Sługa krwi walczy dla swojego pana. Fragment książki "Sługa Krwi. Materia Secunda"

Data: 2021-05-20 09:50:28 | Ten artykuł przeczytasz w 38 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Świat leczy rany po wojnie z Przeklętymi, ludzie zaczynają zapominać o niebezpieczeństwie. Ale Szepczący – istoty, które niegdyś kroczyły po ziemi jako bogowie, nie zapomnieli o ludziach. I mają własne plany...

W chwili nieuchronnej klęski Olaf Rudnicki zgadza się zapłacić własną wolnością z życie swojej rodziny. Dumny, potężny alchemik trafia do świata, w którym jest jedynie niewolnikiem. Bezlitosnym, posłusznym narzędziem w rękach nowego pana. Rozpoczyna się wojna, której zasad Rudnicki nie zna, ale wie jedno: od tego, jak wywiąże się ze swojej przysięgi zależy życie. Jego, jego rodziny, jego świata. Jeśli zawiedzie, choćby przeżył, nie będzie już miał gdzie wracać.

Obrazek w treści  Sługa krwi walczy dla swojego pana. Fragment książki "Sługa Krwi. Materia Secunda" [jpg]

Do lektury najnowszej książki Adama Przechrzty Sługa Krwi. Materia Secunda zaprasza Wydawnictwo Fabryka Słów. Tymczasem już teraz zachęcamy do przeczytania premierowego fragmentu książki:

Rozdział pierwszy

Pociąg zatrzymał się ze zgrzytem i Rudnicki wyskoczył z wagonu, wyprzedzając ochronę i Ankwicza, ku starannie skrywanej irytacji fechmistrza. Od kiedy Olaf odzyskał wzrok – prawda, że nie do końca taki jak wcześniej – nie znosił, aby w czymkolwiek mu pomagano. Nie, żeby istniało jakieś zagrożenie: od kilku lat w większości enklaw panował spokój, no, względny spokój, ponieważ dalej ginęli alchemicy zapuszczający się w rejony opanowane przez theokataratos, nadal umierali magowie szukający nowych słów mocy w bibliotekach, ale poza granicami enklaw Przeklęci rzadko kiedy stwarzali problemy.

W chwilę później na peronie pojawili się ludzie Ankwicza, a on sam wysiadł statecznie, trzymając za ręce obie dziewczynki. Ku zdumieniu Rudnickiego nie wyglądało, żeby był zainteresowany bezpieczeństwem pryncypała czy kłębiącym się na dworcu tłumem.

– Będziemy mieli asystę – odpowiedział, przechwytując spojrzenie alchemika.

– Asystę?

– Wojskową – doprecyzował z uśmiechem.

– Na koniach? – rzuciła szybko Łucja.

– Raczej nie – wyjaśnił fechmistrz. – Tercios to piechota.

Dziewczynka parsknęła lekceważąco i natychmiast straciła zainteresowanie tematem.

– Za to pojedziemy powozem – pocieszył ją Rudnicki. – Co za tercios? – spytał Ankwicza.

– Hiszpańska Legia Cudzoziemska. Jeden z batalionów przechodzi szkolenie w Toledo, wysłali więc asystę honorową, żeby powitać księcia Téllez-Giróna.

Alchemik skinął głową: książę Rodrigo był spokrewniony z połową arystokratycznych rodów Hiszpanii, nie wyłączając rodziny królewskiej.

– Mogę jechać z tobą, tatusiu? – spytała Hania. 

Ubrana w muślinową sukienkę dziewczynka wyglądała jak przeciętna młoda panienka z bogatej rodziny. Tylko jej oczy zdradzały, że widziała zbyt wiele jak na swój wiek.

– Oczywiście.

– Ja też! – zażądała Łucja. – I mama!

– Wtedy dziadek zostanie sam – powiedziała frasobliwie Hania.

– Dotrzymam mu towarzystwa – uspokoiła ją Luna.

Książę Rodrigo pojawił się na peronie, kołysząc niedbale mahoniową laską. 

– Nikt mnie nie lubi? – spytał surowym tonem.

Dziewczynki bez słowa rzuciły mu się na szyję.

– No! Teraz możemy jechać – przyzwolił.

Alchemik pomógł wysiąść żonie i ruszył w stronę powozu – jednego z powozów, dwa były przeznaczone dla pasażerów, a dwa wyłącznie na bagaże. Do Toledo przyjechali, jak to określiła Natalia, „na małe zakupy”, dlatego książę zatroszczył się o dodatkowe środki lokomocji. 

Nadie en el Tercio sabía
quien era aquel legionario
tan audaz y temerario
que a La Legión se alistó.
Nadie sabía su historia,
más la Legión suponía
que un gran dolor le mordía
como un lobo, el corazón.

Dziarski śpiew przebił się przez dworcowy gwar, a rytmiczny tupot podkutych butów poprzedzał nadchodzących żołnierzy.

Soy un hombre a quien la suerte 
hirió con zarpa de fiera; 
soy un novio de la muerte 
que va a unirse en lazo fuerte 
con tal leal compañera.

Dowodzący oddziałem młody mężczyzna z kapitańskimi gwiazdkami na pagonach zasalutował, po czym objął serdecznie księcia. Rodrigo Téllez-Girón przedstawił krótko dorosłych i zaprosił oficera do swego powozu, a alchemik usadowił się w berlince wraz z córkami i żoną. Kapitan okazał się – a jakże! – chrześniakiem arystokraty.

– Gdzie jedziemy? – spytała Łucja.

– Do pałacu dziadka Rodriga – odparł Rudnicki.

Mina dziewczynki sugerowała, że niespecjalnie podoba się jej ten pomysł.

Co znowu? Bądź grzeczna, poprosił w myśli alchemik. Tam na pewno będą kucyki. 

Mimo że Łucja spędziła w Hiszpanii kilka lat – obecnie wyglądała i zachowywała się jak ośmiolatka – do tej pory nie przeszła jej fascynacja końmi.

Nie o to chodzi, tato, coś jest nie tak, odparła.

Alchemik zmartwiał: wnioskując po głosie, to wcielenie Łucji miało przynajmniej dwadzieścia lat.

Co to znaczy? – spytał. Możesz mówić jaśniej?

Kiedy sama nie bardzo wiem. Po prostu wyczuwam że coś się szykuje. Coś niedobrego.

Ja też mam takie wrażenie, dołączyła do mentalnego dialogu Luna.

Co robimy? – rzucił nerwowo Rudnicki. I jesteście pewne? W końcu znajdujemy się w centrum Toledo!

Tu jest enklawa, zauważyła Luna. Myślę, że trzeba uprzedzić Zygmunta i tego kapitana.

Zrobisz to? 

Żaden z nich nie wie, kim naprawdę jestem. To ty musisz z nimi porozmawiać.

Rudnicki westchnął ciężko, tylko jego żona znała prawdziwą tożsamość Luny. No i rzecz jasna Łucja, sama należąca do theokataratos.

Dobrze, że chociaż baronowa została w zamku, mruknął w myślach. Każ zatrzymać ekwipaż i niech obaj wysiądą, zdecydował.

Postukał gałką laski w sufit powozu, sygnalizując stangretowi, aby ten zatrzymał berlinkę. Po chwili cała kawalkada stanęła w miejscu. Kiedy wysiadł, czekali na niego nie tylko Ankwicz i kapitan, ale też książę wraz z Luną.

– Co się stało? – spytał arystokrata.

– Podejrzewam, że po drodze możemy natknąć się na pewne problemy – odparł Rudnicki, starannie dobierając słowa.

– Señor Rudnitzki, Toledo należy do najspokojniejszych miast w Europie, odkąd trzy lata temu zabiliśmy regenta enklawy – poinformował z pobłażliwym uśmiechem oficer. – A jeśli chodzi o zwykłych bandidos, to tutejszy alkad nie zna się na żartach, o czym wie każdy łotr w Hiszpanii. Tak więc proszę się nie niepokoić, w razie czego obronimy pana – dodał z ledwo uchwytną ironią.

– Kapitanie...

– Galindo – przypomniał oficer. – Rafael Galindo. 

– Kapitanie Galindo, czy pańscy ludzie mają srebrną amunicję?

– Oczywiście.

– Nie traktuj go protekcjonalnie, Rafaelu – poprosił książę. – Señor Rudnicki wielokrotnie walczył z theokataratos. Jeśli uważa, że coś nam grozi, to najpewniej tak jest.

– Walczył? – zdziwił się oficer. – Myślałem, że jest lekarzem i farmaceutą. Zaraz! To chyba nie jest ten sam...

– Jestem tylko jeden – wszedł mu w słowo alchemik. – A teraz do rzeczy: co z amunicją?

– Mamy po dziesięć naboi na głowę, zgodnie z przepisami – wyjaśnił kapitan, marszcząc brwi. – Nie szykowaliśmy się do walki.

– Szable i bagnety?

– Posrebrzane. Mógłbym zapytać, skąd przekonanie, że coś nam grozi?

– Wyczuwam takie rzeczy – odparł z kamienną twarzą Rudnicki.

Oficer uniósł sceptycznie brwi, jego mina mówiła więcej niż słowa. Najwyraźniej nie miał zamiaru potraktować ostrzeżenia poważnie.

– Może jakaś mała demonstracja? – zaproponował książę. – Jedna z tych sztuczek, jakie pokazywałeś dziewczynkom? Aby udowodnić, że potrafisz więcej niż przeciętny zjadacz chleba.

Alchemik wyciągnął z kieszeni srebrną monetę, podrzucił do góry i zmaterializowawszy miecz, przeciął ją na dwoje, zanim opadła.

– Brawo! – pochwalił oficer. – Zrobiłby pan furorę w cyrku. Jednak...

Potężny huk nie pozwolił mu dokończyć zdania.

– Zaczęło się! – oznajmiła Luna z mrożącym krew w żyłach spokojem. – Bariera wokół enklawy przestała istnieć.

– Skąd pani to wie? Co się dzieje? Kim pani...

– Dość tego! – przerwał mu Rudnicki. – Jeśli Przeklęci wyrwali się na wolność, całe miasto stanie się ich terenem łowieckim. Musimy poszukać jakiegoś schronienia. Umocnionego schronienia!

– Kilometr stąd znajdują się koszary, w których stacjonuje batalion lekkich czołgów.

– W takim razie ruszajmy! 

Galindo skinął potakująco głową i wydał kilka komend. Żołnierze natychmiast przeładowali broń i założyli bagnety na karabiny.

– Zostawiamy wszystkie bagaże – zadecydował alchemik.

– Mądra decyzja – skomentował z aprobatą oficer. – Proszę wracać do powozu, ja zajmę się wszystkim.

– Będę panu towarzyszył – sprzeciwił się Rudnicki. – Być może przydam się w razie konfrontacji.

Kapitan obrzucił go taksującym spojrzeniem i machnął przyzwalająco ręką. 

– Tylko proszę pamiętać, że ja tu dowodzę – uprzedził.

– To oczywiste – odparł ponuro Rudnicki.

Na znak alchemika Ankwicz i jego ludzie zajęli pozycje przy ekwipażach, po chwili flankowane przez legionistów powozy ruszyły naprzód. Wokół krzyczeli ludzie, z oddali dochodziły odgłosy strzałów, ale tercios oczyszczali drogę z brutalną skutecznością.

– Olaf! – Natalia wychyliła się z berlinki i podała Rudnickiemu butelkę z homunkulusem.

Nie jestem pewna czy to wystarczy, odezwała się Luna.

Co tam się dzieje?

Wyczuwam wiele jaźni, niektóre dorównują mi mocą, powiedziała zaniepokojona dziewczyna. I nikt nie jest oszołomiony ani osłabiony jak powinno być po dotarciu do waszego świata!

Jak to możliwe? Ilu tam jest tych świadomych? Może przybyli tu wcześniej i zdążyli wrócić do sił? – rzucił w myślach Rudnicki.

Wykluczone, to trwałoby dziesięciolecia. Ktoś musiał ich osłonić, ale kto? Są ich tysiące! Nikt, nawet najpotężniejszy książę nie dałby rady zapewnić ochrony takiej liczbie Przeklętych.

Może się mylisz?

Nie. Czuję ich wyraźnie, zbliżają się. I zabijają wszystko na swojej drodze. Nie damy rady schronić się w tych koszarach. Nie zdążymy. A gdyby nawet, oni je zdobędą w godzinę.

Rudnicki podbiegł do kapitana Galindo i zatrzymał, łapiąc za ramię. Oficer odwrócił się z niewróżącym nic dobrego wyrazem twarzy.

– O co chodzi?! – warknął. – Do koszar jeszcze kawałek, a tłum gęstnieje, lada moment natkniemy się na theokataratos!

– Zmiana planów – oznajmił alchemik. – Przed nami są tysiące Przeklętych, nie damy im rady. Jedyne wyjście to ucieczka z miasta. 

– Zwariował pan! I skąd te informacje? Nie spotkaliśmy jeszcze wroga, a strzały niczego nie dowodzą. Może jest ich tam...

– Z tego samego źródła, co poprzednio – Rudnicki wszedł mu w słowo. – Jeśli i teraz mi pan nie uwierzy, zginiemy tu wszyscy.

Galindo przygryzł wargi i przyjrzał mu się z namysłem.

– Co pan proponuje?

– Wycofać się do dworca i wyjechać pierwszym pociągiem do miasta, w którym nie ma enklawy. 

– No dobrze – zadecydował oficer. – Wracamy!

Ledwo dokończył zdanie, u wylotu ulicy pojawiło się kilka lśniących błękitem postaci. Tercios błyskawicznie sformowali dwa szeregi, lufy karabinów skierowały się w stronę theokataratos.

– Uciekajcie! – nakazał Rudnicki Ankwiczowi. – My ich tu zatrzymamy!

Natalia otworzyła drzwiczki powozu, ale ludzie fechmistrza natychmiast ją powstrzymali. 

– Olaf! – krzyknęła. – Olaf!

Oba ekwipaże zawróciły gwałtownie, ochroniarze pobiegli w ślad za nimi.

– Niech pan dołączy do rodziny – zaproponował spokojnie Galindo. – To nie miejsce dla cywilów.

– Chętnie bym to zrobił – roześmiał się bezradośnie alchemik. – Tylko że bez mojej pomocy oni zabiją was w pięć minut, a potem dopadną powozy.

Galindo wydobył rewolwer i stanął w pierwszym szeregu.

– Być może – powiedział. – Nikt nie jest nieśmiertelny, ale słono za to zapłacą.

Tymczasem Przeklętych przybywało, wkrótce przewyższali liczebnie żołnierzy.

– Kiedy ruszą do ataku, nie strzelajcie do stworzenia, które przywołam. Ono nam pomoże – powiedział alchemik, przełknąwszy ślinę.

– Stworzenia?

– Homunkulusa.

– Naprawdę? Tylko słyszałem o takich stworach – zauważył kapitan z chłodną ciekawością.

– To teraz pan zobaczy – odburknął Rudnicki.

Kilku żołnierzy zerknęło na nich przelotnie, najwyraźniej zainteresowała ich wzmianka o homunkulusie, żaden jednak nie okazywał zdenerwowania.

– Pańscy ludzie brali udział w walkach? – spytał alchemik. – Bo wyglądają na weteranów.

– Owszem. Tu i ówdzie, również i w tutejszej enklawie. I niech pan się nie obawia, żaden nie ucieknie! To tak jak w naszym hymnie: jesteśmy oblubieńcami śmierci, nikt nie wstępuje do Legii od nadmiaru szczęścia.

Niespodziewanie jedna z Przeklętych wyskandowała coś wysokim, wibrującym głosem i dwóch żołnierzy z pierwszego szeregu stanęło w płomieniach. Przeraźliwy krzyk płonących żywcem mężczyzn zmroził krew Rudnickiemu. Zanim alchemik zdążył zareagować, Galindo strzelił każdemu w głowę. Na krótką komendę oficera żołnierze pierwszego szeregu przyklęknęli, umożliwiając kolegom strzelanie ponad swoimi głowami.

– Jeszcze nie! – ostrzegł chrapliwym szeptem Rudnicki. – Oni jeszcze nie zaatakują, a liczy się każda minuta.

– Skąd pan wie?

– Znam ich – odparł roztargnionym tonem alchemik.

Potem postąpił dwa kroki naprzód i stanął na środku ulicy, zginając i prostując palce.

– Proszę wracać do szeregu!

– Dam sobie radę.

Rudnicki wydobył fiolkę z materia prima i usypał wokół siebie ochronny krąg.

– To pomoże? – spytał sceptycznie Galindo.

– Jak umarłemu kadzidło. Coś takiego powstrzymałoby stworzenia niższego rzędu, ale nie tych tam. Chcę ich sprowokować. Oni walczą z nami, ale przede wszystkim rywalizują między sobą. Teraz wydaję im się łatwym łupem, więc prędzej czy później któryś nie wytrzyma, bo jeśli mnie zabije, zyska w oczach innych theokataratos. 

– Oszalał pan! Nie ma pan nawet broni!

– Proszę nie mieć złudzeń! Co trzeci z nich jest na tyle potężny, że srebrne pociski niewiele tu zdziałają, a jeśli już, to tylko przy postrzale w głowę, więc nawet nie próbujcie celować gdzie indziej. Żeby któregoś zabić, trzeba go zdekapitować.

– Jest pan pewien?

– Tak. I niech mi pan wierzy: z istotami o takiej potędze jeszcze nie walczyliście. W razie ataku oddajcie salwę i natychmiast ruszajcie do walki wręcz, bo nawet najpotężniejsi będą potrzebowali chwili, żeby zregenerować rany zadane srebrnym ostrzem. Wtedy będzie można ich...

Przeklęty, który nagle wyrósł przed Rudnickim, miał dwa metry wzrostu i posturą przypominał szkielet. Alchemik wymówił słowo mocy i uderzył z zamachu potężnym dwuręcznym mieczem. Czarne ostrze przecięło napastnika od lewego barku do prawego biodra. Krzyk umierającego stworzenia sprawił, że w pobliskich domach wypadły szyby, a kilku żołnierzy zaczęło krwawić z nosa i uszu. Rudnicki poczuł, jak w splocie słonecznym eksploduje mu błyskawica bólu, zgiął się wpół i zwymiotował na bruk.

– Kurwa mać! – wymamrotał po polsku. – Jeszcze raz zrobię coś takiego i sam się zabiję.

– Co to było? – spytał oszołomiony Galindo.

– Nieważne, grunt, że zyskaliśmy na czasie – odparł alchemik, wycierając usta chusteczką.

Zachrzęściło szkło i z bocznej uliczki wyłonił się mężczyzna w czarnym stroju przypominającym nieco tradycyjne chińskie szaty. Nieznajomy miał skośne oczy i skórę o złotawym odcieniu, ale nie wyglądał na Azjatę, a w jego ruchach widać było nieświadomą arogancję kogoś posiadającego władzę i całkowicie pewnego swojej pozycji. Rzecz nie do pomyślenia wśród Chińczyków, ci zarówno w Europie, jak i Ameryce zajmowali pozycję na samym dnie społecznej hierarchii.

– Niewiele zyskaliście – odezwał się nieznajomy bezbłędną hiszpańszczyzną, akcentując głoski w nieco archaiczny sposób. – Najwyżej pięć minut. 

– Kim pan jest? Co pan tu robi? – rzucił gorączkowo Rudnicki.

– Powiedzmy, że przechodziłem mimo – odparł tamten, wzruszając ramionami.

– To radzę panu iść dalej – wtrącił Galindo. – Jak pan widzi – wskazał zwłoki żołnierzy – nie jest tu bezpiecznie.

– Zdaję sobie z tego sprawę – przytaknął mężczyzna. – Dlatego chciałbym zaoferować pomoc. Warunkowo.

– Co to znaczy?! – warknął oficer. – W czym może nam pomóc bezbronny cywil?

– Moja oferta skierowana jest do pana Rudnickiego, choć niewykluczone, że i wy na niej skorzystacie. Co do nieuzbrojonych cywili, to jak mi się wydaje, przed chwilą pański towarzysz zademonstrował, co ktoś taki może zrobić – powiedział z ironią nieznajomy.

– Zna mnie pan? – zdziwił się alchemik. – Bo ja pana widzę pierwszy raz w życiu.

– Wszyscy pana znają – odparł tamten wieloznacznie. – Ale do rzeczy, jak rozumiem, chce pan powstrzymać Przeklętych na jakieś pół godziny?

Oszołomiony Rudnicki przytaknął.

– Pomogę w tym panu.

– W zamian za co?

– Spędzi pan trzy lata jako sługa krwi.

– Słucham? Kim jest sługa krwi? Spędzę? Gdzie? I komu mam służyć?

Zanim nieznajomy zdobył się na odpowiedź, tłum theokataratos zaatakował. Tajemniczy przybysz wykonał kilka skomplikowanych gestów i w powietrzu pojawił się lśniący srebrem symbol. Materializacji znaku towarzyszył dźwięk podobny odgłosowi pękających skał, kontrapunktowany przez ryk szalejących płomieni, po czym tajemniczy glif popłynął w kierunku Przeklętych. W uderzenie serca później wylot ulicy zamienił się w ogniste piekło, pochłaniając wszystkich napastników. Do uszu Rudnickiego doszły przeraźliwe krzyki zawierające wszystkie odcienie ludzkiego i nieludzkiego cierpienia.

– Jak pan widzi, powstrzymanie Przeklętych leży w granicach moich możliwości – kontynuował nieznajomy jakby nic się nie wydarzyło.

– Kim pan jest?!

– Ling Wei – mężczyzna przedstawił się z ukłonem. – W moim świecie niektórzy nazywają mnie mistrzem Ling.

– Jest pan Chińczykiem?

– Nie, ale chińska kultura jest odwzorowaniem naszej. Podobnie jak język.

– W pańskim świecie?

– Wyjaśnienia na potem – przerwał mu Ling. – Proszę podjąć decyzję.

– Co robi sługa krwi?

– Walczy na rozkaz swojego pana. Jeśli trzeba, umiera w jego służbie – wyjaśnił krótko Ling. 

– Więc miałbym zostać niewolnikiem na okres trzech lat?

– Można to i tak określić.

Tymczasem z pogorzeliska wyłonił się jakiś potężny kształt, zdawało się, że płomienie nie robią na nim wrażenia, po chwili otoczył go krąg Przeklętych.

– Pańska decyzja? – ponaglił Ling. – Bo niedługo będzie za późno, moje... działania zmusiły theokataratos do współpracy.

– Da pan radę ich powstrzymać?

– Przez jakiś kwadrans, nie dłużej.

– Mowa była o półgodzinie!

– Rozmawiamy już jakiś czas. Więc?

– Zgoda – wymamrotał alchemik. – Kapitanie Galindo – zwrócił się do oficera – proszę zabrać stąd swoich ludzi i wrócić na dworzec. Zda pan relację mojej żonie i księciu.

– Pewnie już odjechali!

– Wątpię. Będą czekali do końca – odparł głucho Rudnicki. – Proszę zaopiekować się moją rodziną.

Galindo otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale alchemik pokręcił przecząco głową.

– Niech pan już idzie – poprosił zmęczonym głosem.

Kapitan przełknął ślinę i jeszcze raz popatrzył na Przeklętych.

– Honor nie pozwala mi pana opuścić w takiej sytuacji – powiedział stanowczo. – Zostanę.

– Dam sobie radę bez was! – odparł ostro Rudnicki. – W odróżnieniu od mojej rodziny i księcia! Wyobraża pan sobie, jak to zamieszanie wykorzystają wszelkiego typu męty? 

– Odejdźcie! – poparł alchemika Ling. – Nie będę w stanie was ochronić, a wy w niczym mi nie pomożecie. Nie ma sensu ginąć na darmo.

Galindo zacisnął zęby, w końcu jednak wypluł z siebie kilka rozkazów i żołnierze zawrócili w stronę dworca.

– Co teraz? – spytał Rudnicki, kiedy zostali sami.

– Powalczymy.

– Wygląda, że to dla pana nie pierwszyzna – zauważył alchemik.

Przez twarz Linga przemknął uśmiech, nagły i zimny jak spadająca gwiazda, ale mężczyzna nie odpowiedział. Zamiast tego rozpostarł ręce i krzyknął coś w obco brzmiącym, a jednak dziwnie znajomym języku. Ku osłupieniu Rudnickiego odłamki szkła z całej ulicy uformowały w powietrzu wielką, przesyconą błękitem kulę. Dźwięk trących o siebie szklanych okruchów wywoływał dreszcze, wyczuwało się w nim jakąś pierwotną, nieznającą ograniczeń ani zahamowań potęgę, podobną rodzącej się burzy. Słowo mocy, jakie wymówił Ling, nie przypominało żadnego ze znanych alchemikowi, ale jedno stało się jasne: niosło śmierć Przeklętym. Przesycone magią odpryski przebijały ciała theokataratos, jakby te były z kartonu, rwały je na strzępy, zamieniały w pył. Ocalał tylko kolos. Pokryty własną krwią niczym płaszczem, ale żywy. Niewiarygodnym, długim na kilkadziesiąt metrów susem skoczył w kierunku alchemika. Ling wyszedł mu naprzeciw, nabierając wysokości, jakby skakał po umieszczonych w powietrzu, niewidocznych dla zwykłych śmiertelników stopniach. Spotkali się w starciu równie krótkim co bezlitosnym, szpony przeciwko wyciągniętemu z niebytu ostrzu. Miecz trafił swój cel, ale i ubranie Linga pociemniało od krwi. Rudnicki wydobył butelkę z homunkulusem, żeby wysłać go na pomoc magowi, i w tym samym momencie usłyszał odgłos ciężkich kopyt tratujących bruk. Grupa Przeklętych wypadła z bocznej uliczki i przegrodziła drogę do dworca.

– Zabijaj! – krzyknął Rudnicki, rozbijając flaszkę.

Uciekaj, tato, usłyszał w myśli głos. Nie zatrzymam ich na długo.

W sekundę później homunkulus zniknął w wirze ostrzy, a Rudnicki w jakiś niewyobrażalny sposób poczuł emocje Łucji i Natalii. Jego żona i córka walczyły o życie, a syn – potworny, obcy, a jednak krew z jego krwi! – miał umrzeć za chwilę, żeby darować mu kilka oddechów więcej. 

Alchemik zmaterializował czarny miecz i skoczył w tłum, siekąc na prawo i lewo. Bez finezji, porzuciwszy wszelkie szermiercze sztuczki, lecz i bez strachu, nie dbając o nic, gnany prymitywną żądzą zabijania. Czuł na ramionach i plecach ukąszenia stali, udo rozdarły mu czyjeś pazury, nadal jednak parł naprzód, odbierał nieśmiertelność istotom starszym niż świat. Wokół padały ciała Przeklętych, wirowały w powietrzu odrąbane brutalnymi ciosami kończyny i głowy, a ostrza zderzające się z jego klingą śpiewały pieśń o nadchodzącej śmierci. Rychłej śmierci. Koniec nadszedł w eksplozji krwi wraz z ostatnim krzykiem homunkulusa. Rudnicki zapadł w ciemność.

 

***

 

Ocknął się, czując czyjąś obecność, tak wyczerpany, że nie mógł nawet otworzyć oczu. Zza ściany dochodziły dziwne odgłosy przypominające nieco granie świerszczy, tyle że dużo głośniejsze. Światło sączące się przez zamknięte powieki sugerowało, że trwa dzień.

– Odzyskał przytomność! – usłyszał podekscytowany męski głos. – Zawołajcie lekarza!

Po jakimś kwadransie alchemik poczuł na przegubie ciepłe palce, ktoś – zapewne medyk – mierzył mu puls, kto inny podłożył pod głowę poduszkę. W kilka chwil później, mimo zamkniętych oczu rozróżniał już sylwetki obecnych – najwyraźniej nałożona przez Zava pieczęć nadal działała. W pomieszczeniu znajdowały się trzy osoby, wszystkie klęczały. Jedynym meblem, jaki dostrzegł Rudnicki, był niewysoki stolik z lekarstwami.

– W jakim jest stanie? – W drzwiach stanął postawny mężczyzna.

Obecni zareagowali na jego przybycie głębokimi ukłonami, nie wstając z klęczek.

– Prawie całkowity brak sił życiowych, zablokowana większość punktów energetycznych, urazy nerek i śledziony – poinformował sucho lekarz. – Ale rany goją się znakomicie – dodał po krótkiej przerwie.

– Jak pan myśli, kiedy wróci do normy? I czy w ogóle wróci?

– Trudno powiedzieć – stwierdził medyk po krótkim namyśle. – W trakcie walki stracił mnóstwo energii witalnej, a do tego homunkulusa. Jego organizm jest skrajnie wyczerpany i prawie nie ma rezerw energetycznych. Spróbuję nieco pobudzić potoki chi w jego ciele, jednak... – zawiesił głos.

– Jednak? – ponaglił mężczyzna przywykłym do rozkazywania tonem.

– On przypomina popękane gliniane naczynie. Równie dobrze może go zabić brak energii życiowej, co jej nadmiar. Jego kanały energetyczne są wypalone. Zgodnie z tym, co mówił mistrz Ling, mój pacjent zabił ponad dwudziestu Przeklętych. Coś takiego nie mogło nie odbić się na zdrowiu, przez pierwszy tydzień wymiotował krwią.

– A jednak udało się go panu ustabilizować?

– Tyle o ile – przyznał niechętnie lekarz. – Najbliższe dni będą decydujące.

– Proszę zrobić wszystko, co w pańskiej mocy. Wszyscy mamy dług wobec mistrza Linga.

– Dołożę wszelkich starań, ekscelencjo – zapewnił lekarz.

Mężczyzna nazwany „ekscelencją” odwrócił się i odszedł bez słowa, na co obecni w pomieszczeniu zareagowali kolejnym ukłonem.

– Wiem, że pan wszystko słyszy – odezwał się cicho lekarz. – Powinien pan też rozumieć, co mówimy, choć nigdy nie uczył się pan naszego języka. Sprawia to płynąca w pańskich żyłach krew nefilim. Zapewne chciałby pan wiedzieć, gdzie jest i co się stało.

Alchemik zdołał jedynie lekko poruszyć wargami, co usatysfakcjonowało medyka.

– Mistrz Ling przeniósł pana do naszego świata. Co prawda mistrz zatroszczył się, żeby odbyło się to bez uszczerbku dla pańskiego zdrowia i władz umysłowych, ale był pan bardzo wyczerpany po walce. Do tego doszła utrata homunkulusa. Wiedział pan, że jego siła życiowa była połączona z pańską? Rany, jakie odniósł pan w starciu z theokataratos, także pogorszyły sytuację.

Gdzie jestem? – spytał w myśli Rudnicki.

– Proszę nie używać energii wewnętrznej! – skarcił go natychmiast lekarz. – Wyjaśnię najważniejsze kwestie, a reszta poczeka, aż wróci pan do zdrowia! Gdzie pan jest? We wszechświecie, który stworzyli, a może tylko odnaleźli nefilim. Tak! Podobnie jak uniwersum zamieszkałe przez Przeklętych, i nasz świat ma połączenie z waszym.

– Jak... – zdołał wychrypieć Rudnicki.

– Ani słowa więcej! Jest pan bardzo wyczerpany. Porozmawiamy jutro. Albo pojutrze – dodał po namyśle. – Będzie pan pod opieką dzień i noc, służba w razie czego mnie wezwie. Nazywam się Chen – dokończył z płytkim ukłonem.

Najwyraźniej moja pozycja towarzyska sporo różni się od pozycji „ekscelencji”, pomyślał z ironią alchemik. Cóż, mogło być gorzej, Ling wspominał że zostanę sługą krwi, a to nie zapowiada zbyt wysokiego położenia w hierarchii społecznej...

Znienacka w dłoni Chena pojawiła się cienka jak włos igła i Rudnicki znowu stracił przytomność.

 

***

 

Kolejne przebudzenie było dużo przyjemniejsze, zniknęło gdzieś przygniatające, paraliżujące umysł oraz ciało zmęczenie, i choć każdy ruch sprawiał trudności – alchemik czuł się jak po wielotygodniowej chorobie – to tym razem mięśnie poddawały się jego woli. Niechętnie, reagując bólem, ale jednak.

Klęczący przy posłaniu sługa, widząc, że Rudnicki otworzył oczy, zasypał go gradem wyćwierkanych wysokim głosem poleceń. Nie, to nie polecenia, to pokorne prośby, doszedł po chwili do wniosku Rudnicki. On mnie błaga, żebym się nie ruszał.

Uspokoił gestem służącego, po czym podniósł się z wysiłkiem i usiadł, starając się opanować zawrót głowy. Niespodziewanie wzrok odmówił mu posłuszeństwa, ściany zawirowały, jakby znalazł się na karuzeli, a żołądek ścisnęły bolesne skurcze. Rudnicki z trudem opanował mdłości.

– Proszę zamknąć oczy – usłyszał znajomy głos. – Trochę potrwa, zanim pańskie zmysły wrócą do normy.

– Trochę? To znaczy ile? – wymamrotał Rudnicki.

– Zobaczymy – odparł beztrosko Chen. – Rzadko mamy do czynienia z ludźmi z pańskiego świata.

– A jak rokowania?

– Nie jest źle – oznajmił tamten po namyśle. – Trudno powiedzieć, jak szybko i w jakim stopniu zregeneruje pan siły, ale pańskiemu życiu nic już nie zagraża. Przynajmniej z medycznego punktu widzenia – dodał ciszej.

– Co to znaczy? – Zmarszczył brwi Rudnicki.

– Wyjaśni to panu ktoś inny i później, ale proszę się nie martwić, nie ma bezpośredniego niebezpieczeństwa. A teraz zalecałbym kąpiel.

– Kąpiel? – powtórzył bezmyślnie alchemik.

– Tak, wie pan przecież, że organizm można wzmacniać także poprzez ziołowe kąpiele. Jeśli nie ma pan nic przeciwko, służba zaraz wszystko przygotuje. Tylko nie radziłbym korzystać z uprzejmości łaziebnych. Jest pan jeszcze zbyt słaby.

Dopiero po chwili Rudnicki zrozumiał, co ma na myśli medyk, jego umysł pracował niechętnie i z opóźnieniem.

– Proszę się nie obawiać, jestem żonaty – mruknął.

– A co to ma do rzeczy? – spytał wyraźnie zdziwiony Chen. – Tak czy owak, kąpiel dobrze panu zrobi. Może spróbuje pan wstać?

Podtrzymywany przez lekarza Rudnicki podniósł się z posłania i stanął na szeroko rozstawionych nogach. Przez moment miał wrażenie, że podłoga faluje niczym morze, ale nieprzyjemne uczucie szybko minęło.

Pawilon, do którego zaprowadził go medyk, bardziej przypominał rzymskie termy niż nawet najbardziej luksusową łazienkę. W obszernym pomieszczeniu znajdowały się baseny z zimną i gorącą wodą, połowa z nich napełniona była wywarami jakichś ziół – ich zapachu Rudnicki nie rozpoznawał.

– Proszę zaczynać. Od lewej, do prawej – polecił Chen.

Alchemik zrzucił z siebie ubranie i usiadł w basenie z ciepłą wodą. Zanim zdążył zareagować, dwie odziane w zwiewne jedwabie kobiety namydliły mu włosy i barki, po czym zaczęły masować ramiona. Dopiero teraz Rudnicki poczuł, jak bardzo napięte miał mięśnie. Zbyt słaby żeby protestować, poddał się bezwolnie zabiegom wprawnych dłoni. W kwadrans później, podtrzymywany troskliwie pod łokcie, przeszedł do kolejnego basenu. Tu woda miała dużo wyższą temperaturę, a intensywny aromat ziół niemal oszołamiał.

Z sennego transu wybił alchemika głośny plusk. To łaziebne wskoczyły do wody, tak jak stały, w jedwabnych tunikach, i pomogły mu wyjść z basenu, ponaglone gniewnym gestem lekarza.

– Wystarczy! – powiedział rozkazującym tonem Chen. – Jest pan jeszcze zbyt słaby, żeby kąpać się dłużej.

Kobiety delikatnie osuszyły jego ciało, po czym pomogły włożyć świeże ubranie i wyprowadziły do ogrodu.

– Teraz zostawię pana samego – oznajmił Chen. – Muszę przygotować lekarstwa na wieczór. Gdyby pan zgłodniał albo miał jakiekolwiek inne życzenia, proszę zawołać kogoś ze służby i wydać mu polecenia.

Rudnicki odetchnął głęboko; wokół kwitły śliwy i wiśnie, poręcze drewnianych mostków oplatały pnącza wistarii, cicho szemrały strumyki. Wąska, jakby stworzona dla niespiesznych spacerów ścieżka prowadziła między drzewa. Alchemik bezwiednie trącił zwisającą nad głową gałązkę, obsypując się białymi płatkami. Przystanął, usłyszawszy ciche chrząknięcie.

Ogorzała, poorana płytkimi zmarszczkami twarz mężczyzny mogła należeć do pięćdziesięciolatka, ale sprężyste ruchy i szerokie ramiona sugerowały niepospolitą siłę i sprawność. Tylko oczy koloru starej stali mówiły o przeżytych latach. Być może stuleciach, jakby absurdalnie to nie zabrzmiało. Przez chwilę Rudnicki poczuł się niczym małe dziecko w obecności dorosłego.

Nieznajomy zgiął się w ukłonie podobnie jak spotkani wcześniej służący, choć rysy twarzy mężczyzny były wyraźnie europejskie.

– Kim pan jest? – spytał Rudnicki, oddając ukłon.

– Nikim ważnym – odparł tamten z uśmiechem. – Mam, a raczej miałem na imię Francisco, tu mówią na mnie „wujek Franko”. Jestem ogrodnikiem.

Alchemik uniósł brwi, jego rozmówca był skromnie ubrany, jednak pozycja ciała – cały czas stał zwrócony bokiem do Rudnickiego – i trzymany w ręku na pozór zwykły kij sugerowały, że zajmuje się nie tylko pielęgnowaniem roślin. 

– Doprawdy?

– No, może nie tylko – przyznał Franko. – Tu wszystko jest bardziej skomplikowane niż w starym świecie.

– Pan także jest... stamtąd?

– Owszem. Jednak pytania o szczegóły są w złym tonie.

– Dlaczego? Proszę wybaczyć, jeśli mimowolnie naruszę etykietę, jestem tu nowy.

– To świat, a raczej wszechświat skolonizowany przez nefilim. Zna pan to pojęcie?

Rudnicki bez słowa skinął głową.

– Oni zostali ukarani przez Boga, ale nie odrzuceni, jak theokataratos. Dlatego poszli inną drogą niż Przeklęci. Ich potomkowie nie są nieśmiertelni, są za to długowieczni, do tego nauczyli się wykorzystywać materia prima bardziej... całościowo.

– A wracając do tych naruszających etykietę detali? 

– Zanim odpowiem, słowo wyjaśnienia: tutaj takich informacji nie udziela się ot tak. Jeśli spełnię pańską prośbę, będzie pan moim dłużnikiem. Takie zobowiązania są sprawą honoru, ktoś, kto je ignoruje, traci twarz i jest wyrzucany poza nawias społeczeństwa, dlatego pytać należy ostrożnie i z rzadka.

– Jaką cenę będzie miała odpowiedź na moje pytanie?

– Przyjemnie mieć do czynienia z inteligentnym człowiekiem – odparł z uznaniem Franko. – Tu i teraz niewielką. Wystarczy, że poczęstuje mnie pan herbatą. Normalnie podano by mi ją dopiero za godzinę, a jestem spragniony. Tymczasem pan, prawda że chwilowo, ma status gościa.

Alchemik uniósł dłoń i przywoławszy gestem służącego, polecił mu przygotować poczęstunek. W kilka chwil później służący przynieśli poduszki do siedzenia i niewielki stolik z drzewa różanego. Herbatę podano w czajniku z delikatnej, niemal przezroczystej porcelany, nieziemsko piękna kobieta rozlała napar do nefrytowych czarek.

– Niech pan tak na nią nie patrzy – ostrzegł Franko. – To demon.

– Słucham?

– To kobiecy demon na usługach księcia Nina. Choć nosi szatę domownika, nie należy do sług ciała.

– Wszystko jasne – mruknął z rezygnacją Rudnicki.

Franko roześmiał się, po czym z wyraźną przyjemnością wychylił czarkę.

– No dobrze – powiedział. – Te informacje otrzyma pan za darmo. Znajduje się pan w rezydencji księcia Nina, dowódcy wojskowego drugiej rangi. Jako hou drugiej rangi książę Nin może utrzymywać domową straż w liczbie siedmiuset żołnierzy i ma swobodny dostęp do cesarza o każdej porze dnia i nocy. W skład jego służby wchodzą nie tylko ludzie i potomkowie nefilim. Ta kobieta, Jazyda, jest jedną z takich istot. Generalnie rzecz biorąc, miejscowa hierarchia jest dość prosta: na czele rodu stoi książę Nin, tuż za nim znajduje się jego młodszy brat, książę Yu. Dalej słudzy honoru, słudzy krwi i słudzy ciała.

– A pańska pozycja?

– Ja jestem wyjątkiem.

– Wracając do tych kwestii, o które nie należy pytać...

– To proste: długość życia potomków nefilim określa ich potęgę, bo osiągnięcie wprawy w dowolnej dziedzinie wymaga czasu.

– Czyli gdybym spytał pana, kiedy przeniósł się pan do tego świata, mógłbym wywnioskować na ile jest pan silny? Tylko w czym? W walce, alchemii? Ogrodnictwie?

– Tu wszystko sprowadza się do walki i przetrwania – odparł poważnie Franko. – W ostateczności. I mało kto może pozwolić sobie na luksus ignorowania tej sfery życia.

– Kim jest sługa krwi? Bo, jak rozumiem, słudzy ciała zajmują się czynnościami domowymi?

– Dokładnie tak – pochwalił ogrodnik. – Sługa krwi walczy dla swojego pana. Tylko tyle i aż tyle. Jeśli chodzi o hierarchię, zajmuje miejsce powyżej sług ciała, a poniżej sług honoru. Ci ostatni służą swemu panu z własnej woli, często są to byli słudzy krwi, zwolnieni z przysięgi za wybitne zasługi.

– Przysięgi?

– Przysięga to magiczny rytuał wiążący życie sługi z życiem jego pana. Każdy ród stara się mieć jak najwięcej sług krwi i sług honoru.

– Dlaczego? Skoro od każdego domownika można odebrać przysięgę...

– Nie od każdego – wszedł mu w słowo Franko. – Istnieją pewne ograniczenia. Na przykład żołnierze służący księciu to wolni obywatele i nikt nie może wiązać ich przysięgą, choć mogą złożyć ją dobrowolnie. Jednak mało który to robi.

– Dlaczego?

– Nie słuchał pan uważnie – skarcił Rudnickiego Franko. – W tym świecie intrygi, przewroty, bunty i powstania to chleb codzienny. Przegrany traci wszystko, jego słudzy także. Literalnie wszystko, także życie. Wraz ze śmiercią pana giną ludzie związani z nim przysięgą. Dlatego o prestiżu i potędze rodu świadczy liczba sług krwi i honoru. Bo wszystkich innych można przekonać, przekupić lub zastraszyć, ich nie.

– Dlaczego Ling... mistrz Ling zaproponował mi, żebym został sługą krwi? Jestem aż tak wyjątkowy? A może ród księcia Nina znalazł się w takich opałach, że musi sprowadzać sprzymierzeńców z innego wszechświata?

Franko przez długi czas milczał, obracając w dłoniach czarkę, jakby chciał nasycić się jej pięknem.

– Myślę, że to był przypadek – powiedział wreszcie. – Swego czasu książę Nin oddał mistrzowi przysługę, przypuszczam, że ten uznał, iż pańska służba u księcia wyrówna rachunki. Tu traktujemy takie sprawy bardzo poważnie, jak wspomniałem wcześniej: to kwestia honoru.

Rudnicki westchnął i napił się herbaty. Napój miał przyjemny, orzeźwiający smak, podobny, a jednak odmienny od znanego mu do tej pory.

– Tutaj wszystko, co trafia na stół, przechodzi przez ręce mistrzów chi – wyjaśnił Franko, przechwytując spojrzenie alchemika. – Dosłownie. Oni potrafią nasycić potrawy energią, którą wy w starym świecie nazywacie materia prima. No, ściślej mówiąc, pewnym aspektem tej energii. Dlatego takie dania są bardziej pożywne i smaczniejsze.

– Dlaczego rozumiem wszystko, co pan mówi, choć nie znam waszego języka, a mam kłopot ze zrozumieniem służących? – spytał Rudnicki. 

– Język, jakiego używamy, oparty jest na pierwotnych słowach mocy, a te rozpoznaje każdy adept, w którego żyłach płynie krew nefilim. Oczywiście to dość odległy związek, wiele słów ewoluowało, a nawet zmieniło swoje znaczenie, niemniej jednak dźwięki to tylko część fali, za pomocą której przekazywane są informacje. Dlatego łatwiej porozumieć się dwóm potomkom nefilim, niż pojąć panu, co chce powiedzieć człowiek niemal zupełnie pozbawiony mocy. – Franko wzruszył ramionami. – Ale proszę się nie martwić, to tylko kwestia czasu. Za dwa, może trzy miesiące, będzie pan mógł dogadać się z każdym.

– Z tego, co zrozumiałem, mam pozostać tu trzy lata – stwierdził ponuro alchemik.

Ogrodnik przytaknął ruchem głowy.

– Zapewne renegocjacja umowy byłaby nie na miejscu?

– To mało powiedziane – odparł poważnie Franko. – Niech pan o tym zapomni i postara się raczej zrobić dobre wrażenie na księciu. Od tego zależy pańskie życie. 

Rudnicki zacisnął zęby, a potem zmusił się do niskiego ukłonu.

– Dziękuję za rozmowę – powiedział.

Franko uśmiechnął się z uznaniem.

– Da pan sobie radę – orzekł. – Do wszystkiego można się przyzwyczaić.

Oby, westchnął alchemik w duchu. Oby...

Książkę Sługa Krwi. Materia Secunda kupić można w popularnych księgarniach internetowych:

 

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Sługa Krwi. Materia Secunda
Adam Przechrzta 1
Okładka książki - Sługa Krwi. Materia Secunda

"W wojnie między bogami nie będzie zwycięzców, zostaną tylko zgliszcza ludzkiego świata." Świat leczy rany po wojnie z Przeklętymi, ludzie zaczynają...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje