Nigdzie indziej to wielopokoleniowa opowieść o przemocy i regeneracji, pamięci i tożsamości, jak również pięknie i rozpaczy, które wplecione są w dzieje rdzennych mieszkańców Ameryki
Tommy Orange opowiada historię dwunastu postaci, z których każda ma swoje powody, by wybrać się na wielki zjazd plemienny w Oakland. Jacquie Czerwone Pióro od niedawna znowu nie pije i usiłuje powrócić na łono rodziny, którą niegdyś porzuciła. Dene Oxendene stara się poskładać swe życie na nowo po śmierci wujka i przybywa na zjazd, aby pracować na rzecz indiańskiej społeczności i w ten sposób uczcić jego pamięć. Opal Viola Wiktoria Niedźwiedzia Tarcza przychodzi na stadion, by obejrzeć występ swego siostrzeńca Orvila, który nauczył się tradycyjnego indiańskiego tańca, oglądając materiały wideo na kanale YouTube, a teraz po raz pierwszy chce go wykonać podczas zjazdu przed publicznością. Ten imponujący spektakl odwołujący się do uświęconej tradycji będzie więc okazją do wzruszających pojednań. Stadion w Oakland stanie się również widownią wydarzeń, w których wyniku naród indiański poniesie wielkie ofiary, znów wykaże się heroizmem i dozna niewypowiedzianej straty.
Oto głos, jakiego nigdy wcześniej nie słyszeliśmy, głos nabrzmiały poezją i pełen pasji. W tej kapitalnej powieści, która bierze się za bary ze złożoną i bolesną historią, ze spuścizną piękna i głębokiej duchowości, a także z plagą uzależnień, przemocy oraz nadużyć i samobójstw, Tommy Orange pisze o rdzennym Amerykaninie osiadłym w wielkim mieście. Na przemian pełna niepohamowanej wściekłości i gniewu, zabawna i poruszająca aż do głębi serca, pierwsza powieść Tommy'ego Orange'a jest zdumiewającym i wstrząsającym zarazem portretem takiej Ameryki, jaką bardzo niewielu z nas kiedykolwiek widziało. W naszym serwisie znajdziecie już recenzję tej książki. W ubiegłym tygodniu zaprezentowaliśmy Wam także premierowe fragmenty powieści. Dziś czas na ciąg dalszy tej historii:
Rzeź na wstępie
Niektórzy spośród nas dorastali pośród opowieści o rzeziach; pośród historii o tym, co przydarzyło się naszemu ludowi wcale nie tak dawno temu. O tym, jak przez to przeszliśmy. Słuchaliśmy o tym, jak nad Sand Creek kosili nas z haubic. Ochotnicza milicja pod wodzą pułkownika Johna Chivingtona przyszła tam po to, by zabijać Indian, to znaczy głównie kobiety, dzieci 14 i starców: wojowników nie było w obozie, gdyż udali się na polowanie. Biali rozkazali nam najpierw wywiesić amerykański sztandar. Spełniliśmy ich żądanie, wieszając obok jeszcze białą flagę. „Poddajemy się” – mówiła ta ostatnia, łopocząc na wietrze. Staliśmy pod tymi dwoma sztandarami, kiedy nas zaatakowali. Nie wystarczyło im to, że nas zabijali. Rozrywali nas wręcz na kawałki. Okaleczali nas. Łamali nam palce, aby wziąć sobie nasze pierścionki, odcinali nam uszy, aby zabrać srebrne ozdoby i skalpowali nas dla naszych włosów. Chowaliśmy się w wydrążonych pniach drzew i zagrzebywaliśmy się w piachu nad brzegiem rzeki, lecz piach ten stał się wkrótce czerwony od krwi. Napastnicy wypruwali nienarodzone dzieci z brzuchów matek, odbierając nam nawet to, czym dopiero mieliśmy być: nasze dzieci, nim jeszcze stały się dziećmi, i niemowlęta, zanim zostały niemowlętami. Wypruwali nam je z brzuchów. Rozbijali miękkie dziecięce główki, uderzając nimi o drzewa. Potem zabrali sobie różne części naszych ciał jako trofea i wystawiali je na widok publiczny na specjalnym podeście w centrum Denver. Pułkownik Chivington tańczył, trzymając w dłoniach kawałki nas samych i kobiece włosy łonowe; tańczył tak, kompletnie pijany, a wokół zgromadził się tłum jeszcze gorszych od niego ludzi, którzy wiwatowali i śmiali się wraz z nim. Była to prawdziwa feta.
Twardzi i szybcy
Przesiedlenie nas do miast stanowić miało ostatni, niezbędny etap w procesie naszej asymilacji; w procesie wchłaniania nas, czy też wymazywania z kart historii: stosowne zakończenie 15 ludobójczej kampanii, trwającej już od pięciuset lat. Jednak miasto stworzyło nas na nowo, a my uczyniliśmy je sobie poddanym. Nie zagubiliśmy się pośród bezładnego skupiska wysokich budynków, w potoku anonimowych ludzkich mas ani w nieustannym zgiełku ruchu ulicznego. Odszukiwaliśmy się wzajemnie w tłumie, zakładaliśmy swoje ośrodki kultury, przyprowadzaliśmy nasze rodziny i pokazywaliśmy światu nasze ceremonie, tańce, pieśni czy ozdoby z paciorków. Kupowaliśmy i wynajmowaliśmy sobie domy, spaliśmy na ulicach albo pod wiaduktami autostrad; chodziliśmy do szkół, wstępowaliśmy do armii oraz wypełnialiśmy hinduskie bary w dzielnicach takich jak Fruitvale w Oakland czy The Mission w San Francisco. Mieszkaliśmy w wioskach wagonów kolejowych w Richmond. Tworzyliśmy sztukę i robiliśmy dzieci oraz umożliwialiśmy naszym ludziom krążenie tam i z powrotem pomiędzy miastem a rezerwatem. Nie przenieśliśmy się wszak do miast po to, by umrzeć. Ich chodniki i ulice, ich beton wchłonął spoczywający na naszych barkach ciężar. Miasta, ze swym szkłem, metalem, kauczukiem i przewodami, pędem i gnającymi przed siebie ludzkimi masami, przyjęły nas pod swój dach. Wówczas jeszcze nie byliśmy miejskimi Indianami (Urban Indians). Przenosiliśmy się do miast w ramach Ustawy o przemieszczeniu Indian (Indian Relocation Act, 1952), będącej częścią federalnej polityki likwidacji indiańskich rezerwatów, która polegała i polega nadal dokładnie na tym, co sugeruje jej oficjalna angielska nazwa. Niech wyglądają i zachowują się jak biali. Niech staną się tacy jak my i w ten sposób znikną. Tak się jednak nie stało. Wielu z nas przybyło do miast z wyboru, by zacząć wszystko od początku, zarobić pieniądze lub zdobyć nowe doświadczenia. Niektórzy przybyli po to, by uciec z rezerwatu. Zostaliśmy w miastach po tym, jak walczyliśmy w drugiej wojnie światowej. Zostaliśmy też po Wietnamie. Zostaliśmy, ponieważ zgiełk miasta brzmi tak jak odgłosy wojny, a nie można wycofać się z walki, jeśli już raz chwyciło się za broń – można jedynie trzymać wojnę na dystans, co jest łatwiejsze, kiedy się ją widzi i słyszy w pobliżu; tę twardą stal, tę nieustanną strzelaninę dokoła i samochody mknące w tę i z powrotem ulicami i autostradami niczym stalowe pociski. Tymczasem spokój rezerwatu, miasteczek leżących z dala od autostrady i wiejskich osad, oraz panująca w nich cisza sprawiają jedynie, że dźwięk własnego rozpalonego mózgu staje się jeszcze bardziej wyraźny.
Bardzo wielu z nas jest teraz miejskimi Indianami. Jeśli nawet nie dlatego, że żyjemy w miastach, to przez to, że żyjemy w Internecie, wewnątrz wielopoziomowych piramid złożonych z kolejnych okien przeglądarki. Kiedyś nazywali nas „Indianami z poboczy” (sidewalk Indians). Mówili, że jesteśmy „zmieszczaniałymi”, powierzchownymi, nieautentycznymi i pozbawionymi własnej kultury uciekinierami, „jabłkami”. Jabłko przecież ma czerwoną skórkę, ale w środku jest białe. Tak naprawdę jesteśmy dziś jednak wynikiem tego, co zrobili nasi przodkowie. Tego, w jaki sposób udało im się przetrwać. Jesteśmy wspomnieniami, których sami nie pamiętamy, choć czujemy ich obecność w sobie, a które wciąż żyją w nas i każą 17 nam śpiewać, tańczyć i modlić się właśnie tak, jak to robimy; tak jak każą nam uczucia wywoływane wspomnieniami, które niespodziewanie rozbłyskają i rozkwitają w naszym życiu niczym przesączająca się przez koc krew płynąca z rany od kuli wystrzelonej przez człowieka, strzelającego nam w plecy dla naszych włosów, głów, dla nagrody albo po prostu po to, żeby się nas pozbyć.
Kiedy pierwszy raz zaczęli do nas strzelać, nie staliśmy w miejscu, mimo że ich kule poruszały się dwa razy szybciej niż dźwięk naszych krzyków, i nawet wtedy, gdy gorące i mknące ze świstem pociski rozorywały naszą skórę, gruchotały nasze kości i czaszki oraz przebijały nasze serca, ruszaliśmy się nadal; trwaliśmy w ruchu nawet wtedy, gdy widzieliśmy, jak ich kule miotały naszymi ciałami, sprawiając, że wyglądaliśmy jak łopoczące na wietrze flagi; jak te liczne flagi i budynki, jakie zaczęli wznosić w miejscu tego wszystkiego, czym przedtem była nasza ziemia. Pociski te były niczym ostrzeżenia, zjawy ze snów o trudnej, twardej przyszłości. Przechodząc na wylot przez nasze ciała, mknęły dalej, stając się zapowiedzią tego, co miało dopiero nadejść: zapowiedzią tego pędu i zabijania, ostrych i wyraźnych linii wyznaczających granice i zarysy budynków. Przybysze zabrali nam wszystko i starli na pył tak drobny jak proch strzelniczy; na znak zwycięstwa strzelali na wiwat w powietrze ze swych karabinów, a zbłąkane kule trafiały gdzieś w nicość przekłamywanych historii, które i tak miały zostać zapomniane. Te zbłąkane kule i ich konsekwencje aż do dnia dzisiejszego spadają niespodzianie wprost na nasze nazbyt ufne ciała.
Miejskość
Miejscy Indianie byli pokoleniem urodzonym w mieście. Przemieszczaliśmy się wtedy już od bardzo dawna, ale ziemia przemieszcza się wraz z człowiekiem, tak jak pamięć. Miejski Indianin jest częścią miasta, tak jak miasta są częścią ziemi. Wszystko na świecie tworzy się w odniesieniu do wszelkich innych żywych i nieożywionych rzeczy wywodzących się z ziemi. Wszystkie nasze relacje. Proces, który doprowadza każdą rzecz do jej obecnej formy – czy to chemiczny, syntetyczny, technologiczny czy inny – nie oznacza wcale, że jego produkt przestaje być wytworem żyjącej ziemi. Czyż budynki, autostrady i samochody nie wywodzą się z ziemi? A może przysłano nam je z Marsa albo z Księżyca? Czy chodzi o to, że to my je przetwarzamy i produkujemy, a potem posługujemy się nimi? A czy my sami tak bardzo się od nich pod tym względem różnimy? Czyż nie byliśmy niegdyś czymś zupełnie innym: Homo sapiens, organizmami jednokomórkowymi, pyłem kosmicznym, częścią jakiejś nieidentyfikowalnej teorii kwantów sprzed wielkiego wybuchu? Miasta powstają w ten sam sposób, co galaktyki. Miejscy Indianie czują się jak u siebie w domu, spacerując w cieniu budynków w centrum miasta. Z czasem bardziej przyzwyczailiśmy się oglądać sylwetkę centrum Oakland na tle nieba niż zarysy pasma świętych gór, a lasy sekwoi na wzgórzach na wschód od Oakland poznaliśmy lepiej niż mateczniki dzikiej puszczy. Szum autostrady jest dla nas dziś bardziej znajomy niż szum rzek; ryk pociągów w oddali znamy lepiej niż wycie wilka, a zapach benzyny, świeżo wylanego betonu i palonej gumy – lepiej niż woń cedru, szałwii czy nawet podpłomyków. Wszystko to nie jest osadzone w naszej tradycji, tak jak nie są osadzone w niej rezerwaty. Nic jednak nie jest pierwotne i oryginalne, wszystko wywodzi się z czegoś, co było wcześniej; z czegoś, co kiedyś też nie istniało. Wszystko jest jednocześnie nowe, a zarazem skazane na zapomnienie. Dziś przemierzamy więc autobusami, pociągami i samochodami wielkie równiny z betonu; jeździmy ponad nimi, a nawet pod nimi. W byciu Indianinem nigdy nie chodziło o to, by wracać do swej ziemi. Ta ziemia jest wszak wszędzie – lub nigdzie.
Jeśli zainteresowała Was powieść Nigdzie indziej, możecie ją kupić w popularnych księgarniach internetowych: