Ślady po ciosach. Fragment książki „Bezdomność all inclusive" Marcina Halskiego

Data: 2024-10-11 12:48:29 | aktualizacja: 2024-10-11 12:48:22 | artykuł sponsorowany | Ten artykuł przeczytasz w 16 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Piotrek pragnie się wyrwać ze środowiska, które nie daje mu żadnych perspektyw, niestety po raz kolejny zderza się z brutalną rzeczywistością. Choć ma jasne cele i szczerą chęć zmiany życia na lepsze, to w drodze na Hel, gdzie ma rozpocząć wszystko od nowa, zostaje pobity i okradziony. Optymistyczne plany młodego chłopaka spalają na panewce. Chce dotrzeć nad morze, jednak ląduje we Włocławku - mieście, które zamiast być przystankiem na drodze do realizacji marzeń, staje się pułapką. Bez pieniędzy i wsparcia Piotrek zmuszony jest walczyć o przetrwanie w lokalnej społeczności bezdomnych, których we Włocławku żyje bardzo wielu. Wkrótce odkrywa też, że gdy już raz spadnie się na dno - także to prywatne, osobiste - odbicie się od niego wcale nie jest takie proste. Ta historia wydarzyła się naprawdę i w szokująco realny sposób pokazuje, jak nieprzewidywalny los i błędne decyzje mogą nas zaprowadzić w miejsca, w które nigdy nie chcielibyśmy trafić. Może pewnych błędów nigdy nie da się naprawić?

Bezdomność all inclusive - grafika promująca książkę

Zapraszamy do przeczytania powieści Marcina Halskiego Bezdomność all inclusive.  

– Nietuzinkowa powieść, która zabiera do mrocznego świata własnych ograniczeń i lęków. Historia, którą koniecznie trzeba przeczytać. Polecam.

Anna Wolf

– Świadomość, że świat przedstawiony w tej książce nie zniknie po przeczytaniu ostatniej strony, przytłacza. Jednocześnie sprawia, że bardziej docenimy własne życie. To bolesna historia, która nie powinna przydarzyć się nikomu.

Anna Ziobro

Powieść Marcina Halskiego Bezdomność All Inclusive jest porażająca. To prawdziwa historia, w której nie ma taryfy ulgowej, nie ma miejsca na uśmiechy losu, zwycięstwo, nadzieję. Kryzys bezdomności wzmocniony uzależnieniem nie pozostawia furtki. Jednak warto spojrzeć prawdzie w oczy – pisze w naszej redakcyjnej recenzji tej książki Danuta Awolusi. 

– W Polsce (oficjalnie) osób w kryzysie bezdomności jest ponad 30 tysięcy. To sporo. Są to osoby, które mieszkają lub przewijają się przez przytułki, nocują na pustostanach, dworcach, śmietnikach. W większości, niestety, wiąże się to z nałogami, rzadziej z jakimiś zaburzeniami czy chorobami. Mamy do czynienia z ludźmi, którzy trwają z dnia na dzień, zazwyczaj zbyt pochłonięci autodestrukcją, żeby spróbować się wyrwać. A że średnia długość życia na ulicy (to akurat nieoficjalne dane, raczej wniosek po rozmowach z bezdomnymi we Włocławku) to około pięciu lat, sytuacja wydaje się tragiczna. Najbardziej zaskoczyła mnie ilość młodych osób – zazwyczaj uzależnionych od narkotyków. Ci ludzie jeszcze mają szanse na wyjście z tej matni, ale wiem, że wielu się to nie uda – mówi w naszym wywiadzie Marcin Halski, autor książki Bezdomność all inclusive. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach zaprezentowaliśmy premierowy fragment książki Bezdomność all inclusive. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii: 

Rozdział 1

[…] ciągle jestem tym dzieciakiem i chociaż nie mam nic, znowu czuję, że coś tracę […] Dystans, Martwy dzieciak

Kilka lat później

Od dawna musiałem się odsuwać od znajomych, ale wcześniej jakoś tego nie zauważyłem. Na początku w moim zachowaniu zachodziły subtelne zmiany, które z czasem doprowadziły do coraz większej izolacji.

Siedziałem w szkolnej ławce i przyglądałem się rówieśnikom. Byli dla mnie tak nierealni jak marzenia.

Od wszystkich osób żyjących obok – w klasie, na dworze, na ławkach pod blokiem czy na klatkach schodowych – coraz szczelniej odgradzał mnie niewidzialny mur, który z dnia na dzień się umacniał. Nie ja go wznosiłem, jednak nie robiłem nic, żeby zapobiec jego powstaniu, a teraz było na to za późno.

A jakby tak tym wszystkim pierdzielnąć? Po prostu wstać i wyjść z klasy? Kupiłbym sobie jakieś piwo i poszukał ziomków.

Odrzuciłem ten pomysł prawie od razu. Przyjaciele, mimo że byli mi bliscy, właściwie na wyciągnięcie ręki i duszy, stali się zbędnymi widzami spektaklu zwanego moim życiem. Wiedziałem, że na osiedlach wieści o takich incydentach, jak te w moim mieszkaniu, rozchodzą się szybko – co nie pomagało, bo ofiara przemocy stawała się przez to obiektem współczujących spojrzeń, a to raniło ją jeszcze głębiej. Cienkie betonowe ściany może i zasłaniały przed wścibskim wzrokiem wiele tajemnic, ale nie były w stanie zagłuszyć dźwięków. Pomijałem już kwestię coraz częstszych siniaków na mojej twarzy – aż szkoda, że faceci nie używają makijażu.

Po ostatniej takiej akcji widziałem w oczach chłopaków z osiedla nie tyle litość, co pełną zrozumienia akceptację… Akceptację czegoś, czego nijak zaakceptować nie można. A to, co wzbierało we mnie przez długi czas, zbliżało się do granicy. Czułem, że jeszcze trochę i czara goryczy się przeleje.

Tego dnia lekcje ciągnęły się w nieskończoność. Niewiele z nich zapamiętałem; to były tylko kolejne chwile marnujące mi życie. Gdy rozbrzmiał dzwonek kończący ostatnie zajęcia, wstałem bez słowa i wyszedłem przed szkołę. Nikt mnie nie zagadywał, nikt nie zaczepiał, co bardzo mi odpowiadało.

Stanąłem na chodniku i wziąłem głęboki oddech. Musiałem wracać. Dzisiaj, choć gdzieniegdzie leżał jeszcze śnieg, postanowiłem nie tylko pójść okrężną drogą, ale również zrobić większy zapas piwa. Paskudne myśli zatruwały mi umysł, dlatego chciałem usiąść na jednej z ławek za blokami i opóźnić powrót do domu najdłużej, jak to możliwe.

Nieniepokojony przez nikogo zrobiłem zakupy, a gdy dotarłem na miejsce, usiadłem na mokrych deskach. Otworzyłem pierwszą puszkę i wyciągnąłem zeszyt. Spojrzałem na swoje notatki i z rozbawieniem stwierdziłem, że ani jedna z nich nie dotyczyła zajęć w szkole – to były moje teksty, prawdziwy rap. Trochę jeszcze niedoszlifowany, pełen złości i goryczy, ale jednak mój. Pociągnąłem długi łyk, krzywiąc się nieznacznie – znowu ciepłe, znowu najtańsze, ale z doświadczenia wiedziałem, że przy trzecim przestanie mi to przeszkadzać.

Zastanowiłem się. Od ostatniej sytuacji z przemocą domową w roli głównej upłynęły dwa miesiące.

„Ślady po ciosach znikały, ale to obrażenia na duszy były niejednokrotnie rozleglejsze niż te na ciele. A mimo to trwałem, pisałem i tworzyłem. Dla was i dla siebie. Uciekałem do świata, na który miałem wpływ. Od tego, który wpływał na mnie”.

Popatrzyłem na nabazgrane zdania i stwierdziłem, że są do bani. Podarłem notatkę i rzuciłem w śnieg. Stukałem długopisem o kolano, jednak nie udało mi się sklecić lepszego tekstu. Zniechęcony darowałem sobie po kilku próbach i dwóch piwach – schowałem zeszyt do plecaka i postanowiłem po prostu się wyciszyć. Niestety, jak zawsze, kiedy mogłem naprawdę się odprężyć, poczułem lekkie ukłucie strachu.

Rozejrzałem się dookoła, ale byłem sam. Nie wiedziałem, skąd brało się dziwne wrażenie niepokoju, lecz łapało mnie najczęściej w momentach takich jak ten. Irracjonalny lęk, coś na pograniczu ledwo odczuwalnej niepewności. Miałem wrażenie, że popadam w takie stany, gdy nic się nie dzieje, jakby moje ciało odruchowo broniło się przed tymi nielicznymi chwilami bezpieczeństwa.

Spróbowałem się uspokoić, ale to z kolei ponownie doprowadziło do rozmyślań o ostatnich tygodniach. Umysł najwyraźniej próbował się łapać czegokolwiek, żeby tylko mieć jakieś zajęcie. Ale czy miał o czym tak naprawdę myśleć?

Dzień w budzie minął mi bez emocji, byłem obojętny, jakbym znajdował się tam tylko ciałem, a nie duchem. Nie pierwszy raz zresztą. Na lekcjach skupiałem się na pisaniu tekstów piosenek w zeszycie, w ogóle nie zwracałem uwagi na otaczający mnie świat. Kilka razy mi przerwano, ale w nielicznych chwilach, w których odrywałem myśli od wersów, dochodziłem do wniosku, że raczej nie jest mi pisane skończyć technikum.

W pracy miałem wolne aż do przyszłego tygodnia. Robota w wesołym miasteczku dla tak młodego chłopaka nie była spełnieniem marzeń, ale zdawałem sobie sprawę, że od czegoś trzeba zacząć. Płacili marnie, ale regularnie, kazali przychodzić punktualnie, ale nie gonili jakoś okrutnie i nie krytykowali, kiedy wyczuwali ode mnie niestrawiony jeszcze alkohol. Wydawało mi się to nawet logiczne, wszak wydawałem na niego pieniądze zarabiane u nich. Ot, dwustronny impas, znak naszych czasów.

Właściwie to nie widziałem sensu ani w pracy, ani w nauce, zwłaszcza w kończeniu jakiejkolwiek szkoły. Pisać już umiałem, czytać również, jakieś podstawy z przeróżnych, tak niepotrzebnych w życiu codziennym przedmiotów też już miałem. A papier? Na co papier człowiekowi, który nie wyobraża sobie siebie w przyszłości. Gdyby istniały miliony równoległych i alternatywnych uniwersów – w każdym byłbym bezrobotny. Może w muzyce mogłoby mi się udać, ale ostatnimi czasy odczuwałem straszną blokadę, nic mi nie wychodziło.

Od dawna nie myślałem o szkole jako o miejscu, które cokolwiek wnosi. To i tak cud, że tego dnia tam dotarłem. Miałem zaległości, które już po kilku pierwszych tygodniach roku szkolnego wydawały mi się nie do nadrobienia, dlatego przestały mnie interesować. Do klasy wchodziłem tylko w deszczowe lub zimne dni, kiedy siedzenie na świeżym powietrzu stawało się niemożliwe. W końcu jednak i to sobie darowałem, bo ileż można było odpowiadać na niekończące się pytania nauczycieli i ich groźby. Powtarzanie klasy wiązało się z kolejną wojną z ojcem, ale gdzieś głęboko we mnie cały czas kiełkowała myśl o ucieczce, a im bliżej było do zakończenia roku, tym bardziej wydawała się kusząca.

Po chuj mi szkoła, skoro tak łatwo dostałem robotę?

Brzmiało to trochę, jakbym się tłumaczył, ale gwoli ścisłości – była to jedna z niewielu rzeczy, których nie żałuję. Żaden tytuł, żadna wiedza naukowa nie uchroniłyby mnie przed własnym ja, a etat dawał jakiś hajs.

– Cześć, Grucha! – Znajomy głos wyrwał mnie z matni wspomnień.

Spojrzałem na przysiadającego się chłopaka i od razu poczułem, jak wraca mi humor.

– Cześć, Koli, co tam słychać? – zapytałem szczerze zainteresowany.

Po osiedlu krążyła plotka, że dzieją się u niego ostatnio złe rzeczy, że coraz bardziej zamyka się w sobie, a związek z dziewczyną, któremu całkowicie się poświęcił, się rozpadał. Dziś wyglądał normalnie, jak zawsze włożył sportowe buty i dres; przez ten typowo osiedlowy strój Koli sprawiał wrażenie wyluzowanego. Tylko lekko podkrążone oczy mogły świadczyć o tym, że z czymś się zmagał, ale równie dobrze mógł to być efekt nadużywania alkoholu i trawki. Każdy z nas z tym przeginał, ale byliśmy młodzi, mieliśmy całe życie przed sobą i uważaliśmy, że parę lat na używkach nie może nam przecież zaszkodzić.

– A wiesz, nie jest dobrze – odparł nieco zamyślony, po czym od razu otworzył wyciągnięte z plecaka piwo. – Jakoś trzeba sobie radzić i brnąć do przodu.

– Salut! – Wzniosłem toast i stuknęliśmy się puszkami. Damy radę, jeszcze będzie dobrze.

– Salut!

Posiedzieliśmy, pośmialiśmy się trochę, obgadaliśmy kobiety, jak i coraz trudniejsze życie w kraju „kwitnącej lipy”. Obaj, jak zresztą połowa chłopaków na blokowisku, nie wyobrażaliśmy sobie odpowiedzialności, która wielkimi krokami nas doganiała. Na zbyt wiele się już napatrzyliśmy w rodzinnych domach, żeby planować własną przyszłość. Jedyne, co potrafiliśmy powtarzać niczym mantrę, to zwrot: „Nie będę taki jak moi starzy”. Nie wiem czemu, ale miałem gdzieś z tyłu głowy dziwne wrażenie, że łatwiej to powiedzieć niż zrobić.

Pożegnaliśmy się – mając już lekko w czubie, ale w dobrych nastrojach – i każdy z nas udał się w swoją stronę. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że widzę Koliego po raz ostatni, a fraza „całe życie przed nami” była tylko przykrywką dla rozpaczy.

***

To stało się kilka dni później.

Siedziałem na tej samej ławce co zwykle. Zauważyłem zbliżającego się do mnie kumpla i od razu zrozumiałem, że stało się coś złego. Ziomek dobiegł tak zdyszany, że ledwo był w stanie mówić.

– Znaleźli Koliego!

Zerwałem się na równe nogi.

– Gdzie? – zapytałem, wiedząc, co to oznacza.

– Chodź… dalej tam jest.

Przeszliśmy przez całe osiedle, zeszliśmy w dół, w stronę Brynicy. Granica Piekar Śląskich ciągnęła się wzdłuż wałów oddzielających nas od Wojkowic. Gdy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że przy mostku prowadzącym na drugą stronę zebrała się już spora grupa gapiów.

Nie potrzebowałem wiele czasu, żeby się dowiedzieć, co się stało. Znaleziono Koliego, który powiesił się na gałęzi. Sytuacja, tragiczna sama w sobie, nabrała jeszcze ciemniejszych barw, gdy okazało się, że drzewo, na którym zakończył swoje życie, rosło na granicy miast. Przepychanki słowne o terytorialną przynależność pomiędzy policjantami spowodowały, że zrozpaczona rodzina musiała przyglądać się dyndającym zwłokom. Trwało to już od ponad godziny i wciąż niczego konkretnego nie ustalono.

Współczułem jego starym, naprawdę. Patrzyłem na ich załzawione oblicza, czując, jak ból ściska mi serce.

– Ciekawe, ile czasu minie, zanim te barany podejmą decyzję, kto ma go ściągnąć – powiedział ziomek, który mnie tu przyprowadził.

Wzruszyłem ramionami, bo co więcej mogłem zrobić? Żadne słowa nie opisałyby takiej paranoi. Co za kraj!

Stałem więc i czekałem, w tłumie smutnych, niedowierzających własnym oczom gapiów. Nie wiedziałem, czy mam się złościć, płakać czy bać.

Złościć się o to, że Koli nie przyznał się do tego, jak bardzo było z nim źle, płakać za utraconym kompanem czy bać się, że moje wieczne uciekanie doprowadzi mnie do tego samego punktu.

Dopiero dwie godziny później podjęto decyzję, a ciało mojego przyjaciela włożono do plastikowego worka.

– Chyba muszę się napić.

Spojrzałem na kumpla ze zrozumieniem.

– A postawisz browara? – zapytałem.

***

Zapadła noc, ale nie umiałem zasnąć. Niespodziewanie zdałem sobie sprawę, że przelewanie emocji na papier może i mi pomagało, ale nie mogło wyleczyć tego, co ściskało mnie od środka. Poczucie strachu i niepewność coraz mocniej wgryzały się we mnie, nie pozwalając spać i funkcjonować.

Postanowiłem zrobić mały rachunek sumienia. Przewróciłem się z boku na bok i rozpocząłem wyliczankę.

Udało mi się nagrać już kilka kawałków na komputerze, znajomy Halok w zeszłym tygodniu dograł basy, brzmiało to nawet nieźle, jednak czułem, że to wszystko nie wystarczy takich osób, które tworzyły rap w swoich mieszkaniach, znałem na pęczki. Czegokolwiek bym spróbował, potrwałoby to długo. Za długo – a ja nie chciałem czekać. A w każdym razie nie tutaj.

Ojciec nadal pił, ale od jakiegoś czasu trzymał ręce przy sobie. Nie atakował ani mnie, ani matki, ale siedzenie w napięciu, oczekiwaniu, aż znowu coś się stanie, było jeszcze gorsze. Kiedy człowiek zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później fala goryczy, wściekłości i wyrzutów do świata znowu przewali się przez tamę, nie mógł odczuć spokoju – wystarczył przecież tylko pretekst, by rodzinny kat skierował ją z potworną siłą na najbliższe otoczenie.

Nawet przez moment nie miałem wątpliwości, że to w końcu nastąpi. Trwałem więc spięty, a każdy dzień względnej ciszy był niczym cierń wbijający się w nagie ciało, odliczał czas niczym zegar na bombie zbudowanej przez pijanego inżyniera. Mogła ona ulec detonacji w każdej chwili, a nie chciałem być wtedy w pobliżu. Tego dnia czułem to wyjątkowo mocno.

Ostatnio dowiedziałem się, że to zawsze wygląda w podobny sposób: po każdym incydencie, po każdym akcie przemocy następuje czas oczekiwania. Pierwsze dni nie są takie straszne, bo żyje się ze świadomością, że do następnego kryzysu ma się jeszcze czas. Z każdą mijającą godziną dociera jednak do nas, że zegar tyka nieubłaganie, a jego wskazówki tylko odmierzają czas do kolejnych katuszy. Teraz również czułem coraz większe napięcie, coraz mocniejszy lęk, umierając, usychając od środka. Godzina za godziną i dzień po dniu.

Wstałem gwałtownie z łóżka i podszedłem do biurka. Wziąłem w ręce spory plik zapisanych już kartek i przyjrzałem się im krytycznie. Doznałem olśnienia.

Zrozumiałem, że dłużej tak nie dam rady. Miałem młodość, siłę, przed sobą całe życie, a perspektywa spędzania go na oczekiwaniu na eksplozję… To nie dla mnie.

W tym momencie zdecydowałem się postawić wszystko na jedną kartę. Będzie, co ma być. Muszę uciekać, odejść stąd, wyjechać.

Oczywistość tego pomysłu uderzyła mnie z taką siłą, że aż usiadłem.

Nie wiedziałem, czy nie będę tego żałować, ale miażdżące przekonanie, że w tym czasie, w tej sytuacji nie umiem uczynić inaczej, narastało we mnie coraz mocniej.

Położyłem się z powrotem, ale nie mogłem zasnąć. Znalazłem może nie idealne, ale jednak racjonalne rozwiązanie.

Książkę Bezdomność all inclusive kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

 

Tagi: fragment,

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Bezdomność all inclusive
Marcin Halski0
Okładka książki - Bezdomność all inclusive

Piotrek pragnie się wyrwać ze środowiska, które nie daje mu żadnych perspektyw, niestety po raz kolejny zderza się z brutalną rzeczywistością. Choć ma...

dodaj do biblioteczki
Recenzje miesiąca
Jak (nie) zostać królową
Katarzyna Redmerska ;
Jak (nie) zostać królową
Niewolnica elfów
Justyna Komuda
Niewolnica elfów
Lucek
Iwonna Buczkowska ;
Lucek
Mykoła
Michał Gołkowski ;
Mykoła
Jak ograłem PRL. Z gitarą
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Z gitarą
Faza kokonu
Joanna Gajewczyk ;
Faza kokonu
Bapu, opowieść o dobrym maharadży
Monika Kowaleczko-Szumowska
Bapu, opowieść o dobrym maharadży
Pokaż wszystkie recenzje