Trwa nasze wyzwanie czytelnicze, w którym zachęcamy Was do sięgania po książki, których bohaterami są stworzenia duże i małe. A już 23 kwietnia premiera drugiego tomu bestsellerowego cyklu książek Jamesa Herriota Wszystkie stworzenia duże i małe - opowieści To nie powinno się zdarzyć. Kto by pomyślał. To już rok, jak ambitny weterynarz James Herriot zmaga się z praktyką w wiosce Darrowby. Mimo usilnych starań, by opanować wszystkie tajniki zawodu – James wciąż popada w tarapaty. Trudne do przewidzenia przypadki pacjentów sprawiają, że nigdy nie wie, co go może czekać w kolejnym chlewiku lub stajni. Nie są to tylko pieski i kotki, ale duże, silne zwierzęta hodowlane. Czasem wiec trzeba zbadać krowę lub klacz ginekologicznie, co nie bardzo podoba się pacjentkom. Niejednokrotnie można dostać mocnego kopniaka albo całą serię od rozjuszonego byka lub ogiera. Do tego pachnie się nieszczególnie. Czy James zdobędzie szacunek i zaufanie farmerów? I czy urocza Hellen, którą James poznał ratując cielaczka, zmieni coś w jego życiu? Zapraszamy do przeczytania fragmentu tej historii:
Zaczęliśmy jeszcze raz i przy czwartym podejściu do stodoły już myślałem, że wygraliśmy, ponieważ wszystkie jałówki oprócz jednej weszły do środka. Jednak ta ostatnia — nie. Ponaglaliśmy, pokrzykując, machaliśmy rękami, a nawet podeszliśmy tak blisko, że zdołaliśmy szturchnąć ją w zad, ale jałówka pozostała na progu, podejrzliwie zaglądając do środka. Potem łby jej towarzyszek zaczęły kolejno pojawiać się w drzwiach i zrozumiałem, że znów przegraliśmy; mimo moich gwałtownych ruchów i wrzasków jedna po drugiej powychodziły na zewnątrz, po czym wesoło pognały na dół. Tym razem popadłem w głęboką frustrację i pogalopowałem za nimi.
Przeprowadziliśmy kilka kolejnych prób, podczas których jałówki wprowadzały drobne urozmaicenia, czasem rozbiegając się w połowie drogi na szczyt lub chowając się za stodołę i wesoło zerkając na nas zza węgła, zanim znów zbiegły na dół.
Po ósmym podejściu spojrzałem ponaglająco na pana Kaya, który spokojnie zapalał fajkę, nie okazując nawet cienia zdenerwowania. Mój plan dnia legł w gruzach, ale nie sądzę, aby farmer zauważył, że robimy to już od czterdziestu minut.
— Niech pan posłucha, to nic nie da — powiedziałem. — Mam masę roboty na innych farmach. Czy możemy jeszcze coś zrobić?
Gospodarz ubił kciukiem tytoń, z przyjemnością kilkakrotnie pyknął fajeczkę, po czym spojrzał na mnie z lekkim zdziwieniem.
— No cóż, pomyślmy. Moglibyśmy przyprowadzić psa, ale nie wiem, czy będzie z niego jakiś pożytek. Jest jeszcze młody.
Pomaszerował z powrotem na farmę i otworzył drzwi. Wyskoczył z nich kudłaty kundel, szczekając z zadowolenia, a pan Kay przyprowadził go na pastwisko.
— Zagoń je! — zawołał, wskazując na bydło, które wróciło do skubania trawy.
Pies skoczył do krów. Zbudziła się we mnie nadzieja, kiedy powoli szliśmy na szczyt wzgórza, a kudłaty piesek śmigał tu i tam, szczypiąc maruderki po pęcinach, ale stodoła znów wywołała odruch buntu. Zobaczyłem, że jałówki dostrzegły brak doświadczenia psa i jedna z nich zdołała mocno kopnąć go w szczękę, gdy podszedł za blisko. Mały kundelek pisnął i podkulił ogon. Stanął niepewnie, patrząc na zwierzęta, które ruszyły na niego, groźnie potrząsając rogami, a potem podjął rozsądną decyzję i rzucił się do ucieczki. Młode jałówki ruszyły za nim z rosnącą szybkością i po chwili oglądałem niezwykły widok umykającego psa, ściganego po wzgórzu przez stadko krów. U stóp wzgórza zniknął pod bramą i więcej go nie ujrzeliśmy. Poczułem, jakby coś we mnie pękło.
— O Boże! — wrzasnąłem. — Chyba nigdy nie zbadamy tych przeklętych krów! Będę je musiał zostawić. Nie wiem, co na to powie ministerstwo, ale ja mam dość!
Farmer spojrzał na mnie w zadumie. Zdawał się pojmować, że jestem bliski załamania.
— No tak, to na nic — stwierdził, wystukując fajkę na dłoni. — Musimy ściągnąć Sama.
— Sama?
— Taak. Sama Broadbenta. Pracuje u sąsiada. On je zagoni.
— A jak to zrobi?
— Och, on potrafi udawać muchę.
Przez chwilę czułem pustkę w głowie.
— Powiedział pan: „udawać muchę”?
— Zgadza się. No, wie pan, gza. On jest trochę powolny, ale jak Boga kocham — potrafi udawać gza. Pójdę i przyprowadzę go, to tylko dwa pastwiska dalej. Sam oparł swój rower o mur i poczłapał naprzód. Złączył kciuk z palcem wskazującym, tworząc kółko, i przytknął je do ust. Poruszył policzkami, jakby coś przeżuwał, po czym zrobił głęboki wdech. I nagle rozległ się donośny dźwięk, złowrogie bzyczenie, które sprawiło, że rozejrzałem się wokół, szukając rozdrażnionego owada, szykującego się do ukąszenia.
Ten dźwięk dał natychmiastowy efekt. Jałówki zapomniały o swej wyniosłej postawie, którą zastąpił wyraźny niepokój; potem, gdy dźwięk narastał, odwróciły się i pognały w górę stoku. Jednak tym razem nie był to taki beztroski galop jak poprzednio — żadnego podrzucania łbami, machania ogonami czy wierzgania: tym razem biegły wystraszone, jedna przy drugiej.
Jałówki wiedziały, kiedy się nie ociągać. Z chóralnym rykiem zawróciły i wbiegły do budynku, a ja zamknąłem za nimi dolną połowę drzwi. Stałem, opierając się o nie, i nie mogłem uwierzyć, że to koniec moich kłopotów. Sam dołączył do mnie i zajrzał do ciemnego wnętrza. Jakby przypieczętowując swoje zwycięstwo, wydał nagły, przenikliwy bzyk, tym razem bez pomocy palców, a jego ofiary przywarły jeszcze mocniej do przeciwległej ściany. Kilka minut później, kiedy Sam opuścił nas, uszczęśliwiony robiłem zastrzyki kolejnym krowom. Spojrzałem na farmera.
— Wie pan co, nie mogę uwierzyć w to, co tu widziałem. To jak czary. Ten facet ma cudowny dar.