Wskrzesina Artura Boratczuka to przewrotna powieść o utracie złudzeń i nadziei, miłości i zemście, ludzkiej potrzebie wiary w dobro, które niespodziewanie może okazać się złem.
A wszystko zaczyna się od tego, że Michał Serpina, starzejący się były sekretarz gminny PZPR we Fraudencji, miasteczku w zachodniej Polsce, nie ma komu przekazać rodzinnej pasieki. Jego ukochana żona nie żyje, córka odkryła dla siebie dwuznaczną rolę u boku proboszcza Smętka i nie chce go znać. Serpina zamieszcza więc ogłoszenie o tzw. dożywotce - dożywotniej opiece w zamian za przepisanie majątku. Spośród kilkorga chętnych wybiera czterdziestoletniego Adama, byłego informatyka. Wraz z przybyciem opiekuna do domu Serpiny we Fraudencji zaczynają się dziać dziwne rzeczy: natura i ludzie doznają impulsów, które popychają ich do czynów dwuznacznych, zmieniających dotychczasowe relacje i układy.
Artur Boratczuk urodził się w 1972 roku. Mieszka na wsi w województwie zachodniopomorskim. Prowadzi małą firmę produkcyjną. W przeszłości pracował jako dziennikarz w prasie regionalnej i poszukiwał skarbów. Pisywał też opowiadania, z których kilka zdobyło nagrody i wyróżnienia na konkursach literackich.
Książka jest, owszem, próbą opisu rzeczywistości. Po to właśnie piszę, aby samemu sobie jakoś poukładać we łbie to wszystko, co do mnie dociera. Nie stawiam jednak tezy o kryzysie. Uważam, że żyjemy w momencie wielkiej przemiany. Jedni będą ją odbierać jako kryzys, inni jako źródło nadziei. „Wskrzesina” powstała przede wszystkim z pobudek jak najbardziej intymnych. Musiałem określić swój stosunek do Boga.
- Artur Boratczuk
Do lektury zaprasza Wydawnictwo JanKa W ubiegłym tygodniu w naszym serwisie mogliście przeczytać premierowy fragment książki Wskrzesina. Dziś czas na ciąg dalszy tej historii:
Horst dreptał wokół domu Marcina, zaglądał do okien, pukał w szyby. Zmierzchało już, ale w środku nie paliło się żadne światło.
– Przechero! Zgnilcze! Wiem, żeś schowan w domu swym! Wzywam cię, stań! Nie obawiaj się, przychodzę w pokoju! Daruję ci twój postępek, wynagrodzę cię nawet, honor ocalić pozwolę, lecz wyjdź, zaklinam.
Nasłuchiwał odzewu, a nie doczekawszy go, podszedł do drzwi wejściowych. W amoku walił w nie pięścią, nawet próbował wyważać ramieniem.
– Na Boga! Rozum chyba postradałeś, że pakta chcesz łamać! Niegodne to męża prawego, za jakiego cię miałem. Druhem mi byłeś i jak syna cię traktowałem, a tak się odpłacasz?
Horst lamentował tak głośno, że z sąsiedniego domu ktoś wyszedł.
– Co się stało, panie von Soldin? Pomóc w czymś?
Horst jednak zachowywał się, jakby nic do niego nie docierało. Zaszlochał i chwycił leżący pod płotem spory kamień. Trzęsąc się, cisnął nim w samochód Marcina, zaparkowany pośrodku podwórza. Rozległ się trzask pękającej szyby. Horsta ten dźwięk najwyraźniej podniecił jeszcze bardziej. Rozglądał się za kolejnymi kamieniami i ciskał nimi w samochód. Stłukł reflektor i znęcał się nad resztkami przedniej szyby. Hałas wywabił drugiego sąsiada. Obaj weszli na podwórko z zamiarem powstrzymania dewastacji, ale że byli pracownikami stolarni, trochę bali się działać zbyt zdecydowanie wobec szefa. Horst też ich rozpoznał i wzniósłszy teatralnym gestem ręce nad głowę niczym ksiądz Skarga na płótnie Matejki, deklamował:
– Biorę was na świadków, że Marcin Sawiuk pozbawi miasteczko nasze zakładu pracy! Łotr ten sprzedać chce ziemię, trzysta hektarów, którą za moje pieniądze na moje poruczenie nabywał. Pieniądzem z tej ziemi ratować naszą stolarnię chciałem. Na myśli mam jeno, aby wszyscy tutaj szczęśliwości zażywali. Mąż i białogłowa, stary i młodzian, psi a koci. Lecz ziemię Marcin Sawiuk za moimi plecami sprzedaje po kawałku, anonse dawając, zaś mnie widzieć już nie chce. Tak czynić się nie godzi! Starym i dni moje policzone, chciałem zostawić coś po sobie. Siedziałem jak kret pod ziemią, czekając na kres świata, i ślubowałem, że jeśli ten kres nie nadejdzie, życie moje ludziom tutejszym przeznaczę, gdyż ukochałem ich. Wszystek mój majątek i siły dla was oddałem. Pragnieniem moim było jedynie, abyście bez sromoty, jaka zawżdy biedzie towarzyszy, żywot swój wiedli, weseląc się. Bo cóż w świecie znaczy człek bez pełnej sakiewki? Plwają na niego i zbytki czynią z jego odzienia, wyglądu i mowy. Czyste były moje intencyje i czystymi was wszystkich ujrzałem. Wam nie tyrać przy maszynach, lecz na otwartych przestrzeniach patrzeć w dal za cwałującymi stadami, wolności zażywać - to jest wasz los. Polacy afekta dla koni zawsze posiadali i ich przeznaczeniem jest konie ziemi przywrócić. Kapitał gromadziłem, by pod konie go przeznaczyć, a konie pod was. Siła innych do was wtedy przylgnie i będziecie w świecie mir wodzić, jak i wam pisane zawsze było.
Mężczyźni popatrywali po sobie, skonfundowani, Horst zaś w tym czasie uparcie ciskał w samochód kamieniami, które wynajdował na podwórku. Rychło jednak wstrzymał ostrzał samochodu Sawiuka, bo zabrakło mu amunicji. W tym momencie w domu zapaliło się światło i po chwili na ganek wyszedł Marcin.
– Co się dzieje?! Wyspać się nie można! – Miał na sobie wiatrówkę; zapinał ją w pośpiechu, bo wieczór był chłodny. – Co ty wyprawiasz, Horst?
– Marcinie, jesteś...
– Pewnie, że jestem. Przyjechałem z podróży dwie godziny temu i się zdrzemnąłem. Aleś mi pobudkę urządził.
– Wpuścisz?
– Wchodź. A to co? Widowisko jakieś? Colę i popcorn jeszcze sobie kupcie.
Horst złapał Marcina za rękaw i przechylając się, żeby patrzeć mu w oczy, mówił bez przerwy z mieszaniną błagania, groźby, użalania się nad sobą i kumpelskiej zażyłości:
– Wybaczam ci, Marcinie. Nie wiedziałeś, co czynisz. Młodyś, gorąca głowa. Wybaczam. Zapomnijmy o wszystkim. Pojutrze, a nawet jutro do notariusza pójdziemy, klient niecierpliwie czeka, ruszy z Warszawy choćby dzisiaj, na rano stanie. Wszystko jutro załatwimy i dam ci twoje dziesięć procent. Będzie to grosz zacny, dobre trzy miliony.
Marcin podszedł do swojego samochodu, bo dopiero teraz zobaczył wybite szyby i potłuczony reflektor.
– Trochę przesadziłeś.
– Piętnaście procent ci dam, Marcinie, niech już będzie. Pięć milionów dam, dla okrągłości. Suma naprawdę duża.
Marcin nie zwracał na niego uwagi. Otworzył drzwi samochodu i podniósł z siedzenia kierowcy kamień.
– A właściwie... I tak miałem kupować coś nowego. Postawię w kąt i kury będą się miały gdzie nieść. – Zaśmiał się i poszedł w stronę ganku, a Horst, już milcząc, drobił za nim.
Weszli do kuchni, gdzie panował straszny bałagan – niemyte naczynia piętrzyły się w zlewie, na stole stało kilka szklanek z niedopitą kawą, na podłodze skrzyły się kryształki rozsypanego cukru, wśród których uwijały się czarne mrówki. Marcin nastawił czajnik z wodą na gazie, przepłukał dwie szklanki, niezbyt dokładnie, i nasypał do nich kawy rozpuszczalnej, nie pytając nawet Horsta, czy ma na nią ochotę.
– Siadaj, co tak stoisz? – rzucił tylko w jego kierunku, chowając w szafce słoik z kawą.
Horst spełnił polecenie, siadając na taborecie. Wyjął z kieszeni kartkę i rozłożył ją na stole. Był to wydruk ze strony internetowej biura nieruchomości z ofertą sprzedaży działek rolnych we Fraudencji, łącznie ponad trzysta hektarów. Ręce mu drżały, gdy prostował papier na stole, niepewnie zerkając na Marcina. Marcin zaś stał do niego tyłem, z rękami założonymi na piersiach, czekając, aż woda się zagotuje.
– Marcinie...
Marcin odwrócił się i jego wzrok spoczął na kartce. Podniósł ją do oczu i odłożył z powrotem.
– Już nieaktualne.
– Wycofałeś ogłoszenie? To była taka krotochwila? – rozpromienił się Horst.
– Wycofałem, bo już sprzedane. Poszło jak świeże bułeczki.
Horst wyprostował się jak rażony piorunem.
– Sprzedałeś moją ziemię?
– Jaką twoją? Na mnie była zapisana. Ja podpisywałem wszystko u notariusza i ja płaciłem za nią w agencji po przetargach.
– Z mojej sakiewki! – krzyknął Horst, zrywając się.
– Możesz to jakoś udowodnić?
Horst drżał, trzymając się za serce. Marcin nie wydawał się jednak przejęty perspektywą jego zejścia na zawał. Przyglądał mu się nawet z pewnym zainteresowaniem.
– A co ty sobie myślałeś? Że znalazłeś frajera i możesz w tym kraju ubijać szemrane interesy? Wy, Niemcy, macie nasrane w tych waszych szwabskich łbach. Jesteście hipokrytami do potęgi.
– Marcinie, byłeś mi jak syn.
– W dupę mnie pocałuj. Ty mi nigdy nie byłeś jak ojciec.
– Marcinie, dam ci pięćdziesiąt procent.
Marcin zaczął się śmiać.
– Naprawdę? Dobrodzieju! Pięćdziesiąt procent... Wspólnik się znalazł. Sto pięćdziesiąt to może byśmy się dogadali. – Nie przestając się śmiać, wyłączył gwiżdżący od dłuższej chwili czajnik.
– Marcinie, stolarnia będzie musiała paść, ludzie pójdą na bruk. Konie przepadną na zawsze!
– Nie martw się o nich. Poradzą sobie. Jakie konie? Czego jak czego, ale pracy to już w Polsce nie brakuje. To nie te czasy, że u ciebie pod bramą stała kupa ludzi czekających, aż zwolni się jakieś miejsce. Teraz mogą przebierać. Jak nie w stolarni, to znajdą pracę w strefie w Kostrzynie. Tam z tysiąc Ukraińców musieli ściągnąć, bo naszych zabrakło.
– Jak tak można...
– Nie bredź. Kilkanaście lat wydzierżawiałeś te pola różnym rolnikom, a do tego sam brałeś dopłaty do kieszeni, bez żadnego podatku. To, co zapłaciłeś za ziemię, już sobie dawno odbiłeś.
– Umowa to umowa.
– Umowa to tylko umowa. Człowiek nie niewolnik, żeby się musiał do swojego słowa przywiązywać bez możliwości zmiany.
– Ludzie... Pójdą na bruk..
– A ten swoje! Nie martw się tak o innych. Poza tym będziesz kiedyś dumny, bo za te pieniądze powstanie tu coś, co ludziom jest bardziej potrzebne niż tyranie przy twoich frezarkach. Ludzie potrzebują Boga, prawdziwego, takiego, jakiego chcą. I miejsca, gdzie mogą go spotkać.
Wskrzesinę kupicie w popularnych księgarniach internetowych: