Jest rok 2004. Polska powoli wchodzi w nową epokę – za kilka miesięcy ma dołączyć do krajów Unii Europejskiej. Trzej studenci, Rafał, Andrzej i Piotr, planują zamienić nudny odczyt, poprzedzający wystąpienie prezydenta, w bezkompromisową akcję polityczną. Marzy im się rewolucja i stanowcze wystąpienie przeciwko władzy. W rzeczywistości jednak każdy z nich prowadzi własną walkę, miotając się między przeszłością a teraźniejszością i gubiąc się w podejmowanych decyzjach. Kilka z pozoru zwykłych styczniowych dni dla każdego z nich okaże się decydującym momentem w życiu, a w tle działań młodych spiskowców pojawia się Gdynia – symbol odrodzonej Polski.
Czy pragnienie dążenia do lepszego jutra naprawdę jest tym, co kieruje działaniami młodych idealistów? Jaki świat sobie wymarzyli i jaką cenę przyjdzie im za niego zapłacić?
Do lektury powieści Macieja Kapuścińskiego Szpetnicy zaprasza Wydawnictwo NovaeRes. Tymczasem już teraz zachęcamy Was do sięgnięcia po premierowy fragment powieści:
Pątnicy
04.01.2004, wczesny ranek
Zanurzył się jeszcze głębiej, tak by zapomnieć; tak by choć przez chwilę stracić panowanie nad sobą, bo tylko ta jedna chwila była warta tego wszystkiego. Za moment, gdy skończy, poczuje wstręt do siebie, do niej. Uczucie to rozciągnie się w sobie, cieleśnie go zmiękczy, przez moment zabierze mu wszelką ochotę do życia, nawet wtedy gdy jej nagie ciało, delikatne i jędrne, będzie leżało przed nim przez dłuższy czas – nieskazitelnie niesyte i grzesznie młode, przede wszystkim dorodne w swej cielesności – będzie potęgować tę całą jego niemoc. I choć nie chce się do tego przyznać, wyraźnie widzi swoją ułomność; potrafi ją nazwać, potrafi ją opisać, ale nie potrafi jej przemóc, nie umie jej nie popełniać, zupełnie jakby jej istnienie było koniecznością, której nie miał prawa powstrzymać. Właściwie to dawno się temu poddał, dawno przestał z tym walczyć, ale za każdym razem, gdy się z nią kochał i gdy ten akt dobiegał końca, uczucie tej jego niedoskonałości gniotło w nim wszystko to, co powinno być przyjemne i piękne. I w tej chwili stawał się świadomy całego zła, które jej czyni – prawdy, której jeszcze nie znał, i wolności, do której nie dorósł. Ten moment jednak szybko mijał.
To, jak na niego patrzyła, nie dawało mu satysfakcji, ale pokazywało mu, jak ta satysfakcja powinna wyglądać. Wiele razy, dziesiątki razy wpatrywał się w jej spojrzenie; dyskretnie dostrzegał, a raczej podglądał, jej pasję kochania go. W pewnym sensie jej tego zazdrościł – uczucia, którym była wypełniona – i choć nie przyznałby się do tego przed nikim, to czerpał z tego siłę, asymilował tę wygodę, którą dawała mu jej osoba. Widok miłości, jaką miała w oczach, miał w sobie coś z wolności, z jej świadomego wyboru, absolutu, który przytłaczał go swą bezgraniczną siłą. To był pretekst, by istnieć na poziomie absurdu – koniecznego, smutnego i prozaicznego człowieczeństwa, które rozumiał w tym kontakcie z nią; które jemu dawało wygodę w postaci jej mieszkania i bezgranicznej namiętności, a jej nadzieję, że tak już będzie zawsze.
Ostatnie przyjemne otarcie o jej łono pozostanie na chwilę jeszcze w jego pamięci niczym szczegół, którym było w tej relacji do niej. Zionęło cząstką niezłomnej, młodej żarliwości, której domem były ich ciała, ale nic poza tym. Dlatego gdy skończył, przestał ją całować, jakby to był jej winien. Kładł się obok, zwykle odwracał się od niej, czasami tylko akrybia jego wzroku frenetycznie i ulotnie zasiadało na jej głębokim spojrzeniu, zastygając gdzieś w niezgłębionych przestrzeniach jej bezkresnej miłości. Rzeczywiście w tej chwili wszystko wydawało mu się okrutnym kłamstwem. Nie potrafił tak patrzeć jak ona; nie potrafił być tak szczęśliwy jak ona, gdy tak na niego patrzyła. Zdarzało się wtedy, że nienawidził jej i pogardzał nią, czując wyższość, choć tak naprawdę wiedział, że myśląc tak, czując w ten sposób, oszukuje samego siebie. Jednak nad tym wszystkim istniał jego wstręt do tego, co robił – silniejszy, im bardziej jej pragnął. I czuł całym sobą, że nad niczym nie panuje, tak jak nie panował nad tym, co jej czynił. Niezrozumiane słowa, których jeszcze nie wypowiedział i których świadectwo nie objawiło mu się w jego świadomości, trwały i czekały jego odkrycia. Krzywda, jaką wkrótce jej wyrządzi, gdy zostawi ją samą sobie, jeszcze nie istnieje w jego świadomości, tylko czyha na swoje przeznaczenie. Tak naprawdę jeszcze nie rozumiał tego, co się z nim dzieje.
Patrzył więc przed siebie w głuszę przestrzeni pokoju, od czasu do czasu spoglądając na mroki zimowego poranka, na pierzeję ulicy Tatrzańskiej, na dalszą panoramę dzielnicy, której kontury dalekich domów budowały filary wyobraźni, a wzbogacane czasami nurtem bieli płynącej z odległej, wysokiej przestrzeni, zapewne zdmuchiwanej z wierzchów korony drzew, wydawały mu się częścią niezwykłej i dalekiej czeluści. Ona zaś patrzyła na niego, jakby czytała go na wskroś; jakby ta jego obojętność na nią przerażała ją, dlatego milkła i po wszystkim nic nie mówiła. To ją trzeźwiło, szczególnie to, co mogłaby usłyszeć, tym bardziej że za każdym razem po wszystkim chciała go poprosić, by zamieszkał z nią na zawsze, by wypełnił tę próżnię, jaka ją otaczała; tę samotność, z którą sobie nie radziła; ale zawsze brakło jej woli i odwagi, by to zrobić. Jakby istniała jakaś cząstka rzeczywistości, której nie chciała znać, chociaż ta krztyna realizmu tkwiła w niej niczym zwierzę juczne, które zaprzęgnięte w jej uczucie, ciągnęło je z dala od prawdy; chociaż wiedziała, że ten autentyzm jest częścią rzeczywistości, a przynajmniej domyślała się jego istnienia. Być może była to jej duma, a być może chodziło o to, że nie bała się samotności, ale tego że to wyobcowanie mogłaby się toczyć bez niego; ze świadomością, że on istnieje bez niej.
– Zostań jeszcze trochę, przecież nie masz dziś uczelni – Alicja mówiła zachęcającym głosem, gdy już wstał i szedł w stronę łazienki, by orzeźwić się zimną wodą; by się umyć i przygotować do wyjścia. – Jeszcze szóstej nie ma… Mógłbyś zostać dłużej… Chciała, by zabrzmiało to zachęcająco; chciała, by nie odmówił; chciała podejść i zanurzyć go w sobie, tak by zatrzymać go jeszcze przez chwilę. Patrzyła na martwy knot świeczki, który ożywiła w żywy i ruchliwy płomień. Pojawił się cień podobny do walca, podobny do pachołka, który zwracał na siebie uwagę drganiem i niewyrazistością. Spojrzała na otwarte okno. Niechętnym, ale energicznym ruchem wstała, zrzuciła z siebie pościel i zamknęła je. Wtedy jej odpowiedział. Był już ubrany i gotowy do wyjścia.
– Nie mam zajęć, ale chcę koniecznie zaliczyć dziś historię na konsultacjach.
Gdy mówił, wszystko wydało się lapidarnym: słowa, ich kontekst, jej nadzieja, że może za chwilę zmieni zdanie; moment, gdy patrzyli sobie w oczy.
– No tak, ale jest szósta, mógłbyś coś zjeść, przynajmniej wypić coś ciepłego…
– Wypiję na uczelni. Poza tym chcę się jeszcze przejść miastem i nabrać siły.
Odgarnął pościel i usiadł na łóżku, po czym zaczął zawiązywać rachityczne sznurowadła martensów, przez cały czas czując jej głodne spojrzenie na sobie.
– Kiedy przyjedziesz?
Wstał i delikatnym dotykiem ust dał jej znać, że jej nie odpowie, przynajmniej dosłownie. Słyszała tylko, jak przechodzi przez korytarz i otwiera drzwi wyjściowe. Mogła się tylko domyślić, co się działo potem: jak poprzez ciemną i mroźną klatkę starej kamienicy idzie swym chłopięcym krokiem i znika gdzieś w otchłani mrocznego jeszcze poranka. W rzeczywistości zamknął drzwi jej mieszkania i całym swoim ciałem przywarł do nich, chowając twarz w dłoniach. Czekał przez moment, aż niepokój odejdzie i oddali go od świata powikłań, które go z tym miejscem wiązały. Ale gdy ten nie odchodził, starał się sobie to wszystko ułożyć. Powstała zatem myśl – szlachetna i konkretna – że gdy następnym razem tu przyjdzie, przestanie ją okłamywać i powie jej, że to koniec i że nigdy więcej do niej nie przyjdzie.
Uchylił lekko drzwi klatki schodowej, tak by wpuścić do środka mroźne powiewy wiatru, a po chwili je zamknął. Teraz, gdy poczuł powietrze i oswoił się z jego srogą i agresywną zawziętością, szalikiem opatulił szyję, założył kaszkiet i zapiął dokładnie kapotę. Nie miał rękawiczek, dlatego zanurzył dłonie w głębokie obrywy czarnego płaszcza. Wyjrzał przez okno na ulicę wypełnioną mroczną i nocną aurą. Cały pejzaż przestrzeni Tatrzańskiej wydawał się zastygły w bieli, a jedynym przejawem życia, jaki można było dostrzec na ulicy, były podmuchy wiatru. Przez chwilę patrzył z podziwem, jak ich nieprzejednane zrywy rozdmuchiwały stateczne stogi śniegu.
Wyszedł.
Spojrzał przed siebie w dolinę śródmieścia, w najdalsze linie panoramy Gdyni. Morze tylko poprzez nieustanną własną pracę odróżniało się od przestrzeni atramentowego poranka i jeszcze ciemniejszego, modrego firmamentu. Dla osoby obserwującej to zjawisko oczywistym było zagubienie się w tych trzech odcieniach ciemności. Śródmieście jeszcze spało. Z miejsca, w którym stał, widać było, jak jego pojedyncze ogniwa stopniowo i systematycznie powolnie budziły się do życia. Z lewej strony horyzontu rozpościerał się feeryczny obraz lasu. Kontemplacyjny i tajemniczy ozdabiał przestrzeń miasta, roznosił aurę spokoju i wyciszenia, zdawał się strażnikiem tego, co hieratyczne i niezgłębione.
Ruszył wzdłuż jego grani. Wtedy usłyszał znajomy głos. Odwrócił się i dostrzegł stojącą obok niego Alicję w jasnym, gabardynowym płaszczu, z opatuloną szalikiem szyją i gołymi stopami zanurzonymi w ciepłych kapciach. Stała i patrzyła na niego. Przechyliła się, by wyszeptać mu parę zdań; by zburzyć to, co sobie wobec niej przed chwilą postanowił; by oczarować go choćby na ten jeden nieuchwytny moment. Schowała mu do kieszeni płaszcza śniadanie, włożyła ręce w jego poły, jakby czegoś szukała; jakby wewnętrznej znanej tylko mu i jej kieszeni, w którą schowa klucze. Następnie, gdy wyciągnie już te drobne dłonie, wyjmie mu z zewnętrznej kieszeni rękawiczki, które mu wręczy, i gdy uzyska pewność, że dziś jeszcze do niej wróci, pobiegnie z powrotem do kamienicy.
Ruszył przed siebie. Szedł dosyć szybko, nie zważając na słabe oświetlenie ulicy oraz na śliskie i lekko ośnieżone podłoże chodnika. Tak jakby w tym szybkim chodzie kierował się wyostrzoną czujnością lub pamięcią o wszystkich szczegółach tej arterii, którą tak często ostatnio przemierzał. Kontemplował. Myśli biegły mu szybko – to do nieodległej przeszłości, to do nadchodzącej przyszłości – zupełnie jakby gubił się w tych wycinkach czasu, które przecież miały własną chronologię. Dlatego potrzebował długiego spaceru, by sobie to wszystko ułożyć i uporządkować. Tym bardziej że od dzisiejszej wizyty u wykładowcy będzie dużo zależało, przynajmniej za dużo jak na jeden zwykły egzamin.
Ulica Wolności, ciemna od nocy i biała od zimy, stężała w swym przeznaczeniu. Nie było jeszcze na niej nikogo – ludzi śpieszących do pracy, dzieci idących do szkoły, samochodów przemieszczających się przez jej stromy charakter, dalekich odgłosów symbolizujących nadejście dnia pracy. Tylko w niektórych domach paliły się światła. Powietrze, srogie i przejmujące, utrudniało oddychanie. Czasami wiała bryza. Dęła do góry, po spadzistym wzgórzu dzielnicy, zabierając za sobą pył śniegu, strzepując go z drzew i dachów i roznosząc go w mroźnym powietrzu.
Dopiero gdy doszedł do Warszawskiej, wszystko się odmieniło. Pojawiły się pierwsze samochody i trolejbusy. Mniejsze grupy ludzi podążały w tylko im znanych kierunkach. Architektura ulicy stała się wyrazistsza i bezpośrednia. Prosta i zaniedbana pierzeja arterii zamknięta w szpalerze starych kamienic ciągnęła się dalej ku południowej części miasta. Stamtąd słychać było już odgłosy ruchliwych ulic Śródmieścia, które tutaj właściwie się zaczynało.
Lubił te fertyczne zjawisko miasta, w którym istniały jednocześnie anonimowość i indywidualizm; coś, co stanowiło o nieustannej jednostkowej odmienności w tym nurcie ciągłego ruchu, a jednocześnie składało się na jedną, koherentną całość. Tu dostrzegł tego początki i tu się w nie zanurzył. Ominął Warszawską, wszedł w tunel dworca, z pudełka wydobył ostatniego papierosa, zapalił go, wmieszał się w gromadę spieszących się ludzi i przez chwilę zapomniał o tym, co go nurtowało.
Szedł powoli, często się zatrzymując. Ludzie, którzy go mijali, pomimo wczesnej pory dnia nie byli zaspani, a wręcz przeciwnie, wydawali się pobudzeni rześkim i srogim charakterem poranka. Przyglądał się dokładnie stroskanym obliczom ich twarzy, rzeźbionym przez smutek rysom, nieodgadnionym i nietransparentnym spojrzeniom. Zupełnie jakby chciał w tej właśnie chwili odnaleźć w nich bliską osobę; kogoś, kto w jednym spojrzeniu wyraziłby pewien wyłom wobec istniejącej rzeczywistości; z kogo emanowała mądrość, której szukał, i odpowiedzi, której potrzebował. Większość fizjonomii była jednak zmęczona, melancholijnym wzrokiem szukając pocieszenia, nieraz błądząc po omacku w przestrzeni i doszukując się nadziei.
Szedł przed siebie. Gdy był już po drugiej stronie dworca, tuż przy jego wyjściu, prawie w przestrzeni centrum Śródmieścia, poczuł lekkie szarpnięcie za poły płaszcza.
– Nie ma pan paru złotych? – usłyszał delikatny kobiecy głos wypełniony akcentem, który skojarzył ze wschodem kraju. Twarz pytającej, ładna i dojrzała, zdradzała bezradność i prośbę, której nie mógł zlekceważyć. Tym bardziej że wzrok, który na nim osiadł, skierował jego spojrzenie na małą, anielską istotę siedzącą trochę dalej na ławce. – Wczoraj tu przyjechaliśmy, mała jest głodna, nie mamy dokąd iść.
Stali w miejscu, gdzie ścierały się szlaki wchodzących i wychodzących ludzi, dał więc do zrozumienia, by odeszli w boczną przestrzeń.
– Mam kanapki, nic więcej… – Spojrzał na nią, jakby przepraszał za ubogą merytoryczną kolokację.
– To dużo, byłabym wdzięczna… – Spuściła głowę. Nie wiedział, czy zrobiła to z grzeczności czy z rozczarowania.
Wyjął siatkę z domniemaną zawartością, otworzył ją, by się upewnić, co skrywa, po czym pewnym ruchem wręczył ją tej nieznanej mu osobie. Miała delikatne ręce i długie, kościste palce, którymi z podziękowania opatuliła jego dłoń oraz spojrzała wdzięcznym wzrokiem pełnym niewysłowionej wrażliwości. Tkliwość jej istoty zawstydziła go do tego stopnia, że nie mógł dłużej patrzeć jej w oczy. Wydała mu się zbyt młodą osobą jak na matkę, zbyt uroczą na tę sytuację, zbyt dobrze ubraną, by prosić o to, o co prosiła. Nie śmiał o nic pytać. Całe rozumowanie zamknął w tym, co usłyszał; w tym, co zinterpretował. Wykładnia akcentu dezawuowała dalszy schemat myśli. To mu wystarczało.
– Dziękuję. – W jej głosie wyczuwało się bezradność i dumę, która wstrzymywała potok łez. Uśmiechnął się niemrawo, już chciał odchodzić. Wtedy przyszła mu na myśl Alicja i jej prawie wolne mieszkanie. Puste i wielkie, bodajże trzy niezamieszkałe pokoje. Widział, jak odchodzi:
– Pani poczeka! – Wyjął kartkę i długopis, oparł wszystko o stojący automat i wypisał adres na Tatrzańską, po czym wręczył go jej.
– Co to jest? – zapytała z nadzieją w głosie.
– Tu może pani iść. Pani powie, że jest pani od Piotra; że ja panią tam przysłałem.
– Pan wybaczy, ale to za dużo… – mówiła śmiesznym akcentem, jakby nie wierzyła temu, co usłyszała – ja nie mogę robić panu takich kłopotów…
– Tam, gdzie pani pójdzie, takie kłopoty jak pani osoba się przydadzą…
– Nie rozumiem…
Z dala słychać było krzyk dziecka; małej zniecierpliwionej dziewczynki:
– Mamo, chodź już!
– Tam mieszka dwudziestoletnia dziewczyna o imieniu Alicja. Ona jest sama. Jeśli się nie mylę, są trzy niezamieszkałe pokoje, więc nie będzie żadnego problemu. Nie powinno być – przerwał i poprawił jedną cyfrę, by stała się wyraźniejsza. – To jest jej mieszkanie, ale nie powinno być problemu.
– Ja nie potrzebuję…
– Wie pani, jak trafić?
– Nie jestem stąd…
– Pójdzie pani tunelem na drugą stronę dworca, a dalej ulicą cały czas do góry. Trafi pani na dzielnicę Działki Leśne, a tam się pani zapyta kogokolwiek o wskazany adres.
Ta sama dziewczynka, która przed chwilą krzyczała, teraz stałą przy nodze swojej mamy. Spojrzał na nią i od razu dodał:
– Najlepiej będzie, jak pani tam od razu pójdzie. Mała tu może się zaziębić.
Patrzyła na niego ze zdziwieniem, w którym dostrzegł niedowierzanie temu, co się stało. Wyobraził to sobie tak, że jeszcze kilkanaście minut temu ta nieznana mu kobieta siedziała na ławce, patrzyła na niedający nadziei dworzec miasta, opatulona starym kocem trzymała małą na kolanach, gładząc jej śpiącą główkę i myśląc o tym, co powinna zrobić, by jej córka coś zjadła, gdy się przebudzi. Zastanawiała się, jak powinna odpowiedzieć dziecku, gdy to zapyta ją, co dalej z nimi będzie. Wtedy obudziła małą i stanęła przed tłumem. Liczni, obcy i niechętni ludzie mijali ją, jak mijają jego – jakby była niewidzialną istotą. A być może tak się czuła? Być może przez chwilę nią była, osobą spoza tej rzeczywistości, wstydzącą się podejść, wstydzącą się prosić, nawet niewiedzącą, jak to się robi. Bezradna i przerażona, zmęczona nocą w tym miejscu, tym nieustannym czuwaniem, chciała już wrócić do córki, na ławkę, do nieuniknionych rozmyślań i wtedy ujrzała jego. Szedł zamyślony, niosąc aurę inności, która rozpościerała się dla niej w jego chodzie i spojrzeniu, zbliżała się więc jego postać, jakby trochę jej znajoma, jakby jej przyjazna.
– Przepraszam, ale muszę już iść – wyraził się stanowczo, choć uprzejmie. Tak jakby nie do końca wiedział, czy postąpił słusznie. Tak jakby cała ta sytuacja wydała mu się absurdalna; jakby chciał ją jak najszybciej zakończyć; jakby grzeczność, do której się posunął, była czymś nierealnym, czymś sztucznym i schematycznym. Czymś, co go przerastało.
Odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia. Uśmiechnął się na myśl, że jednak będzie głodny. Wyszedł, ale od razu, jeszcze w przejściu, przystanął. Przypomniał sobie o zegarku, który gdzieś głęboko w płaszczu tykał swoją wartość, uchodząc za drogi antyk w swojej profesji, będący prezentem od dziadka, który kupił go w Nowym Jorku kilkadziesiąt lat wcześniej. Sam od dawna nie wiedział, co z nim zrobić. Myślał więc, jak się go pozbyć, tym bardziej że nie znosił nosić ze sobą czasu – tego jarzma zabierającego mu poczucie wolności, jak uważał od jakiegoś czasu.
Musiał być sporo wart – pomyślał. Przynajmniej tak mu kiedyś ktoś powiedział. Patrzył więc na niego uważnie; trochę z podziwem, trochę z obrzydzeniem; lecz w końcu postanowił wrócić i dołożyć go w pakiecie do tych kanapek. I gdy chwilę później stanął w tym samym miejscu, ich już nie było. Tak jakby w ogóle nie było ich nigdy. Ta sama ławka, przed momentem zajęta przez dwie osoby, teraz była pusta. Kartka z adresem leżała przy niej. Z daleka zobaczył kontur jej osoby, jak idzie w stronę wejścia na perony.
Wyszedł z dworca. Zimowy mrok schodził z placu Konstytucji, odkrywał jego przestrzeń, cały jego inwentarz, który Piotr znał na pamięć. Nie musiał patrzeć, by ujrzeć urbanistyczny chaos czy jego wyraziste zaniedbanie. Ale patrzył, bo chciał widzieć; bo nieustannie tęsknił za widokiem tej części miasta, od której miał zwyczaj zaczynać poranny spacer. Szczególnie o tej wczesnej porze dnia, kiedy kolorystyka i estetyka zlewały się z przestrzenią, a na pierwszy plan wychodziły forma, kształt i przesłanie bryły. Opływowość i harmonijność. Budynek sądu i budynek banku budziły się właśnie do życia przez nadchodzący dzień, przez powolny, mający wkrótce nadejść napływ ich pracowników, przez falę petentów. W ich bryłach w niektórych miejscach zapalały się światła, ukazywali się ludzie, otwierały się okna. Z każdą chwilą, gdy aura nocy przybierała jaśniejszą powłokę, ukazywała się jednocześnie zbutwiała część tych kamienic, tak by pokazać ich zaniedbanie, swoistego rodzaju nagość, której wobec nadchodzącego świtu i dnia nie mogły ukryć. Stawało się to zatem stopniowo, tak by można było się przyzwyczaić do takiego stanu rzeczy będącego jakby chorobą, a przynajmniej przewlekłością.
Przeszedł na drugą stronę placu, ruszył ku Starowiejskiej, przez chwilę wahając się, czy nie przejść od razu na 10 Lutego. Nieunikniony nawyk spacerowania Starowiejską dezawuowały jednak te rozważania. Spojrzał przed siebie w coraz wyraźniejszą postać poranka. Zarysy zwyczajnej i nieokazałej architektury ulicy ciągnęły się daleko przed nim. Ich prostota i skromność sprawiały wrażenie otwartości, dawały złudzenie równości i braterstwa. Biel śniegu wydawała się nieodłącznym elementem całej arterii. Przykryła chodniki i samochody, drzewom odebrała ich naturalny ciemny kolor. Tuż pod nimi w niektórych miejscach gnieździła się w postaci hałd i kasztów (stogów). Jedynie środkowa i brukowana część ulicy mieniła się swą brunatną, niezależną barwą.
Szedł wolno, na przekór mroźnemu powietrzu, jakby umyślnie się nie spiesząc. By uciec od rozważań o profesorze Godeckim i egzaminie, co chwila przystawał przed witrynami sklepów, restauracji czy biblioteki. Wpatrywał się w ich treści, w ich szczegóły, w ich alternatywny przekaz rzeczywistości. Znudzony przerzucił wzrok na pierzeję ulicy, a jego spojrzenie mijało coraz bogatsze formy gdyńskiego modernizmu. Przypatrywał się kalenicom, jak ich proste linie wieńczą dzieło kamienic, oddając ducha ich prostoty i otwartości. Niektóre jednak odbiegały od monotonności, były szczególne i wyjątkowe; sublimowały odmienność, jakby cyzelowały niezależność. Wprowadziły go na Abrahama.
Przeszedł przez ulicę kantorów, niektóre z nich były już otwarte, zupełnie jakby nieustannie trwały w tym stanie. W powietrzu unosił się świeży zapach pieczywa i słodkości, który narastał i wzbudzał w nim znajome, przyjemne uczucie głodu. Na wystawie sklepu z zabawkami piętrzyły się bujne ozdoby świąteczne. Ich istota przyćmiewała całą widoczną galerię, przez moment wrócił więc do swojej ostatniej Wigilii i do tych dwóch dni po niej, kiedy było przyjemnie i beztrosko; kiedy cykl świąteczny zawarty został w byciu z Alicją, dobrym jedzeniu, długim śnie i dalekich spacerach po gdyńskich lasach.
Przystanął już na 10 Lutego. Wszystko było w procesie, in statu nascendi. Dzień, który się zaczynał; głód, który go naszedł; myśli, które mu ciążyły, a od których próbował uciec. Wahał się, czy może nie pójść w stronę Bulwaru Nadmorskiego, w stronę brzegu, w stronę alei Piłsudskiego, by dojść nią na stację. Silny powiew wiatru od morza zniechęcił go do pójścia w tamtym kierunku. Dlatego ruszył w przeciwną stronę, do dworca głównego. Tak zwykle tamtędy chodził. Starowiejska, plac Konstytucji, Św. Piotra, Derdowskiego, Waszyngtona, Bulwar i Piłsudskiego stale, od czasów liceum, były niezmieniającym się traktem jego wędrówek.
Arterie mijał szybko. Nie patrzył przed siebie. Nie widział monumentalnych budowli seledynowego banku i szarej poczty. Ledwie dostrzegł skrzyżowanie z Władysława IV, które przeszedł śpiesznie i obojętnie. Zatrzymał się dopiero przed cokołem powstającego budynku, gdzie paru młodych ludzi przygotowywało się do prac budowlanych. Przebiegł na drugą stronę ulicy i stanął na 3 Maja. Blady i smutny odcień chmur przykrywał firmament, ciążył na nim swym mrocznym klimatem, piętrzył się, zwiastując schyłek spokojnego poranka.
Przystanął na moment przed kioskiem z gazetami, przed którym starsza kobieta szybkimi ruchami zawieszała ramkę z gazetą, i która po skończeniu tej czynności śpiesznie wróciła do wnętrza stoiska. Liczył, że będzie to gazeta lokalna i się nie pomylił. Przejrzał stronę główną i uśmiechnął się, jakby poczuł ulgę. Jednak w tej samej chwili zagrzmiało, zaczął padać śnieg, mżyć coraz mocniej w sposób dokuczliwy, a jego duże płaty pazernie siadały mu na odzienie i twarzy, pod wpływem wiatru raz po raz zmieniając kierunek. Podbiegł więc pod klatkę kamienicy i stanął tuż przy kawiarni Cyganeria.
Zaczął się zastanawiać, co począć dalej. Było po siódmej, na uczelni miał być koło dziewiątej, wciąż jednak nie miał ochoty, a raczej odwagi, by myśleć o ustnym egzaminie, a co dopiero jechać do Gdańska i go zdawać. Teraz żałował, że zabiegał o ten szybki termin, który wtedy wydawał mu się jedynym rozwiązaniem obcej i niedostępnej przyszłości. Egzamin, który miał go odciążyć od wysiłku letniej sesji, niespodziewanie stawał się przeszkodą – mglistą i niepojętnie daleką, niemal beznadziejną. Godecki – jak myślał – nie zadowoli się merytorycznym kontekstem ich spotkania, to wydawało się oczywiste. Jednak to mógł przewidzieć już dwa miesiące temu, gdy w tym samym miejscu – w lokalu, który znajdował się obok Piotra – zakreślał plan puczu swojego pokolenia. On, Rafał i Andrzej siedzieli w Cyganerii do późnej nocy, aura tytoniowego dymu wskrzeszała ich młode, naiwne myśli, a oni nadawali ich formom rzeczywiste kształty. Wtedy właśnie poczuli ten dar, jaki dostali od Boga, od toczącej się historii, który sprawił, że pierwszy raz w swoich młodych egzystencjach ich postacie nabrały nowego i dziejowego kontekstu. Spojrzał za okno na miejsce, gdzie wszystko się zaczęło; na pusty szezlong znajdujący się za szybą klubu usytuowany zaledwie dwa metry od niego, który w tej chwili tkwił niczym jałowy i bezpodstawny mebel, i na stół mający pełnić jego symetryczne uzupełnienie. Sprzęty te wyglądały blado i nużąco, powietrze unoszące się nad nimi wydawało się zmęczone i tęgie, a ociężałe tkwiło w przestrzeni, w jakiej zostało zamknięte. Jedynie nieuchwytne ruchy fertycznej kelnerki doprowadzającej ład lokalu do porządku wydawały się czymś zupełnie optymistycznym, dalekim od wszelkiej pejoratywnej strony chwili i przestrzeni, którą właśnie obserwował.
Patrzył na nią z podziwem wcale nieukrywanym, z zachwytem obserwowania jej osoby jako zjawiska radosnego i optymistycznego. Miał wrażenie, jakby ją znał; jakby była mu bliska. Przykleił wzrok do jej ciała, skwapliwie obserwując każdy jej ruch, każdy jej gest, ale tak naprawdę szukał jej twarzy, jej spojrzenia, wyrazu jej fizys, jego interpretacji wobec tego, co by wyczytał; co by dostrzegł w jej wnętrzu. Był jej ciekawy. Jakby potrzebował tego, by w tej lapidarnej chwili dostrzec jej człowieczeństwo, jej kobiecość, istnienie Boga w jej osobie. Szczególnie Boga. To zjawisko, które by wyczytał – które czuł, że żyje tam w niej samej – dałoby mu wiele… Patrzył więc na nią i zazdrościł. Zazdrościł jej pasji i jednocześnie obojętności w której tkwiła. I z każdą sekundą to uczucie narastało.
Zamyślił się i odwrócił wzrok. Wtedy nagle znikła.
Ta jedna osoba znikła w przestrzeni, jaką dostrzegał. Oparł się więc bokiem swojej postaci o szybę klubu i zanurzył w potoku własnych myśli, we własną przeszłość. Dzień, choć wypełnił się śnieżną bielą, zapowiadał się niemrawo. Teraz tak naprawdę to zauważył. Nie było żadnej dyferencji między tym, co czuł i tym, co widział. Żadnej ambiwalencji jego świata i tego, który go otaczał. Zionęło srogością w dwie strony, tak jakby nie było granic między sferą jego odczuć a przestrzenią, którą widział. Zdawało mu się w tej chwili, że centrum miasta to lustrzane odbicie jego osoby.
Przypomniał sobie ten wieczór, gdy przyszedł im powiedzieć. Było to zaledwie niecałe dwa miesiące temu. Rafał i Andrzej siedzieli w Bohemie już dłuższy czas, dopijali trzecie piwo, widać było po nich narastające napięcie w gestach i podniecenie w wyrazie ich twarzy. Dyskusja dotyczyła życiorysu marszałka Piłsudskiego. Panowie spierali się, który okres z życiu Marszałka był ciekawszy – łódzki, gdy powstawał „Robotnik” czy ten późniejszy, „galicyjski”, gdy tworzyły się zręby Wojska Polskiego. Absurdalna jałowa studencka debata prowadząca do niczego.
Gdy wszedł na ich piętro, wydał im się jakiś inny, szczególnie na tle ciemnego lokalu, którego słabo oświetlona aura sublimowała jego postać w jakiś tajemniczy i rewolucyjny klimat. W niektórych miejscach jego zimowego odzienia piętrzył się listopadowy śnieg, a jego biel deprecjonowała się z każdą chwilą, po czym znikła. Tytoniowy dym przesiąkał jego dopiero co przybyłą osobę swym niewidzialnym znaczeniem, szczególnie tu, na górze, wydawał się nieznośnym w swym dużym stężeniu.
Andrzej i Rafał patrzyli na jego zbliżającą się twarz, widząc w niej niespotykane dotychczas oblicze. Biła z niej jakaś nieznana radość i pewność dziejących się rzeczy. Ponieważ nie widzieli się przez dłuższy czas, Andrzej wstał od razu, przywitali się przyjaznym uściskiem, wymieniając krótko porozumiewawcze spojrzenia. Rafał nie wstawał – uśmiechał się tylko. Podali sobie dłonie. Czarnowłosa kelnerka zapytała, czym może służyć. Zamówił całą kolejkę palonego na swój koszt. Piotr patrzył uważnie na Andrzeja, jakby chciał się upewnić co do autentyczności jego osoby. Robił to zresztą zawsze, gdy ten wchodził na prom do pracy na dłuższy czas. Dopatrywał się w nim szarego pyłu gnieżdżącego się zaraz pod jego brwiami. Te podkrążone oczy miały dla Piotra wymiar dokumentarności jego cierpienia i w pewnym sensie, jak wierzył, stopnia odczuwania Boga przez jego najbliższego przyjaciela, bo ten pył szczególnie narastał podczas jego niebytu tutaj, na lądzie, a raczej bytu tam, na morzu; tam, gdzie był sam na sam ze światem własnych problemów oraz ze światem problemów ludzi, z którymi pracował. A to Andrzeja przewyższało.
– Dzisiaj rano zszedłeś? – Piotr zapytał pełen radości.
– Nie, po południu. Prom nie wypłynął, trochę wiało. Przetrzymali nas… no ale zrobiliśmy swoje. I tak przynajmniej nas wypuścili.
– Najważniejsze, że nie wypłynęli. – Rafał spojrzał na Piotra, po czym zwracając się już bezpośrednio do Andrzeja, kontynuował: – Znając twoją podatność na sztormy, długo byś nie wytrzymał. – Wyjął papierosa i rzucił paczkę w stronę Piotra. – A ty co taki wesoły?
Piotr rozejrzał się, jakby chciał się upewnić, czy nikt ich nie podsłuchuje. Nachylił się, dając im do zrozumienia, że nie będzie głośno mówił. Przybliżyli się, lecz po chwili wszyscy się cofnęli, gdyż młoda ciemnooka dziewczyna postawiła przed nimi zamówiony browar. Dopiero gdy odeszła, wrócili do poprzedniej pozycji.
– Profesor Godecki chce, bym wystąpił przed prezydentem…
Książkę Szpetnicy kupić można w popularnych księgarniach internetowych: