Mózg jest jak piec – żeby zaczął dobrze buzować, trzeba sypać opał. Podtrzymywać płomień. W moim piecu przez całą młodość tlił się zawilgły torf. Ale dmuchałem na niego z całej siły.
Tym razem Andrzej Pilipiuk nie proponuje czytelnikom kolejnych przygód Jakuba Wędrowycza, ale dowiecie się wiele o śladach przeszłości pozostawionych w wojsławickiej szopie. Zamiast kolejnej zagadki dla Roberta Storma będzie wspomnienie Michaela Jacksona na warszawskim Kole. Doktor Skórzewski będzie musiał ustąpić miejsca opowieści o Muminku, który poszedł do pracy w fabryce luster.
Po drugiej stronie książki znajdziecie wspomnienia o szarości komuny, snach, które przyniosły nowe pomysły, mapach, które nie wyglądają jak mapy. Krótko mówiąc: znajdziecie tu wszystko, co kiedykolwiek chcieliście wiedzieć o Andrzeju Pilipiuku, ale nie wiedzieliście jak zapytać. Do lektury wywiadu-rzeki z autorem zaprasza Wydawnictwo Fabryka Słów. Ostatnio na naszych łamach mogliście przeczytać pierwszy fragment książki, tymczasem już dziś zapraszamy do lektury kolejnej jego części:
Opierasz się na trzech „mocnych” bohaterach: Jakub Wędrowycz, doktor Paweł Skórzewski i Robert Storm. Wracają co rusz w kolejnych tekstach. Z nimi jesteś kojarzony. Są i inni bohaterowie...
Wymyśliłem sobie taktykę pudełka czekoladek. Piszę rzeczy na wesoło: „Wędrowycza”, cykl o wampirach z warszawskiej Pragi, „Upiora w ruderze”. Piszę rzeczy na poważnie: cykl o kuzynkach Kruszewskich, zbiory opowiadań. Piszę coś dla miłośników historii: „Operację Dzień Wskrzeszenia”, cykl „Oko Jelenia”. Nie każdemu podpasują wszystkie książki – zarazem niemal każdy, kto sięgnie po moją twórczość, znajdzie coś dla siebie.
Skąd pomysł, by obok opowieści o Wędrowyczu pisać coś jeszcze? „2586 kroków”, „Kuzynki” – nagrodzone Zajdlem opowiadanie rozwinięte później w powieść, „Aparatus”, „Atomowa ruletka”... To teksty zupełnie odmienne.
Ciągłe pisanie na wesoło wydało mi się męczące. Chciałem przełamać je czymś poważniejszym. W tym okresie trafiły mi się trzy źródła inspiracji. Paweł Siedlar dał mi przeczytać maszynopis opowiadania „Biurko z kaukaskiego orzecha”. Wstrząsnęło mną. Jest wspaniałe. Prosta, a jednocześnie bogata historia... Jarosław Grzędowicz dał mi przeczytać wspomniany wcześniej plik z połową opowiadania „Buran wieje z tamtej strony”. To był kolejny wstrząs. Dwa teksty, które pokazały mi pewien cel. A może raczej pułap, który chciałem w przyszłości osiągnąć. Do tego w tym mniej więcej okresie wpadły mi w ręce opowiadania Aleksandra Grina. Wstyd się przyznać – poznałem go dopiero na studiach. Wcześniej czytałem tylko jeden jego tekst: „Walka ze śmiercią”, zamieszczony w miesięczniku literackim „Fikcje i Fakty” pod koniec lat osiemdziesiątych. Te trzy niezależne źródła „sformatowały” moją prozę – tę pisaną na poważnie.
Doktor Paweł był chyba pierwszym bohaterem do cyklu opowiadań, którego stworzyłeś po Wędrowyczu. Wspomniałeś wcześniej, że opowiadanie „2586 kroków” powstało w jedną noc. Czy był jakiś pierwowzór doktora Skórzewskiego?
Nie było pierwowzorów. Tekst ten powstał przez przypadek. Jak wspomniałem, w 1999 roku udało mi się opublikować pierwszy tom kontynuacji „Pana Samochodzika”. Nadchodziło lato, a ja po raz pierwszy miałem na koncie dość pieniędzy, by spakować plecak i pojechać naprawdę daleko. Zabrałem Ojca. Kupiliśmy bilety na prom i bilety kolejowe Interrail – ważne przez dwadzieścia jeden dni na terenie całej Skandynawii. Bardziej szczegółowo opisałem tę wyprawę w „Raporcie z północy” i tam odsyłam zainteresowanych.
Bergen to bardzo specyficzne miasto. Pociąg jedzie długim tunelem pod górami. Wysiada się na dworcu. Zaraz na wprost jest sympatyczna uliczka XIX-wieczna – idzie się wśród domów, domków i sklepików. Mija elewacje obite drewnianymi deszczułkami. Potem wychodzi się do centrum, gdzie postawiono kilka nowoczesnych gmachów, ale już po chwili człowiek znajduje się nad zatoką Vågen, mija jeszcze kilka kamienic z XIX wieku i już jest się przy starych, XVII-wiecznych domach Gamle Bryggen. Zatoka otoczona jest przez wzgórza – rozległe nowoczesne dzielnice, blokowiska etc. pozostają niewidoczne, ukryte przed ludzkim wzrokiem. Po pierwszej podróży został mi w głowie taki właśnie obraz: małe miasto ze starą drewnianą zabudową...
Jadąc, nie wiedziałem tak do końca, co miasto oferuje turystom. Chciałem zobaczyć dzielnicę hanzeatycką – to był mój cel. Z przewodnika wynikało, że mają tam jeszcze Muzeum Trądu. Dodaliśmy je do listy. Muzeum Uniwersyteckie jakoś mnie wówczas nie zaciekawiło. Cofam się mimowolnie pamięcią i nie wiem dlaczego. Przecież byłem po lekturze książek o Nansenie... Może byłem za bardzo podniecony możliwością obejrzenia budynków kantoru hanzeatyckiego i inne ciekawe tropy zeszły na plan dalszy? No i w portfelu robiło się dramatycznie pusto. Zwiedziłem Gamle Bryggen. Obejrzałem targ rybny. Zobaczyliśmy twierdzę i Muzeum Trądu. Muzeum znajduje się w dawnym leprozorium. Zachowano wyposażenie z epoki – można obejrzeć pokoje przeznaczone dla chorych, kuchnię, inne pomieszczenia. Siedząc w pociągu do Oslo, wiedziałem już, że chcę napisać o Bergen, o Hanzie i o trądzie.
Siadłem do tej roboty po powrocie do Warszawy. Odwiedziłem Bibliotekę Narodową, poczytałem mądre księgi o chorobach tropikalnych i o dziejach medycyny. Zrobiłem notatki. Wymyśliłem, by historię osnutą wokół leprozorium opowiedzieć tak, jak by widział ją człowiek z zewnątrz. Wymyśliłem doktora Skórzewskiego – młodego lekarza. Polaka, ale praktykującego w Rosji. Przybywa do Bergen zimą 1876 roku. Doktor Hansen odkrył niedawno bakterie trądu, użył do tego celu barwionych atramentem preparatów. Metoda ta uchodziła wówczas za nienaukową i była w wielu krajach po prostu zakazana. Wymyśliłem element fantastyczny – snującego się po mieście demona choroby.
Wprowadzenie bohatera z zewnątrz to bardzo prosty, ale niezwykle skuteczny zabieg. Między starych wyjadaczy trafia ktoś kompletnie zielony. Trzeba mu wszystko wytłumaczyć, a przy okazji dowiaduje się też czytelnik. Postać doktora Skórzewskiego była mi potrzebna w zasadzie tylko do tego jednego tekstu. Ale bohater wyjątkowo mi się udał, więc jakiś czas później napisałem o nim kolejne opowiadanie – „Wieczorne dzwony”, a potem się potoczyło. W opowiadaniu „2586 kroków” wymyśliłem scenerię odmienną od moich doświadczeń – ja zwiedzałem Bergen latem, bohaterom towarzyszy zimowy mrok i mróz skuwający wszystko jak pancerz... Powstał dobry, sugestywny tekst, co więcej, bardzo dobrze przyjęty przez czytelników. Ukazał się w czerwcu 2000 roku na łamach „Fenixa”. Do Bergen planowałem szybko wrócić – by na tę podróż zarobić, napisałem wspomniany wyżej tom „Pan Samochodzik i Oko Jelenia”, ale nie znalazł on uznania w oczach wydawców. Przyszło lato, a w kieszeni płótno... Kolejny rok znów był pechowy. Ponownie odwiedziłem Bergen dopiero w 2002 roku.
„To choroba, która ich toczy. Choroba, od której oni nie umierają, żyją z tym od lat, od pokoleń. U nich prze- biega łagodnie, jak u nas katar. Ale dla nas jest zupełnie nowa, jak dla Indian ospa, jak dla naszych przodków syfilis. Nasze ciała nie potrafią z tym walczyć. Umrą wszyscy, którzy nie są odporni” – takie słowa padły w opowiadaniu „2586 kroków”. Zastrzelenie Dziadka Trąda stanowi ciekawą metodę walki z epidemią. Postulujesz interesujące podejście do medycyny.
Opowiadania z doktorem Skórzewskim to często horrory. Horror bazuje na naszych lękach. To dotknięcie nieznanego, nienazwanego, drugiej strony rzeczywistości. Choroby towarzyszą ludzkości od zawsze. Przychodziły, odchodziły... czasem wybuchały nagle, czasem epidemie wygasały nie bardzo wiadomo dlaczego. Wiele ludów wierzyło w demony choroby.
Pojawiły się w sieci komentarze odnośnie do liczby kroków. Skąd wzięła się ta liczba?
Mój pierwszy komputer z prawdziwego zdarzenia pracował na procesorze 386 i miał dysk twardy o pojemności „aż” 40 megabajtów. Chodziło mi o to, by dystans do przejścia wynosił około 2 kilometrów, czyli jakeś 2,5 tysiąca kroków. Ale żeby liczbę udziwnić, wykorzystałem ostatnie cyfry – z procesora.
Co ciekawe, w powieści Jakuba Ćwieka „Ciemność płonie” można znaleźć odniesienie do tego opowiadania. Pisząc o dworcu w Katowicach, wspomina, że dwa punkty dzieli taka właśnie odległość. Chyba ode mnie pogapił, to jest zrobił twórcze nawiązanie.
Wędrowycz i Storm mają kumpli, wspólników, współpracowników, sąsiadów. Doktor idzie przez życie samotny.
Taką miałem koncepcję postaci. Świętej pamięci Lesław Olczak, też lekarz i działacz fandomowy, zasugerował mi kiedyś, że dla uwiarygodnienia psychologicznego postaci doktora warto by dodać mu jakąś katastrofę, która sprawiała, że jest samotny. Na przykład wielką młodzieńczą miłość zakończoną tragedią osobistą. Minęło kilka lat od tej rozmowy, ale rada była ciekawa i faktycznie dodałem taki wątek. Kilka razy sygnalizowałem, że doktor Skórzewski ma też rodzinę, ale na dobrą sprawę jego krewni bardziej konkretnie pojawili się dopiero w „Duchach Poveglii”, czyli dwadzieścia lat po napisaniu pierwszego opowiadania.
Opowiadania nie były pisane chronologicznie. Skaczemy po życiu doktora.
Owszem, skakałem trochę. Opisałem doktora jako świeżo upieczonego lekarza, potem jako prawie już emeryta, wreszcie jako starca stojącego niemal nad grobem, teraz wracam do jego młodości, zanim zaczął studiować medycynę. Po dwudziestu latach zebrałem dość opowiadań, by powstał gruby tom. Fabryka Słów podczas epidemii wydała to w postaci e-booka.
Przede wszystkim trochę późno wymyśliłem nić przewodnią, która będzie łączyła teksty o doktorze. Skórzewski dowiaduje się o odkryciu antagonizmu pleśnie – bakterie. Ernest Duchesne, przedwcześnie zmarły francuski lekarz wojskowy, był bardzo bliski wyizolowania krystalicznej penicyliny. Roztwór, który przygotował, pozwolił wyleczyć szczury z tyfusu. Niestety, odkrywca zmarł na gruźlicę, a jego badania nie były kontynuowane. Gdyby nie to, mielibyśmy antybiotyki cztery dekady wcześniej... Doktor Skórzewski czuje, że stoi na progu wielkiego odkrycia, usiłuje zebrać pieniądze, by pociągnąć te prace dalej...
W opowiadaniach o doktorze Pawle Skórzewskim wspominasz chociażby o tym, że kwas karbolowy rozpropagował doktor Lister. Sięgałeś po opracowania medyczne z tej epoki? Co stanowiło największy problem w pracy nad tłem dla tych opowiadań?
W zasadzie nie miałem większych problemów. Jest do wypęku literatury opisującej historię medycyny. To temat rzeka. Fascynujący. Pionierskie operacje. Przełomowe terapie. A czasem też metody leczenia, które były stosowane w dawnych czasach, a potem je zarzucono, bo uznano je za błędne lub wymyślono coś znacznie lepszego.
Na przykład opisałem tak zwany kikut Krukenberga. Terapię tę stosowano po pierwszej wojnie światowej u weteranów, którzy stracili dłonie. Rozszczepiano przedramię. Mamy tam dwie kości. Przeszywano inaczej mięśnie, potem naciągano i zszywano skórę. Jeśli operacja się powiodła, pacjent zamiast normalnego kikuta przedramienia miał coś w rodzaju szczypców kraba. Wyglądało to dość makabrycznie, można zobaczyć zdjęcia w necie, ale dawało częściowe odzyskanie sprawności... Pacjent po rehabilitacji i odpowiednich ćwiczeniach mógł „szczypcami” chwytać przedmioty, utrzymać szklankę czy wieczne pióro. Dziś w krajach rozwiniętych to już zbędne. Mamy protezy bioniczne sterowane impulsami nerwowymi. Znalazłem jednak informację, że od czasu do czasu nadal stosuje się tę procedurę w biednych krajach afrykańskich.
Inny przykład – opisałem metodę Juliusa Wagnera-Jauregga. To kuracja kompletnie szalona, poniekąd genialna w swej prostocie, ale obarczona śmiertelnym ryzykiem. Chorych na syfilis i inne przewlekłe choroby bakteryjne celowo zarażano malarią. Gdy zarodźce namnażały się we krwi, następowało bardzo silne uderzenie wysokiej gorączki. Temperatura rzędu 41 stopni Celsjusza wybijała mikroby kiły. Potem chininą zabijano pasożyty. Człowiek, który przetrzymał cztery ataki malarycznej gorączki, uchodził za wyleczonego z choroby wenerycznej. Śmiertelność wynosiła wprawdzie kilkanaście procent, ale chętnych nie brakowało – bo innych skutecznych metod na kiłę po prostu nie było.
To coś na kształt naszego „na trzy zdrowaśki do pieca”.
Takie kuracje były stosowane. Miały swoje pięć minut. Nam wydają się idiotyczne lub drastyczne, ale wtedy, gdy były w użyciu, stanowiły przykład postępu nauk medycznych, dawały chorym nadzieję. Pozwalały częściowo odzyskać zdrowie lub sprawność. A medycyna po prostu nie dysponowała niczym lepszym. Za pięćdziesiąt lat nasi potomkowie popukają się w głowę, że wycinaliśmy nowotwory, niszczyliśmy je chemio- i radioterapią, zamiast pozbywać się ich naprzykład nanorobotami czy personalizowanymi szczepionkami genetycznymi...
Swoją drogą, metoda „termiczna” też przeżyła swój krótkotrwały renesans. W latach osiemdziesiątych XX wieku w USA wybuchła epidemia AIDS. Wirus HIV ginie w temperaturze około 45 stopni Celsjusza – wprawdzie nie da się podgrzać całego człowieka do tej temperatury, ale próbowano oczyścić krew z wirusa, przepuszczano ją przez aparaturę nagrzewającą i po schłodzeniu wtłaczano choremu z powrotem. Słyszałem, że w ten sposób próbowano ratować aktora Rocka Hudsona. W każdym razie terapia okazała się nieskuteczna i po jakimś czasie zrezygnowano z dalszych prób.
Odważyłbyś się dziś na stosowanie starych lekarstw, jak maść ergotaminowa z gorącej gliceryny zmieszanej z woskiem i wyciągiem ze sporysza?
Raczej nie. Farmacja to całe stulecia szukania, trochę po omacku, leków na różne przypadłości. Stosowano preparaty rtęciowe przeciw syfilisowi. Łagodziły niektóre symptomy, ale zatruwały organizm, a przyczyny i tak nie usuwały. Dziś nie ma sensu ich używać, bo syfilis likwidujemy lekami nowych generacji. Zarzucono też kurację chininowo-arszenikową i kilka temu podobnych.
Tak jest w przypadku większości dawnych lekarstw. Miały swój czas, potem ustępowały nowym medykamentom. Lepszym, tańszym, skuteczniejszym, powodującym mniej skutków ubocznych.
A niektóre dawne leki wedle naszej obecnej wiedzy to w ogóle blaga i działać nie mogły. Inne z kolei nie powinny działać, a jednak działały.
Driakiew była rzeczywiście tak cudownym lekiem?
Driakiew – nie mylić z ziołem o tej nazwie – była mieszaniną około dziewięćdziesięciu różnych substancji roślinnych, zwierzęcych i mineralnych. Receptur było kilka. W Polsce najbardziej znaną driakiew wyrabiano w Toruniu. Na pewno działała przeciwgorączkowo i przeciwzapalnie. Mogła mieć pewne właściwości antybakteryjne. Z uwagi na bardzo wysoką zawartość opium uśmierzała bóle. Nasi przodkowie bardzo ją cenili.
A co sądzisz o mumio? Jest to specyfik, z którym spotkałeś się na Ukrainie. Wspominałeś, że jego historia sięga aż greckiego lekarza Dioskuridesa, który opisał zalety niezwykłej substancji wydobywanej „w górach Persji”.
To też bardzo ciekawa substancja – naturalny bitumit wydobywany na Kaukazie, w górach Pamir i kilku innych miejscach na świecie. W zależności od złoża różni się składem chemicznym. Zawiera sole metali, substancje organiczne etc. Na pewno ma działanie przeciwbakteryjne. Medycyna chińska zaleca go na choroby stawów. Znam z autopsji przypadek, gdy mumio, rozpuszczone w glicerynie i zakropione do nosa, pozwoliło wyleczyć zatoki. Używałem go podczas ataków grypy, rozpuszczając niewielkie ilości w kawie. Trudno powiedzieć, czy faktycznie działało. Mam wrażenie, że tak.
Po drugiej stronie książki kupicie w popularnych księgarniach internetowych: