To jedna z największych katastrof spowodowanych przez człowieka w światowej historii. Dokładnie 61 lat temu w Vajont w północnych Włoszech miały miejsce wydarzenia, w wyniku których zginęły niemal 2000 osób. Oto, jak do tego doszło.
W 1957 roku kilkadziesiąt kilometrów od Wenecji, wśród klifów i wąwozów doliny rzeki Vajont we Włoszech rozpoczęły się prace przy budowie zapory wodnej. Kluczowe znaczenie dla funkcjonowania tamy miał mieć ogromny zbiornik, mogący pomieścić 44 miliardy galonów wody.
Od czasu napełnienia zbiornika w 1960 roku na górze Toc tuż nad tamą zaczęły pojawiać się ogromne pęknięcia. Okoliczni mieszkańcy wspominają, że spodziewali się mogącej wkrótce nastąpić katastrofy, ponieważ ziemia niespodziewanie zaczynała się ruszać i nagle pojawiały się nowe pęknięcia, bardzo głębokie, potężne. Eksperci jednak uspokajali, że nie ma powodów do niepokoju.
Pod koniec 1960 roku pojawił się nowy znak ostrzegawczy. Nastąpiło osunięcie się ziemi, które – choć nie było wielkie – spowodowało początek intensywnych badań geologicznych w okolicy. Ich wyniki były szokujące.
W wyniku napełnienia zbiornika góra Toc zaczęła „nasiąkać wodą", która wypierała miliony ton skał. Te zaś zaczęły zsuwać się w stronę zbiornika wodnego. Eksperci wciąż podkreślali, że nie ma żadnych powodów do niepokoju.
W 1962 roku lokalne władze na wszelki wypadek obniżyły poziom wody o ponad 70 stóp. Naukowcy byli pewni, że to wystarczy, by woda nie przelała się przez tamę, jeśli osuwisko wpadłoby do zbiornika z prędkością, jaką oszacowali.
Urzędnicy starali się uspokajać okolicznych mieszkańców. Wszyscy eksperci byli przekonani, że nie ma zagrożenia dla zdrowia i życia ludzi. Inżynierowie mieli być tak pewni swego, że wielu z nich feralnej nocy stało na szczycie zapory, spoglądając w stronę osuwających się skał.
9 października 1963 nie wysłano żadnych ostrzeżeń. Nie nakazano ewakuacji. Jedyna przestroga nadeszła z nieba.
Vajont odwiedziła w 2022 polska pisarka, Katarzyna Kielecka.
– Gdy w sierpniu 2022 roku zjawiliśmy się podczas rodzinnej podróży w dolinie Vajont i zamieszkaliśmy w Chudej Wieży, nie przypuszczałam, że po kilku dniach wyjadę naszpikowana emocjami, z gotową fabułę w głowie. Co rano budziły mnie kościelne dzwoni, spacerowałam po Erto i Casso – wspomina autorka.
Świadkowie mówią, że tej nocy Księżyc świecił wyjątkowo mocno. Starsi mieszkańcy podkreślają, że postrzegali to jako zły znak – łatwo jednak o takie konkluzje po fakcie. Dość, że 9 października 1963 roku potężna lawina skalna, pędząca z prędkością ponad 100 kilometrów na godzinę (trzy razy szybciej niż przewidywali eksperci), a szeroka na półtorej mili wpadła wprost do wypełnionego niemal po brzegi zbiornika wodnego Vajont. Efekt był łatwy do przewidzenia. Dwie fale wody przypominające tsunami ruszyły w przeciwnych kierunkach – jedna ku tamie, a druga wprost w stronę wioski Erto. Pierwsza fala, sunąca w prędkością ponad 30 mil na godzinę, stopniowo pochłaniała pobliskie domostwa. Ich mieszkańcy zginęli na miejscu. Osłonięta skalną ostrogą wioska Erto jednak cudem uniknęła śmiercionośnej fali.
Na przeciwnym końcu zbiornika wodnego podobne tsunami pędziło w stronę tamy Vajont. Ponad 275 ton wody przelało się ponad szczytem zapory i skierowało ku wiosce Longarone. Fala liczyła ponad 70 metrów wysokości.
Mieszkańcy nie mieli dokąd uciec. Po mieście pozostało niewiele więcej niż błoto i gruz. Z 372 budynków ocalały 22. Reszta spłynęła wraz z rzeką Piave w kierunku Wenecji.
W wyniku tych wydarzeń zginęło wówczas prawie 2000 ludzi, co sprawia, że jest to jedna z największych katastrof w historii, spowodowanych przez człowieka.
Tama Vajont stoi do dzisiaj. Można, idąc grzbietem okolicznych gór, obejrzeć ją z bliska. Widok budzi grozę - szczególnie wśród osób, które znają historię tego miejsca. Ścieżka zabezpieczona jest barierkami, do których przymocowane są kolorowe kwadraty z materiału.
– Na każdym z nich widnieje imię, nazwisko i wiek: trzy lata, osiem lat, pięć miesięcy – i tak niemal bez końca, daleko, jak okiem sięgnąć. Same dzieci… – wspomina wizytę w tym miejscu Katarzyna Kielecka. – Zwolniłam, nie mogłam oderwać wzroku. Z nicości tuż przede mną wyłoniły się dziecięce buzie, sylwetki ich rodziców, dziadków, zwierząt. Kilka osób podeszło, nabrało wyraźnych konturów i stało się dla mnie oczywiste, że to rodzina. Zaskoczyły mnie tylko dwie kwestie: kilkuletnia dziewczynka tuliła do piersi kurę, a jej matka mówiła… po polsku. Nie mogłam tego tak zostawić. Historia Vajont zwyczajnie zmusiła mnie, by spakować ją w serce, zabrać do Łodzi i przelać na papier.
Tak powstała dwutomowa książka Księżyc nad Vajont. Nie jest to dokument, lecz powieść obyczajowa. Jeszcze jedno świadectwo wydarzeń, o których w Polsce nie mówi się i nie pamięta.
Tagi: literatura,