Kresy Wschodnie, huculskie połoniny i zapierające dech w piersiach krajobrazy budzą sentyment i tęsknotę za tym, co minęło. Dla czwórki uczestników wyprawy do zachodniej Ukrainy tereny te kojarzą się jednak przede wszystkim z koszmarem prześladującym przez całe życie nie tylko ich samych, ale także następne pokolenia. Anna, emerytowana nauczycielka, będzie musiała wkrótce zmierzyć się z szokującą prawdą na temat przeszłości swoich bliskich, związanych ze zbrodniczą działalnością UPA…
Kresowa opowieść. Anna Edwarda Łysiaka to przejmująca historia o odkrywaniu swoich korzeni i pragnieniu katharsis, które można przeżyć jedynie przez konfrontację z przeszłością, jakkolwiek bolesna by ona nie była. Do lektury zaprasza Wydawnictwo Novae Res. Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment publikacji:
WOJCIECH
Wrocław 2003
Klucz do zamka włożył automatycznie. Odruchowo go przekręcił i nacisnął klamkę. Dopiero wtedy zauważył kartkę wsuniętą między drzwi i futrynę, która zaczęła opadać ruchem wahadłowym i w końcu spoczęła na jego butach.
Oparł laskę o ścianę, by sięgnąć po kartkę, ale schylając się, zawadził laskę torbą przewieszoną przez ramię. Spadła na lastrykową podłogę. Jamnik sąsiadów mieszkających piętro niżej zaczął przeraźliwie szczekać, jakby ktoś próbował wejść do jego mieszkania.
– Zapraszam pod szóstkę – przeczytał i skrzywił się. Czego ona chce tym razem? – pomyślał.
Nie lubił sąsiadki spod szóstki. W jego opinii była wścibska, co z trudem tolerował, ale jej nadopiekuńczości wręcz nie cierpiał. Panie Wojciechu to, panie Wojciechu tamto – szczebiotała jak nastolatka. – Mogę ugotować panu obiad, ale najlepiej niech pan do mnie na obiad wpadnie. Czy potrafi pan prasować koszule? To trudne, ale nauczę pana. Idę do sklepu, mogę panu coś kupić, tylko niech pan powie co?
Z tego rodzaju sytuacjami spotykał się niemal codziennie. Wiedział, że inicjowane były w dobrej wierze, że sąsiadka naprawdę chciała mu pomóc, ale nie znosił współczucia i litości, a te odczytywał z jej zachowania. Bez entuzjazmu nacisnął przycisk dzwonka.
– Chwilkę – usłyszał wysoki kobiecy głos. Chwilka trwała prawie minutę.
– Niech pan wejdzie. – Szczupła blondynka gestem dłoni zapraszała do mieszkania. – A laseczkę proszę zostawić w przedpokoju. Widziałam, jak pan szedł chodnikiem. Jeszcze tydzień, dwa i nie będzie już panu potrzebna. – Poprawiała krótko ścięte włosy. – Kawę czy herbatę? – spytała, stojąc w drzwiach kuchni. – I niech pan usiądzie. Nie, nie na tym krześle, na tym drugim. – Co pan taki wystrojony? – dociekała, podając herbatę. – Wybiera się pan na jakieś spotkanie?
– Wracam z niego – odpowiedział, patrząc w blat stołu. – Byłem u moich dziewczyn.
– Przepraszam, nie wiedziałam. Bardzo pana przepraszam.
Zapadła nieznośna cisza.
– Spotkałam listonosza, pana Zenka, zna go pan – odezwała się znowu. – Miał list polecony, ale nie było pana w domu, to podpisałam i wzięłam. Proszę, to on. – Podała mu białą, podłużną kopertę.
– Dziękuję – odpowiedział i upił łyk herbaty. – Gdyby nie pani, musiałbym iść na pocztę. Nie patrząc na nadawcę, schował kopertę do kieszeni marynarki.
* * *
– Urząd Miejski w Obornikach Śląskich – przeczytał na pieczątce, kiedy wszedł do mieszkania. Dziwne – pomyślał. – Czego oni mogą ode mnie chcieć?
Nazywam się Romana Manug – czytał po chwili. – Pracuję w Wydziale Promocji Urzędu Miejskiego w Obornikach Śląskich. W Internecie znalazłam stronę poświęconą budowie kościoła w Kosowie Huculskim, której Pan jest autorem. Z niej dowiedziałam się, że Pana rodzinne korzenie są we wsi Rybaki leżącej blisko miasteczka Kuty, skąd pochodzi moja rodzina. Jestem zainteresowana wszelkimi materiałami dotyczącymi tamtych stron. Czy dysponuje Pan takowymi?
Pod tekstem podany był numer telefonu i adres mailowy nieznanej mu kobiety.
* * *
Nie spodziewał się zbyt wiele po tej znajomości. Sądził, że zakończy się ona po jednym, może kilku spotkaniach, pozwoli chwilowo oderwać się od codziennych problemów i na krótko wypełni wszechogarniającą pustkę. Nie spodziewał się, że pozwoli odnaleźć zagubiony sens dalszej egzystencji, że oboje wyjmą po cegiełce z muru uprzedzeń, stereotypów, a nawet wrogości we wzajemnych relacjach polsko-ukraińskich. A jednak tak się stało.
* * *
Latem dwa tysiące czwartego roku pojechali na Ukrainę po raz pierwszy i Wojciech dobrze pamiętał ten wyjazd. Jedną z uczestniczek wycieczki, mieszkającą przed wojną w Rybakach, oprócz pani Jadwigi, była nieżyjąca już Anna Kmita, z domu Jakubowska. Miała siedemdziesiąt pięć lat, najwięcej w grupie.
Zatrzymali się w Kutach, przenocowali u Igora, a następnego dnia pojechali do Rybak. Kiedy po sześćdziesięciu latach pani Anna stanęła ponownie obok studni wykopanej przez jej ojca, sparaliżowały ją emocje. Dosłownie. Stała, nie mogąc się ruszyć ani odezwać. Nie mogła mówić, krzyczeć ani płakać. Nawet śmiać się ze szczęścia, że stoi na ziemi, na której ścieżki wydeptywała przez piętnaście lat, nie mogła. Trwała w letargu, w zawieszeniu między teraźniejszością i przeszłością, we wspomnieniach beztroskiego dzieciństwa i przeskoku w dorosłość w ciągu jednego listopadowego wieczoru tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku.
Na łące, obok przedwojennego gospodarstwa Anny, pasła krowę malutka, nieco zgarbiona staruszka, którą zainteresowała grupa kilkunastu nieznanych osób. Wojciech pamiętał, jak wolnym i niepewnym krokiem podeszła do pani Anny.
– Аня?8 – zapytała, wprawiając wszystkich w zdziwienie.
– Tak – odpowiedziała pani Anna. – A ty kto?
– Мене звуть Марія. Ти не пам’ятаєш? Mи навчалися в одній школі9 . Pani Anna nie pamiętała, bo pamiętać nie mogła. W 1944 roku dziewczyny widziały się po raz ostatni. Miały wtedy po piętnaście lat, a teraz spotkały się dwie starsze panie.
Marija jednak wiedziała, że w tym miejscu mieszkali Polacy, którzy mieli córkę Anię – jej koleżankę.
* * *
Wojciech uśmiechnął się, wspominając to pierwsze spotkanie z mieszkańcami Rybak. W tej wsi, od czasu jej pacyfikacji przez dwie sotnie UPA w listopadzie tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku, nie ma już Polaków, a jednak jechali wtedy jak do swoich. Jechali z nastawieniem, że spotkają dobrych ludzi, i się nie zawiedli.
Marija była pierwsza, ale później przyszli inni mieszkańcy zainteresowani pojawieniem się obcych. Wielu z nich dopiero ich przyjazd uświadomił, że kiedyś Polacy i Ukraińcy mieszkali razem. Wojciecha zdziwiło wtedy, że świadomość wspólnej historii nie była powszechna, jednak kolejne rozmowy, takie szeptane na ucho, aby sąsiedzi nie słyszeli, pozwoliły poznać tego przyczynę.
– Чи знаєте ви, що тут сталося? – pytała sześćdziesięcioletnia nauczycielka jedną z uczestniczek wycieczki, kiedy obie oddaliły się od grupy.
– Wtedy, gdy was mordowali, uciekliśmy w pole – odpowiadała Marija, też na osobności.
O zbrodni w Rybakach po prostu się nie mówiło. Świadkowie milczeli, więc młodzi Ukraińcy, ich synowie i córki urodzeni po wojnie, nie wiedzieli, co się stało w ich wsi w listopadowy wieczór tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku. Temat pacyfikacji Polaków mieszkających w Rybakach przez dwie sotnie Ukraińskiej Powstańczej Armii stanowił tabu.
Wojciech był świadomy, jak drażliwa, a może i wstydliwa, była wtedy dla Ukraińców sprawa banderowskich zbrodni.
– Kochani – prosił uczestników wycieczki – w ogóle nie rozmawiamy o zbrodniach Ukraińskiej Powstańczej Armii. To dla Ukraińców niewygodna część historii.
– Jak to! – oburzał się osiemdziesięciolatek Mieczysław, dobrze pamiętający okrucieństwo banderowców. – Trzeba im wszystko wygarnąć, zmusić do przeproszenia.
– Nie, panie Mieczysławie – zaprotestował Wojciech. Jeśli to zrobimy, to od razu możemy wracać do Polski. Oni nie przeproszą, a gdyby nawet stał się cud i to zrobili, przecież nie przywróci to życia zamordowanym. Nasza wizyta jest pokojowa, nie konfrontacyjna. Jestem przekonany, że coś dobrego można razem z Ukraińcami zrobić jedynie wtedy, gdy nie będzie się im wypominać historii.
– Mamy zapomnieć o zbrodniach? – Mieczysław ciągle się bulwersował.
– Tego nie powiedziałem. Nie wypominać nie znaczy zapomnieć.
Wojciech był przekonany, że tak właśnie trzeba postąpić. Nie przypuszczał jednak, że taką postawą poruszy serca Ukraińców. Że wzbudzi w nich poczucie winy i chęć zadośćuczynienia za sposób, w jaki ich ojcowie i dziadkowie pozbyli się Polaków.
* * *
W grudniu dwa tysiące czwartego roku, kilka dni przed świętami, w skrzynce na listy Wojciech znalazł kartkę od mieszkańców Rybak. Zwykłą, świąteczną, nieszczególnie ładną, z tekstem napisanym cyrylicą. Dwa pierwsze zdania udało mu się odczytać. Były to życzenia zdrowia i szczęścia z okazji Bożego Narodzenia oraz Bożego błogosławieństwa w Nowym Roku. Sensu ostatniego zdania nie rozumiał. Czytał je wielokrotnie, próbował interpretować słowa na różne sposoby i nie rozumiał. To, do czego dochodził, wydawało mu się tak nieprawdopodobne, że skonsultował się z tłumaczką.
– To niesamowite, gratuluję panu – odpowiedziała wtedy. – Mieszkańcy wsi proponują, aby w miejscu spalonego kościoła postawić pomnik lub kapliczkę.
Nie mógł w to uwierzyć i jednocześnie rozpierała go radość. Jak to? – myślał. – Może powstać pomnik upamiętniający fakt, że tam, nad Czeremoszem, przez całe wieki mieszkali razem Polacy i Ukraińcy? Przecież to działanie będące w sprzeczności z mniej lub bardziej oficjalnie popieraną przez państwowe władze Ukrainy polityką zacierania śladów polskości. Do rangi symbolu urastał też fakt, że pomnik miał stanąć w miejscu kościoła spalonego w tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym roku przez UPA. Nie wierzył, że to może się udać w ukraińskiej wsi, w której nie ma już Polaków.
* * *
Później Wojciech i Romana realizowali społeczny program wymiany młodzieży obu krajów. W dwa tysiące szóstym roku nasi uczniowie pojechali na Ukrainę, a w następnym roku ukraińska młodzież przyjechała do Obornik Śląskich. W dniu odjazdu, już na peronie Dworca Głównego we Wrocławiu, do pani Jadwigi podszedł burmistrz Rybak, towarzyszący młodzieży.
– Dlaczego wyjechała pani z Rybak? – zapytał.
O co chodzi? – pomyślała. – Dwadzieścia trzy zamordowane osoby, w tym dzieci, wokół milczący Ukraińcy, nie wiadomo, wrogowie czy zastraszeni, UPA mająca swoich ludzi praktycznie wszędzie i ona miała tam zostać? Nie rozumiała pytania burmistrza i nic nie powiedziała.
* * *
Zdarzenie z peronu wrocławskiego dworca nie dawało Wojciechowi spokoju. Długo przekonywał panią Jadwigę, że trzeba coś z tym zrobić, że burmistrz Rybak musi poznać prawdę, chociaż wydawało się dziwne, że jej nie znał. W końcu w jej imieniu napisał list, który ona, z duszą na ramieniu, podpisała.
Drogi Panie Petro!
Prosił mnie Pan kilka razy, abym napisała, jak żyło się dawniej w Rybakach. Kiedy odjeżdżaliście, pytał mnie Pan, dlaczego wyjechałam z tej wsi i dlaczego tak długo przed wyjazdem do Polski mieszkałam w Kutach? Myślę, że zna Pan odpowiedzi na te pytania, ale nie wiem, czy Pan, Panie Petro, potrafi rozumieć to, co napiszę.
W czasie wojny między naszymi ukraińskimi sąsiadami i nami, Polakami, stanęli ludzie, którzy dla wielu z Was dzisiaj są bohaterami. Bardzo proszę, aby mnie Pan zrozumiał, kiedy powiem, że dla mnie bohaterami oni nie byli, nie są i nigdy nie będą.
Ja wiem, że oni walczyli o wolną Ukrainę, i to doskonale zrozumiem, bo przecież Polacy o swoją Ojczyznę też walczyli wielokrotnie. Tragiczne było to, że Wasza walka była przeciwko Polsce – tak sprawiła nasza bardzo pogmatwana historia. Jednak prawdziwy dramat polegał na tym, że za przeciwnika ci źli ludzie wybrali nas – bezbronną ludność cywilną. To nie była walka, to była zbrodnia.
Może się Pan ze mną zgodzić lub nie, ale uważam, że ludzie, którzy palą kościoły, nie zasługują na szacunek – nasz kościół w Rybakach został spalony właśnie przez nich.
Może się Pan ze mną zgodzić lub nie, ale uważam, że ludzie, którzy zabijają innych tylko dlatego, że nie należą do ich narodu, też nie są dobrymi ludźmi. W listopadzie 1944 w Rybakach ci źli ludzie zamordowali dwudziestu trzech Polaków, a wśród nich pięć osób, które miały ponad siedemdziesiąt lat, i dziewięcioro dzieci w wieku od dwóch do dziewięciu lat. Nie napiszę, w jaki sposób to zrobili, bo na pewno by mi Pan nie uwierzył.
Czy dobrzy ludzie mogliby tak postąpić? Czy my, Polacy z Rybak, byliśmy w stanie przeszkodzić w powstaniu samostijnej Ukrainy? My chcieliśmy tylko jednego spokoju, a po wojennych przeżyciach było nam wszystko jedno, czy w Rybakach będzie Polska, czy Ukraina. Właśnie dlatego od listopada 1944 roku w Rybakach nie ma już Polaków.
Jednak dwa razy przyjechaliśmy do Was, a po tym, co napisałam, może się Pan dziwić, że to zrobiliśmy. Nie ma jednak w tym nic dziwnego, bo jechaliśmy do dobrych ludzi, których i w Rybakach, i w całej Ukrainie w tym tragicznym 1944 roku była zdecydowana większość. To dzięki tym dobrym ludziom ja żyję! Ta lampka zapalona na grobie Oksany Pawłyczko, na cmentarzu obok Waszej cerkwi, była dla nich wszystkich moim podziękowaniem.
List do burmistrza Rybak został wysłany w dwa tysiące siódmym roku i pozostał bez odpowiedzi.
* * *
Nad napisem na pomniku zastanawiali się przez kilka miesięcy. Wiedzieli, że powinien mówić prawdę, ale wiedzieli też, że prawda, przedstawiona w bezpośredniej formie, może urazić Ukraińców, a w konsekwencji pogrzebać ideę budowy pomnika.
– Polakom – mieszkańcy Rybak – zaproponował.
– Nie podoba mi się. – Romana kręciła głową. – To nasz pomnik, nie ich, my go sfinansujemy. Poza tym nie zawiera historycznej prawdy. Trzeba jakoś nawiązać do zbrodni.
– A masz propozycję?
– Pomordowanym Polakom – Rodacy. Co o tym sądzisz?
– Zapomnij, nie zgodzą się.
– Tego nie wiesz – broniła pomysłu. – Sprawdźmy.
– Nie możemy ryzykować.
Wojciech był przekonany, że odrzucona propozycja pozostawi niesmak i położy się cieniem na ich dalszych kontaktach.
Po długich dyskusjach uznali, że napis Z wami do 1944 będzie najlepszy.
– Powie prawdę – uzasadniał Wojciech – bo rzeczywiście do pamiętnej daty dziesiątego listopada tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku Polacy i Ukraińcy mieszkali razem. Kością niezgody może być jednak rok tysiąc dziewięćset czterdziesty czwarty. My wiemy, i oni też, że w tym właśnie roku UPA dopuściła się okrutnej zbrodni na polskich mieszkańcach wsi, kładąc kres ich wielopokoleniowej obecności w Rybakach.
– Masz rację – przyznała Romana. – Ja też obawiam się, że rok może być tą częścią napisu, na którą obecni mieszkańcy Rybak nie wyrażą zgody.
Zgodzili się jednak i w dwa tysiące dziewiątym roku pomnik stanął dokładnie w tym miejscu, w którym znajdował się katolicki drewniany kościółek spalony przez UPA dziesiątego listopada tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku.
* * *
– Nie chcemy awantury, nie o to tutaj chodzi. Ale nie możemy dopuścić, żeby zbrodniarz został bohaterem narodowym – grzmiał wczoraj przed honorowym konsulatem Ukrainy przy ulicy Jedności Narodowej Stanisław Srokowski, członek Dolnośląskiej Inicjatywy Historycznej.
– Masz znicz? – Ktoś pociągnął Wojciecha za rękaw kurtki. Kiedy się odwrócił, zobaczył kobietę w futrzanej czapce, baranim kożuchu i kozaczkach.
– Romana, to ty? – zdziwił się.
– Ja. Co, nie poznajesz mnie?
– Z trudem. Gdybyś założyła walonki, a w czapkę wetknęła sokole pióro, to pomyślałbym, że stoi przede mną Izabela Skorupko.
– O kim mówisz? Znam ją? – W pierwszej chwili nie skojarzyła żartobliwego porównania.
– Pewnie. – Zaśmiał się. – Kmicic i Bohun się o nią bili.
– Kmicic i Bohun? – Zmarszczyła czoło, chociaż mimikę jej twarzy maskowała baranica. – Pomieszały ci się części trylogii. A poza tym to wymyśliłeś! Ja i piękna Helena.
– Fakt. Trochę od ciebie odstaje. Ale o jaki znicz pytasz?
– Mieliśmy przynieść znicze i ułożyć z nich krzyż przed konsulatem.
– Nie mam, nie wiedziałem.
– Parę dni temu Wiktor Juszczenko gloryfikował zbrodniarzy, najpierw Stepana Banderę, a później Ukraińską Powstańczą Armię. My tutaj reprezentujemy rodziny pomordowanych na Wołyniu, gdzie do dzisiaj ich pamięć nie została uczczona. Dlatego dzisiaj pod Ambasadą Ukrainy zapalamy krzyż ze zniczy, by przypomnieć i uczcić ich pamięć – mówił obecny na pikiecie ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski. W duchu podobnym do wystąpień Stanisława Srokowskiego i księdza Isakowicza-Zaleskiego przemawiał Kornel Morawiecki, a po nim zabrali głos inni.
– Chcieliśmy wyremontować kościół – jeden z uczestników pikiety wymienił nazwę miejscowości – i nie dostaliśmy pozwolenia. Wszyscy Ukraińcy, z którymi rozmawialiśmy, byli temu przeciwni. To podły naród! Nienawiść do Polaków wyssali z mlekiem matki.
– Mój przedmówca ma rację – poparł go szczupły i wysoki mężczyzna. – Mam podobne doświadczenia. Ukraińcy to swołocz, to azjatycka dzicz!
Kiedy kolejna osoba nie zostawiła suchej nitki na Ukraińcach, Wojciech nie wytrzymał.
– Romana… – Spojrzał na kumpelę od ukraińskiej przygody, jak lubił ją nazywać.
Skinęła głową bez słów.
Przeciskając się wśród pikietujących, dotarł do jednego z organizatorów, który zarządzał sprzętem nagłaśniającym.
– Poproszę o mikrofon – powiedział zdecydowanym głosem.
– Nie był pan zgłoszony. Nie może pan wystąpić.
– Muszę! Mam coś ważnego do powiedzenia.
– To niech pan mówi, tylko krótko.
– Szanowni państwo – zaczął energicznie. – Spotkaliśmy się, aby wyrazić sprzeciw wobec decyzji prezydenta Juszczenki. Aby powiedzieć jemu i wszystkim Ukraińcom, że nie godzimy się na gloryfikowanie zbrodniarzy. Aby powiedzieć, że człowiek odpowiedzialny za niewyobrażalne cierpienia Polaków, za ich torturowanie i męczeńską śmierć nie może być bohaterem. Żadnym bohaterem, a tym bardziej narodowym.
Po tych słowach rozległy się pojedyncze oklaski.
– Musimy być jednak obiektywni – mówił dalej. – Nie wolno nam za zbrodnie ukraińskich nacjonalistów winić całego narodu, a moi przedmówcy to robili. – Ukraińcy to, Ukraińcy tamto, mówili, a kontekst ich wypowiedzi był jednoznacznie negatywny. – Chcę państwu powiedzieć, że mam zupełnie odmienne doświadczenia ze współpracy z Ukraińcami. Na Pokuciu, w małej wsi nad Czeremoszem, z inicjatywy samych Ukraińców w miejscu szczególnym stanął pomnik. Stanął tam, gdzie był polski kościół spalony przez UPA. Nie uogólniajmy więc. Za naszą wschodnią granicą żyją ludzie w większości nam życzliwi.
Brawa tym razem były znacznie większe.
– Czy zgodzi się pan na krótki wywiad? – spytał młody człowiek z dyktafonem, wymieniwszy nazwę lokalnej gazety. – Jak to się panu udało?
* * *
Pomnik pojechali poświęcić w maju dwa tysiące jedenastego roku. Wybrali się samochodem Wojciecha jedynie w trzy osoby. Oprócz kierowcy były to panie Jadwiga i Beata dziennikarka „Przeglądu”.
Wojciech wiedział, że spotkanie z mieszkańcami Rybak będzie tak ważnym wydarzeniem, iż musi powiedzieć coś od siebie.
Wiedział, że w jego wystąpieniu powinno znaleźć się podziękowanie, bo przecież inicjatywa budowy pomnika wyszła od Ukraińców.
Wiedział, że musi nawiązać do historycznych uwarunkowań i sześciu wieków polskiego administrowania terenami należącymi do Rusinów, później nazwanych Ukraińcami.
Wiedział też, że musi przypomnieć wydarzenia ostatniej wojny i ludobójstwo na polskiej ludności cywilnej dokonane przez Ukraińską Powstańczą Armię.
Nie wiedział tylko jednego – jak ubrać w słowa tak trudne dla obu narodów sprawy, aby oddać prawdę historyczną, nie spowodować frustracji mieszkańców wioski i nie zniszczyć dobrych relacji.
Praca nad tekstem zajęła mu dwa tygodnie. Polacy i Ukraińcy mieszkali razem w Rybakach do dziesiątego listopada tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku. Tę datę znają i jedni, i drudzy, ale to, co się wtedy stało, w ich rozmowach jest tematem tabu. Dla nas to żal, a dla nich wstydliwa karta historii. Wyrwaliby ją, gdyby można było to zrobić, a że nie można, wypierają oczywiste fakty ze swojej świadomości. Jak ująć w krótkiej wypowiedzi i banderowskie zbrodnie, i jednocześnie polską ekspansję na wschód, czyli nasz wielowiekowy imperializm?
* * *
Rybaki, maj 2011
Rozmawiali między sobą i z Ukraińcami. Pani Jadwiga z Mariją, szkolną koleżanką, wspominały dzieciństwo i młodość. Jakaś wysuszona i zgarbiona staruszka podeszła do Beaty i za coś jej dziękowała. Nagle zaczęła całować ją po rękach.
– Dlaczego mnie pani całuje? – Niespodziewana sytuacja speszyła dziennikarkę. – To ja powinnam panią całować po rękach. – Schyliła się, ale staruszka cofnęła dłoń.
– Я стара, не треба, а ви гості. Коли тут була Польща, це було добре, а зараз… – Pokręciła głową.
Dwaj mężczyźni, z których jeden okazał się diakiem, z pobliskiego domu przynieśli stół i ustawili go przed pomnikiem. Dyrektorka szkoły i jedna z nauczycielek położyły na nim trzy wypieczone na ciemny brąz okrągłe bochny chleba i liturgiczne akcesoria niezbędne do greckokatolickiego nabożeństwa.
Gościńcem prowadzącym do drogi cerkiewnej zbliżała się procesja z odległej o dwa kilometry dziewiętnastowiecznej cerkwi. Prowadził ją mężczyzna niosący krzyż z wieńcem, a za nim szli młodzi ludzie z czterema białymi chorągwiami z haftowanym niebieskim ornamentowym obramowaniem.
Wszyscy czekali na księdza, spoglądając co chwilę na zegarki lub odczytując czas z telefonów komórkowych.
Ksiądz Mychajło przyjechał srebrnym audi. Był postawnym mężczyzną z okazałą siwą brodą i okrągłą, ogorzałą od wiatru i słońca twarzą. Otworzył bagażnik samochodu i wprawnie zakładał liturgiczne szaty na cywilne ubranie.
Diak przyniósł wiadro święconej wody i podał je ministrantowi. Ksiądz Mychajło rozpoczął nabożeństwo od poświęcenia miejsca, którego od czasów wojny nikt nie zagospodarował. Lewą ręką przytrzymywał długą tunikę, a prawą machał kropidłem, zraszając wodą święconą skrawek polskiej ziemi nad nizinnym Czeremoszem. Ziemi, na której stał drewniany kościółek konsekrowany w czerwcu tysiąc dziewięćset trzydziestego czwartego roku i spalony przez UPA dziesięć lat później. Ziemi, w której spoczywają Polacy zmarli śmiercią naturalną i ci, a było ich dwadzieścioro troje, zamęczeni przez banderowców dziesiątego listopada tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku.
– Ta poświęcona ziemia już zawsze będzie wasza – mówił Igor, kiedy wyjeżdżali do Polski. – Nikt jej nie zaorze, nikt niczego na niej nie wybuduje.
– Ми вітаємо пані Ядвігу, яка раніше жила тут. Witamy potomków tych, których rodzice i dziadkowie kiedyś mieszkali razem z nami. Pomódlmy się za dusze Polaków, którzy na wieki spoczęli w ziemi, na której żyli. Niech odpoczywają w pokoju. – Tak ksiądz Mychajło rozpoczął właściwą część tego polowego nabożeństwa.
* * *
Chociaż była to niezwykła chwila, Wojciech nie odczuwał już tremy. Świadomość, że pomnik powie każdemu, iż ziemia, na której stoi, nie jest bezimiennym ugorem, ale cmentarzem Polaków, którzy tutaj żyli, którzy umarli i których zamordowano, sprawiła, iż czytał tekst spokojnym i wyraźnym głosem, tak aby jego przesłanie dotarło do każdego.
Czytanie ćwiczył w Polsce wielokrotnie. Starał się barwą głosu i odpowiednią długością przerw podkreślać wśród rzeczy ważnych te najważniejsze. Czasem podnosił wzrok znad kartki i dobrze znane frazy wypowiadał, patrząc na zebranych. A oni stali w skupieniu, słuchając przekazu w swoim ojczystym języku. Chłonęli słowa, jakich nigdy nikt w Rybakach nie wypowiedział.
Szanowny Panie Burmistrzu, Szanowny Księże, Szanowna Pani Dyrektor, Drodzy Mieszkańcy,
z prawdziwym wzruszeniem stoję w tym właśnie miejscu. Jeszcze jesienią tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku był tutaj kościół, w którym modlili się Polacy. Ze swojego dzieciństwa pamiętam opowieści mojej babci i mamy, które w Rybakach mieszkały. Mówiły one o polskich i ukraińskich sąsiadach, o wspólnej pracy i zabawie, o pięknym i groźnym Czeremoszu. W tych opowiadaniach Rybaki były spokojną wsią, w której mieszkali życzliwi ludzie.
Drodzy Mieszkańcy, historia Waszego i mojego narodu jest bardzo skomplikowana i tragiczna. Kiedy i Wy, i my próbujemy o tym rozmawiać, prawie od razu pojawia się mur uprzedzeń, który jest wynikiem obustronnie doznanych krzywd.
Stoimy tutaj na Waszej ziemi. Nie polskiej, ale Waszej. Tak, tutaj mieszkali Polacy, ale to nie Wy ich zaprosiliście. W tysiąc trzysta czterdziestym dziewiątym roku przyszli sami. Osiedlili się na tych ziemiach, tutaj rodziły się ich dzieci. Ci, którzy się tutaj urodzili, nie znali innej ojczyzny niż Wasza ziemia. Tak było z moją rodziną. Tak było z tymi Polakami, którzy są pochowani na tutejszym cmentarzu.
Prawie sześćset lat trwał taki stan, ale w końcu Wy zapragnęliście żyć w wolnej ojczyźnie. Należy jasno powiedzieć, że mieliście do tego najświętsze prawo. Wolności nikt nie daje jednak za darmo – podjęliście więc walkę. To, co tak bardzo Was i nas podzieliło, to metody tej walki.
Ci Polacy, którzy przeżyli, noszą w sercach głębokie rany, których nie potrafi wymazać czas. Tutaj, w tym miejscu, proszę Was, abyście ich zrozumieli, kiedy wypowiadają słowa gorzkie i pełne żalu. Chcę też Wam powiedzieć, że w moim kraju często można usłyszeć słowa podziękowania dla wielu Waszych ojców i dziadków, którzy w tym dramatycznym roku tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego podali Polakom pomocną dłoń.
Czy historia naszych narodów może dzielić? Uważam, że nie. Powinna jedynie skłaniać do refleksji, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Powinna przypominać zdarzenia z przeszłości i ostrzegać przed popełnianiem podobnych błędów w przyszłości.
Drodzy Mieszkańcy, bardzo dziękuję za Waszą zgodę na upamiętnienie faktu, że kiedyś tutaj mieszkali Polacy. Doceniamy ten gest – jest to dar Waszego serca i my to wiemy. Niech ten pomnik trwa i mówi wszystkim, że w ludziach jest znacznie więcej dobra niż zła.
Po tych słowach ksiądz Mychajło podszedł do Wojciecha i uścisnął mu dłoń.
– Dziękuję – powiedział. – Gdyby wszyscy po obu stronach granicy myśleli podobnie, nie byłoby murów między nami. A wy macie dbać o pomnik – zwrócił się do mieszkańców wsi. – Bo jeśli nie, to ja sam podwinę rękawy i wykoszę trawę.
* * *
Drodzy sąsiedzi, drodzy Przyjaciele – czytała po ukraińsku pani Jadwiga. – Urodziłam się w Rybakach, zostałam ochrzczona w Waszej cerkwi, tutaj, na tym cmentarzu spoczywa mój tata. Miło wspominam dzieciństwo, które spędziłam wśród Was, bo dzieci nie mają takich problemów jak dorośli. Bardzo żałuję, że wojna nas rozdzieliła. Cieszyłam się z każdego przyjazdu do Was, ale czas nie stoi w miejscu. Mam 83 lata i już do Was nie przyjadę. Dziękuję za Waszą gościnę, za dobre serce, za ten piękny pomnik i za wszystko, co dla nas zrobiliście. Tym razem nie powiem do widzenia, ale żegnajcie, moi drodzy Przyjaciele.
* * *
A jednak się udało! Pomnik powstał i został poświęcony. „Tygodnik Powszechny” uznał to wydarzenie za ważne i w dwa tysiące trzynastym roku opublikował artykuł Powrót nad Czeremosz. Wojciech cieszył się z publikacji, ale też miał żal do redakcji.
Tekst artykułu otrzymał do autoryzacji, ale podpisów pod zdjęciami już nie.
Pod jedną z fotografii napisano: Poświęcenie pomnika polskich ofiar masakry z 1944 r. przez kapłana Mychajłę z ukraińskiej Cerkwi.
Nie prosił o sprostowanie, bo nic by ono nie dało. Wydrukowane egzemplarze rozeszły się po Polsce, a ewentualnego wyjaśnienia i tak nikt by nie przeczytał.
Niestety nie mógł też wysłać na Ukrainę egzemplarza. Nie mógł, bo to nie był pomnik upamiętniający masakrę Polaków przez ukraińskich nacjonalistów, ale wielowiekową koegzystencję dwóch narodów i w takim duchu był budowany. O masakrze nigdy nie było mowy. Jej świadomość tkwiła w polskich umysłach wzbudzając żal i bezsilny gniew. Tkwiła też w ukraińskich i musiała mocno uwierać, skoro sami zaproponowali postawienie pomnika. Prawda – stoi on tuż obok mogił, w których spoczywają ci bestialsko pomordowani w tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym roku, ale ma upamiętniać żywych i życzliwych sobie Polaków i Ukraińców. Gdyby wysłał numer „Tygodnika” z takim podpisem, to z pewnością straciłby wiarygodność i zaufanie swoich ukraińskich przyjaciół, a tego nie chciał.
Książkę Kresowa opowieść. Anna kupicie w popularnych księgarniach internetowych: