nam wody. – Jacob wskazał namioty.
Kiedy dotarli do najniższej części welodromu, ujrzeli żandarmów. Możliwe, że mieli strzec wolontariuszy Czerwonego Krzyża, ale pilnowali raczej, by ludzie nie zrabowali tej odrobiny jedzenia, która była w hali.
– Dokąd idziecie? – zaczepił chłopców jeden z nich.
– Cały dzień nic nie jedliśmy ani nie piliśmy – odpowiedział Jacob, siląc się na żałosną minę.
Żandarm był bardzo młody. Jego nowy lśniący mundur wyglądał jak spod igły. Najpierw zmarszczył brwi, jakby obecność trzech chłopców bardzo mu nie pasowała, lecz po chwili, gdy zobaczył, że koledzy na niego nie patrzą, wyjął z kieszeni kawałek chleba i podał chłopcom.
– W piwnicy są węże przeciwpożarowe. Tam możecie się napić świeżej wody. Zejdziecie tamtędy. – Pokazał im małe drzwi ukryte w betonowej podłodze.
Zeszli po schodkach i ostrożnie otworzyli drzwi, nie chcąc zwracać na siebie uwagi. Na dole było ciemno. Jacob tak długo macał zimną, wilgotną ścianę, aż natknął się na włącznik światła. Pstryknął i zapaliła się jedna słaba, pokryta brudem żarówka, dająca przytłumiony blask.
Po raz pierwszy, odkąd ich tu przywieziono, nie czuli dusznego gorąca. W piwnicy pod halą utrzymywała się niska temperatura, chłód zdawał się niemal orzeźwiający. Chłopcy podążyli długim korytarzem, włączając kolejne światła, aż dotarli do czegoś, co wyglądało jak dwa hydranty.
Joseph z trudem poruszył wielkim pokrętłem i z węża popłynęła woda. Moïse chwycił go przy wylocie i zaczął łapczywie pić. Kiedy ugasił pragnienie, odstąpił wąż Josephowi. Na końcu napił się Jacob. Gdy już zaspokoili pragnienie, usiedli na gruzach pozostałych z jakiejś dawnej awarii i podzielili się chlebem, który dostali od żandarma. Nie było tego wiele, ale przynajmniej na chwilę uciszyło głód.
– Chyba odkryliśmy najlepsze miejsce w welodromie – powiedział triumfalnie Joseph.
Jacob rozejrzał się dookoła. Piwnica była okropna – brudna i śmierdząca, lecz w porównaniu z piekłem, jakie panowało na górze, wydawała się rajem.
– Nie zmienia to naszych planów – stwierdził. – Musimy się stąd jak najszybciej wydostać. Ty powinieneś poszukać swojej rodziny, a my naszej ciotki Judith. Jeśli twoi trafili do tamtego obozu przejściowego, lepiej by było, gdybyś został z nami. Gdy wojna się skończy, Niemcy na pewno puszczą wszystkich z powrotem do domu. Mówią, że Hitler potrzebuje nas jako taniej siły roboczej, podczas gdy jego żołnierze walczą na froncie. Ale potem nie przydamy mu się już do niczego.
– Wolałbym być z rodziną, choćby w obozie dla internowanych – powiedział bardzo poważnie Joseph.
Jacob doskonale go rozumiał. On też przemierzyłby cały świat, byle tylko być ze swoimi rodzicami, choćby to oznaczało zapuszczenie się w głąb samego piekła. Bardzo za nimi tęsknił. Za ich uśmiechami, wspólnymi zabawami, za spacerem ścieżką przez łąkę w piękny dzień. Poczuł gulę w gardle. Przeżył razem z rodzicami jedenaście lat, nigdy się z nimi nie rozłączał, a teraz musiał bez nich stawić czoło takiej sytuacji. Co miał zrobić? Jak uratować brata i przyjaciela? Zadawał sobie te pytania, podczas gdy dwaj młodsi chłopcy zaczęli beztrosko rozmawiać, jakby ich położenie nie było naprawdę trudne.
– Rozumiem. Jeśli ostatecznie będzie to jedyne rozwiązanie, zabierzemy cię do obozu w Drancy, gdziekolwiek to jest. Ale możesz też zostać z naszą ciocią.
– Dlaczego myślisz, że nie jest uwięziona w tym drugim miejscu? – zapytał Joseph nerwowo. Pewność siebie, z jaką mówił przyjaciel, nie mieściła mu się w głowie. Sam miał ochotę odrzucać to, co podsuwała rzeczywistość.
– Nasza ciotka nie jest zarejestrowana jako Żydówka. Mówiłem ci, że złapali nas, bo dozorczyni zaczęła krzyczeć.
– Ale nosicie żółtą gwiazdę – upierał się chłopiec.
– Tak, żebyśmy mogli chodzić do szkoły i w razie gdyby nas zatrzymano na ulicy. Ale jesteśmy zameldowani gdzie indziej. Dlatego myślę, że ciotka się wywinęła – wyjaśnił Jacob.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Nagle Moïse’owi zaburczało w brzuchu i wszyscy parsknęli śmiechem.
– Chyba trzeba poszukać więcej jedzenia, i to szybko – zażartował Jacob, próbując zmienić temat.
Wyszli z piwnicy tak samo ostrożnie, jak do niej wchodzili. Bezgłośnie zamknęli za sobą drzwi. Tymczasem zapadła noc, w welodromie zrobiło się ciemno. Chłopcy okrążyli namioty. O tej porze zostało tylko kilku żandarmów, palili papierosy pod ścianą hali. Dzieci skorzystały z okazji i wśliznęły się do jednego z namiotów. Stały tu częściowo otwarte pojemniki z jedzeniem. Konserwy, krojony chleb z formy, skrzynki z owocami.
– Dlaczego pozwalają, żeby ludzie byli głodni, skoro mają tu tyle jedzenia? – oburzył się Moïse.
– Może nie wiedzą, ile czasu będą nas tutaj trzymać, i wolą, żeby ludzie najpierw zjedli to, co mają ze sobą – powiedział Joseph.
– A my nie mamy nic. Lepiej zróbmy jakieś zapasy – doradził Jacob.
Chłopcy napełnili sobie kieszenie jedzeniem, po czym wymknęli się z namiotu i wrócili do swojej kryjówki.
Jacob wyjął nóż, którego używał do strugania patyków i wycinania figurek z drewna, i otworzył pierwszą konserwę z fasolą. Nie mieli łyżek, musieli więc jeść palcami. Wydawało się to takie zabawne, że co chwila wybuchali śmiechem.
Po kolacji zasnęli, ale Jacob obudził się po kilku godzinach. Postanowił zbadać piwniczne tunele. Nie uśmiechało mu się błądzenie w mroku, ale chciał wiedzieć, co się znajduje pod welodromem, i poszukać ewentualnego wyjścia. Żarówki prowadziły tylko do jednej części długich korytarzy, przez którą biegły rury. Dalej nie dało się iść z powodu ciemności. Chłopak skierował się więc z powrotem w stronę wejścia. Ostrożnie uchylił jakieś drzwi i zapalił za nimi światło. Jego oczom ukazało się małe pomieszczenie. Na ścianie znalazł lampę naftową, a w szufladach stołu warsztatowego żelazne narzędzia. Natknął się też na pół pudełka zapałek. Roztrzęsionymi z emocji rękami zapalił lampę, a potem patrzył, jak za szkłem rośnie płomień. Zdziwiło go, że tak mały knot daje tyle światła. Pomyślał, że czasami nadzieja jest jak ten płomień – ledwo się tli, ale może wskazać drogę.
Cichutko wymknął się z pomieszczenia. Zanim zdążył wrócić do tunelu, usłyszał głos brata:
– Gdzie idziesz?
Moïse był zaniepokojony, jakby się bał rozłąki z jedyną osobą, jaką zna na świecie.
Jacob dał mu znak, żeby szedł za nim. Pamiętał jeszcze, jak mały przyszedł na świat, z zaróżowioną skórą i pyzatymi policzkami. Bez przerwy płakał. Gdy się nauczył chodzić, nie odstępował Jacoba na krok i ciągle robił to co on – istny cień starszego brata. Nie było łatwo służyć mu przykładem, nieraz bywało to wręcz niewygodne, ale Jacob czuł dumę. Nie uważał się za kogoś tak ważnego, że aż godnego naśladowania i podziwu, lecz dla młodszego brata stał się bohaterem.
Ruszyli niepewnie tunelem. Każdy dźwięk działał na nich alarmująco. Widzieli, jak po podłodze przemykają dwa czy trzy szczury, a po rurach uganiają się karaluchy. Do tej pory nieraz wieczorami deptali robactwo w ciemnych zakamarkach podwórka i polowali na myszy, strzelając do nich z procy, jednak być otoczonym przez takie stworzenia w ciemnych podziemiach to zupełnie co innego.
Po dziesięciu minutach wędrówki podziemnymi korytarzami Moïse zaczął się niepokoić.
– Wiesz, jak wrócić? Skręcaliśmy tyle razy, że całkiem się pogubiłem.
– Nie martw się. Liczyłem wszystkie zakręty. Jesteśmy bliżej, niż ci się wydaje – odparł Jacob stanowczo, żeby uspokoić brata, choć sam miał wątpliwości.
Szli dalej, nie bardzo wiedząc, czego właściwie szukają. Po półgodzinie wrócili do punktu wyjścia. Joseph czekał na nich cały we łzach. Siedział, kryjąc twarz w dłoniach.
– Co się stało? – zapytał Jacob.
Chłopiec odrobinę uniósł głowę. Miał zaczerwienione oczy i tak żałosną minę, że o mało nie zaraził smutkiem przyjaciół.
– Myślałem, że mnie zostawiliście. Bałem się znowu zostać sam.
Jacob przykucnął i objął przyjaciela. Poczuł, że jego ciało jest zimne i spocone. Tuż przy swoim uchu usłyszał szloch i jego serce zalało coś w rodzaju czułości. Do niedawna zawsze mógł liczyć na czyjąś opiekę. Rodzice dbali o niego, pocieszali go i obejmowali; teraz jednak zaczął odczuwać, co znaczy troszczyć się o kogoś innego, być tym, kto dodaje otuchy innym, nie tylko sam jest pocieszany.
W ostatnich miesiącach musiał się opiekować bratem, nie wiedział jednak, jak ma wyrazić to, co czuje. Może nawet za bardzo się starał ukrywać swoje uczucia i nie chciał się rozklejać przed małym. Musiał być silny, uważał, że Moïse potrzebuje ochrony, podczas gdy ten tak naprawdę szukał czułości.
– Nigdy cię nie opuścimy. Masz moje słowo. My też zostaliśmy sami, ale teraz mamy siebie nawzajem. Nic nas nie może zatrzymać. Nie boję się tych podziemi ani żandarmów. Zobaczymy jeszcze swoje rodziny. Obiecuję.
Moïse przytulił się do nich i wszyscy trzej zasnęli na nowo. Przyśniły im się niedawne czasy – tamte dobre dni, gdy się kładli do snu u boku rodziców, a życie toczyło się szczęśliwym rytmem.
Książkę Dzieci żółtej gwiazdy kupicie w popularnych księgarniach internetowych: