Jan Skórzewski jest bezgranicznie zakochany w swojej wnuczce. Gdy dowiaduje się, że Emilka cierpi na rzadką chorobę nowotworową, postanawia zrobić wszystko, by jej pomóc. Naprawdę wszystko.
Wykorzystuje więc całe swoje doświadczenie oraz umiejętności – także te, które przez lata skrzętnie ukrywał przed bliskimi – żeby zdobyć środki niezbędne do wyleczenia ukochanej wnuczki. Wkrótce odkrywa, że nic w jego życiu nie wydarzyło się bez przyczyny. Każdy krok, każda decyzja nieuchronnie prowadziły go do tego momentu. Jak daleko posunie się Skórzewski, by ocalić ukochaną wnuczkę?
Tajemnice, trudne wybory i niewyobrażalne poświęcenia – Dziadek ukazuje Czytelnikom niezwykłe oblicza miłości. Obszerne fragmenty powieści znaleźć można na stronie internetowej autora. Na przełomie października i listopada Dziadek ukaże się również w wersji angielskiej.
Dziadek to świetna sensacja z domieszką historii i prozy obyczajowej. To powieść inteligentna z ukrytymi smaczkami, których warto poszukiwać – pisze Danuta Awolusi w redakcyjnej recenzji powieści.
Do przeczytania książki zaprasza Novae Res. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach zaprezentowaliśmy premierowy fragment książki Dziadek. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Czas wziąć byka za rogi – pomyślał doktor Eugeniusz Kwaśnicki, zastępca szefa oddziału gastroenterologii Centrum Zdrowia Dziecka. Super. Zajebiście. Jak ja im to powiem? – zastanawiał się, zaciągając się łapczywie papierosem. Przeciętnie musiał takie wieści przekazywać rodzicom raz na tydzień, czasem częściej. Wieści głoszące, że pozornie błahe schorzenie okazało się o wiele groźniejsze i wymaga znacznie poważniejszych interwencji, a skończyć się może różnie. Tak różnie, że żadnego ze scenariuszy, łącznie z najgorszym, nie można wykluczyć. A fakt, że musiał o tym informować stosunkowo często, wcale nie ułatwiał mu sprawy. Doktor zawsze zastanawiał się, jakimi słowami to wyrazić. I zawsze wychodziło inaczej, niż sobie zaplanował.
Zdusił papierosa, z kieszeni kitla wyjął odświeżacz oddechu w aerozolu, psiknął sobie dwa razy w otwarte usta i otworzył drzwi prowadzące z pomieszczenia dla palaczy na szpitalny korytarz.
Państwo Skórzewscy czekali we troje w gabinecie, rozmawiając ze sobą z cicha. Na odgłos naciskanej klamki wszyscy, jak za pociągnięciem sznurka, odwrócili głowy w stronę drzwi. Do środka wszedł wysoki, prawie całkiem łysy mężczyzna z kozią bródką i w okularach, na oko w wieku około czterdziestu pięciu lat. Miał na sobie kitel, na szyi stetoskop, a pod pachą segregator z jakimiś dokumentami. Najwyraźniej to on miał im oznajmić, jak przedstawia się sytuacja. Oboje próbowali wyczytać coś z jego twarzy, ale lekarz nie dawał się czytać. Zaczerwienione obwódki i przekrwione białka oczu świadczyły o olbrzymim zmęczeniu; rzeczywiście, właśnie kończył mu się siedemdziesięciodwugodzinny dyżur.
– Dzień dobry państwu. Eugeniusz Kwaśnicki, jestem zastępcą szefa oddziału. – Wymienił z nimi uściski dłoni. Dzień dobry, kurwa mać – pomyślał. Dlaczego po polsku zostaje tylko „…ń-dobry”, skoro ten poranek nie jest dobry? Po angielsku jest „…d’morning”, tak by było sprawiedliwiej, skonstatował trochę bez sensu. Usiadł za biurkiem i otworzył segregator.
– Proszę państwa… – zaczął i odchrząknął.
Goście wpatrywali się w niego w skupieniu, które nieledwie dało się kroić nożem. Poczuł się nieswojo i raz jeszcze zaklął w myślach. Złożył palce dłoni w piramidkę, oparł na nich podbródek i popatrzył na rodzinę małej Emilki. Jeszcze dwie, trzy sekundy… jeszcze przez tyle będą spokojni, jeszcze przez tyle ich dziewczynka będzie dla nich zdrowa… to nie na moje nerwy – pomyślał. Dlaczego nie wybrałem na przykład zamiast pediatrii psychologii? W ogóle dlaczego, do ciężkiej cholery, poszedłem na medycynę? I dlaczego w takich sytuacjach wciąż zadaję sobie te same pytania?
– Proszę państwa, sytuacja nie jest dobra.
Twarz Iwony zmieniła w ułamku sekundy kolor na kredowo szary, położyła dłoń na ustach. Jan zmarszczył czoło, a u Wernera zaczęły rytmicznie pracować ścięgna przy żuchwie.
Articulatio temporomandibularis – pomyślał odruchowo Kwaśnicki.
– Powiem więcej, jest zła. Ale nie beznadziejna. – Uniósł dłoń w uspokajającym geście. I lepiej, byście byli bardzo dobrze sytuowani – dodał w duchu.
– Jezus Maria… – wyszeptała pani Skórzewska.
Wernerowi zaszkliły się oczy, Jan siedział bez ruchu, zastygł niby posąg.
– Mała ma… nowotwór trzustki. Fachowo nazywa się to pankreatoblastomą. Badania musiały tak długo trwać, gdyż w tym diagnozowaniu niezmiernie łatwo o pomyłkę. – Gdy już wszedł w „tryb naukowy”, mówienie stało się łatwiejsze. Już nie pacjent, ale choroba, Złośliwe, paskudne kurwisko. Właśnie tak. – Dopiero biopsja i testy laboratoryjne mogły dać ostateczny wynik i niestety, potwierdziły się najgorsze obawy. Z tym że proszę pamiętać: nowotwór to nie wyrok, to bardzo ważne. To jest uleczalne.
Pierwszy ocknął się dziadek.
– To jakie są w takim razie… rokowania? Jakie procentowe szanse dla niej? – Jego głos zabrzmiał nagle nienaturalnie wysoko.
– Tu mamy problem. – Kwaśnicki rozłożył ręce. – Na szczęście nie z gatunku tych najgorszych. Po prostu jest to najrzadsza w ogóle odmiana raka trzustki. Literatura przedmiotu praktycznie nie istnieje, to znaczy mam na myśli historię przypadków choroby. O ile się nie mylę, w Polsce od końca wojny, a więc prawie przez pięćdziesiąt lat, mieliśmy nie więcej niż kilkanaście zachorowań w ponad trzydziestomilionowym narodzie. Choroba atakuje niestety przede wszystkim dzieci, jest to tak zwany nowotwór zarodkowy. Na obecną chwilę nawet nie mam pojęcia, w której bibliotece można by znaleźć historię przypadków. Przynajmniej choć jednego przypadku. Uruchomiłem swoje kontakty wśród kolegów z różnych szpitali i uczelni, ale na odpowiedzi będzie trzeba poczekać. Może nawet i kilka tygodni. Ale jest też dobra wieść.
Werner zamrugał oczami, na jednej z rzęs nabrzmiała mu, po czym skapnęła na podłogę łza. Otarł oko palcem.
– Chorobę wykryliśmy w pierwszym stadium; mieliśmy, szczerze mówiąc, kupę szczęścia. Sprawą zainteresował się sam ordynator i to on właśnie zasugerował badania pod kątem onkologicznym. Co oznacza, że schorzenie prawie na pewno będzie operowalne. Co znacznie zwiększa szanse – ukradkiem rzucił okiem na dokumentację – Emilki. W tej chwili – spojrzał na zegarek – trwa właśnie narada kierownictwa w jej sprawie. Mamy co prawda specjalistów od pankreatologii i dobrych, ba, świetnych onkologów, tylko że żaden z nich nie miał nigdy do czynienia z takim przypadkiem. Po prostu ten nowotwór jest na tyle nietypowy, podobnie zresztą jak technika jego usunięcia, że sam zabieg łączy się ze sporym ryzykiem. Będziemy szukać kogoś w innych miastach…
– To znaczy, chwileczkę – Werner bezceremonialnie wszedł mu w słowo – to znaczy, że nie będziecie w stanie tu zoperować naszego dziecka? W najlepszym ośrodku w kraju? – głos mu się niepokojąco złamał.
Lekarz zatrzymał na nim na chwilę spojrzenie.
– Będziemy w stanie. Ale tylko wtedy, gdy nie będzie lepszej opcji. Natomiast właśnie takiej lepszej opcji szukamy. Jak mówiłem, nikt z naszego zespołu takiego zabiegu po prostu nie wykonywał… Poza tym jest kwestia rehabilitacji zasadzającej się między innymi na farmakologii z użyciem leków niedostępnych w kraju. Będziemy się porozumiewać z Czechosłowacją, tam mają jednego specjalistę. No i jest Berlin. Najlepszy ośrodek w Europie, z zespołem profesora von Sauera. Ale Berlin to olbrzymie koszty… Nierefundowane niestety przez budżet naszego Ministerstwa Zdrowia…
– Jak… olbrzymie? – Choć Iwona ledwie zachryple wyszeptała to pytanie, to dało się ono doskonale słyszeć w zaciszu gabinetu.
Kwaśnicki odchrząknął. Po chuj mi była ta medycyna?… Zbawiać ludzkość mi się zachciało… A tu zbawieniem kasa rządzi… Matko jedyna, jak mi się chce spać…
– Kilkaset tysięcy marek. Dokładnej liczby w tej chwili nie mogę podać. Przykro mi. Bardzo. – Prosta wypowiedź uderzyła słuchaczy z siłą salwy armatniej.
– Kilka… set. – wycedził powoli Werner.
Jan położył dłoń na barku syna uspokajającym gestem.
– Tysięcy Deutschmarek. – Szybko porozumiał się wzrokiem z rodziną, trzy spojrzenia przebiegły jak błyskawice z oczu do oczu. Błysnęły w nich groza, wściekłość i bezbrzeżny smutek.
– Nawet do miliona – powiedział cicho doktor. Nie patrzył im teraz w oczy, udawał, że przegląda dokumentację.
Przez chwilę wydawało się, że w pokoiku czas zaczął płynąć powoli jak melasa. Każde z nich przetrawiało dopiero co usłyszane informacje. I każde myślało, co z tym zrobić. I jak to zrobić.
Ciszę przerwał gospodarz.
– No nic… Proszę mi wierzyć, nie jest mi miło być posłańcem przynoszącym takie wieści. Córeczka jest w każdym razie pod dobrą opieką; oczywiście zostanie u nas, na razie poddamy ją łagodnej farmakoterapii. Być może wyjdzie decyzja o chemioterapii, ale znając naszego ordynatora, to raczej nie. Na razie proszę uzbroić się w cierpliwość i być dobrej myśli. Nie z takich rzeczy u nas dzieci wychodziły. – Uśmiechnął się pokrzepiająco. A przynajmniej miał taką nadzieję. – Co do wizyt… prawdopodobnie niewiele się zmieni, ale proszę się jeszcze skontaktować z lekarzem prowadzącym. Jeśli państwo nie mają żadnych pytań, to pozwolicie, że się pożegnam. Jestem trochę zmęczony, właśnie skończyłem siedemdziesięciodwugodzinny dyżur…
– Nadal nie powiedział pan, ile procent szans ma nasza dziewczynka – odezwał się Jan, nadspodziewanie twardym i prawie wrogim głosem.
Dopiero po kilku sekundach doktor Kwaśnicki zdał sobie sprawę, że starszy pan tej wrogości nie kieruje bynajmniej do niego. Przemknęło mu przez myśl, gdy ujrzał jego oczy, że chyba niedobrze byłoby stanąć temu człowiekowi na drodze; w jego źrenicach płonęły bardzo groźnie wyglądające ogniki. Cholera, że też musiał o to przycisnąć… Ale co, dziwić się mam?
– Pod dobrą opieką i po prawidłowo przeprowadzonym zabiegu, a także odpowiednio poprowadzonej rehabilitacji… więcej niż pięćdziesiąt. Ale teraz nie powiem, czy to pięćdziesiąt pięć, czy dziewięćdziesiąt; mamy wciąż za mało danych.
Dziadek Emilki wpatrywał się w niego niewidzącym, nadal twardym wzrokiem. Po chwili spojrzenie mu nieco zelżało.
– Dobrze. Dziękujemy panu, doktorze.
Wstał. Reszta rodziny poszła w jego ślady.
– Do widzenia. – Wymienili uściski dłoni, ukradkowe, zdawkowe i nikomu niepotrzebne spojrzenia, po czym cała trójka opuściła gabinet.
– Do widzenia, do widzenia…
Drzwi się zamknęły. Kwaśnicki opadł na fotel. A jeśli mała zostałaby u nas, to daję jej nie więcej niż dziesięć, piętnaście procent – pomyślał. Kurwa mać.
Minutę później doktor zasnął z głową na biurku.
Książkę Dziadek kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,