Sen o Glajwic to opowieść o człowieku, który dla odnalezienia zaginionego ucznia gotów był poświęcić wszystko, a zarazem przewrotna biografia Gliwic – miasta o dwóch tożsamościach, które dzieli czas.
Lato, 1932 rok. Do niemieckiego Gleiwitz w pogrążonej w kryzysie Rzeszy przyjeżdża młody nauczyciel. Martin Weber szybko zdobywa zaufanie dyrektora szkoły i sympatię uczniów, wśród których są synowie gliwickich
fabrykantów i miejscowej śląsko-niemieckiej elity. Jednak gdy naziści dochodzą do władzy, konflikt w szkole jest nieuchronny. Następuje zderzenie etycznych postaw i idei, a stawką w walce o dusze młodych ludzi staje się życie…
Współczesne Gliwice. Ambitny nauczyciel Marcin Burdyga dostaje pracę w prestiżowym liceum. Jest lubiany przez uczniów, ale zarazem budzi zawiść współpracowników, którzy nie chcą w swoim gronie „mąciciela”. Pewnego dnia znika bez wieści jeden z jego uczniów. Marcin, działając wbrew policji i wbrew logice, podejmuje prywatne śledztwo, aby odnaleźć podopiecznego. Jego poszukiwania stają się początkiem podróży w czasie, a zarazem tworzą przewrotną opowieść o… Gliwicach? Gleiwitz? A może Glajwic?
Do lektury powieści Wojciecha Dutki zaprasza Wydawnictwo Lira. Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment książki:
PROLOG
Koniec czerwca 1932 roku
Miasto Gleiwitz szykowało się na letnie wakacje. Nauczyciele porozjeżdżali się do domów, a uczniowie — szczęśliwi, że nie muszą już chodzić do szkoły — mogli wreszcie iść tam, gdzie chcą, palić papierosy i popijać piwo. Piekarze wypiekali chleb, górnicy zjeżdżali na szychtę, policjanci w charakterystycznych mundurach patrolowali ulice, a bezrobotni ustawiali się co rano w kolejkach do popularnych garkuchni, prowadzonych przez kościoły katolicki i protestancki, żeby zjeść jedyny ciepły posiłek w ciągu dnia. Pod tym względem ów czerwiec był niespokojny — w Rzeszy blisko sześć milionów ludzi nie miało pracy. Szalał kryzys. Od trzech lat w całych Niemczech odmieniano rzeczownik głód przez wszystkie przypadki.
Z tego powodu mieszkańcy niemieckiego miasta Gleiwitz nie reagowali na stojących na rogach ulic oprychów w brunatnych mundurach SA, którzy rozdawali ulotki zachęcające do głosowania w lipcowych, przyspieszonych wyborach do Reichstagu na NSDAP, czyli partię nazistowską. Rząd kanclerza Brüninga, walczący nieudolnie (ale też bez pieniędzy) ze skutkami straszliwego kryzysu, który dławił Niemcy od ponad dwóch lat, upadł i gliwicka organizacja NSDAP rozpoczęła agitację. Jednak wielu mieszkańców Gleiwitz ignorowało to, udając, że polityka nic ich nie obchodzi. Dokładnie tak, jak w Operze za trzy grosze ujął to Bertolt Brecht: Denn erst kommt das Fressen, und dann kommt die Moral (Najpierw żarcie, a potem moralność).
Jednak ów ranek był inny. Płynąca przez miasto rzeka Klodnitz była ulubionym miejscem relaksu mieszczuchów. Można było przyjść i usiąść nad jej brzegiem, napić się piwa lub powędkować. W rzece pływały klenie, ślizy, brzanki, krąpie, czasami pojawił się szczupak. Jej nurt był bystry i żwawy, ponieważ przed miastem do rzeki wpływała Beuthener Wasser (dziś: Bytomka), a kanał gliwicki zaczynał się odgałęzieniem w centrum Gleiwitz — tam, gdzie dziś biegnie droga średnicowa.
Tego dnia wody rzeki zabarwiły się na ciemny, niemal czarny kolor. Nikt tego nie zauważył, ani tego, że nad miasto nadciągała inna chmura. Ciemność nie spadła z nieba ani też nie wydostała się z mrocznych korytarzy kopalni i pyłu węglowego, ale gęstniała w całych Niemczech powoli, rok po roku, żniwa po żniwach, wzrastała w sercach ludzi i w pewnym momencie mieszkańcy Gleiwitz nie dostrzegli brudnej, ciemnej wody, która leniwie przelewała się przez ich szacowne miasto. Nie byli już w stanie jej zobaczyć.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział I
Herr Weber
Gleiwitz, lipiec 1932 roku
Pociąg zatrzymał się z piskiem na dworcu. Schnellzug — pospieszny z Breslau przyjechał o czasie. Mężczyzna w szarym garniturze wysiadł z pociągu i zerknął na swój zegarek. Była jedenasta trzydzieści. Następnie spojrzał na zegar dworcowy — dokładnie ta sama godzina. Uznał, że zdąży na spotkanie. W liście, który odebrał od dyrektora szkoły, proszono go, by przybył „punktualnie o dwunastej”. Pomyślał, że dyrektor ten musi być służbistą i uwielbia punktualność.
Nigdy wcześniej nie był na Górnym Śląsku i to miasto było dla niego nowe. Prawdę mówiąc, obawiał się tej rozmowy. Od dwóch lat nie miał pracy. W Niemczech doby wielkiego kryzysu, który przywlókł się z plutokratycznej Ameryki, brak pracy stał się już tak powszechnym doświadczeniem, że nikogo to nie dziwiło. Jednak mężczyzna zapożyczył się u rodziców na podróż, zdeterminowany, żeby dostać tę posadę. Już kilka razy był blisko szczęścia. Dyrektorzy szkół w Leipzig odmawiali, ale nie z powodu braku umiejętności kandydata, lecz braku wakatów. Podobnie było w Breslau. Dopiero tam poradzono mu, że na Górnym Śląsku kryzys nie jest aż tak straszny jak w innych częściach Niemiec.
Dlatego odczekał kilka dni w tanim hoteliku, gdzie wyblakłe tapety już dawno zamieniły swój kolor écru na brudny żółty, aż rodzice prześlą pieniądze na podróż do Gleiwitz. Gdy fundusze nadeszły, ruszył w drogę po swoje szczęście lub nieszczęście.
* * *
Mężczyzna wyszedł na plac przed dworcem. Na lewo znajdował się Germaniaplatz, natomiast od dworca w kierunku starówki biegła Wilhelmstrasse. Chcąc zorientować się w życiu miasta, kupił w kiosku gazetę „Gleiwitzer Blatt”. Sprawdził raz jeszcze w swoim notatniku adres szkoły — mieściła się na Breslauer Strasse. Nie miał czasu kupić planu miasta, zresztą był to wydatek zbędny, ponieważ mężczyzna musiał oszczędzać każdą markę i każdego feniga. Z Germaniaplatz przeszedł mostem nad kanałem Klodnitz. Z rzeki unosił się dziwny odór — przypominający rozkładającą się cebulę. Przybysz, zirytowany, odwrócił się i przeszedł kilka kroków w stronę wody. Nurt Kłodnicy był żywy, ale rzeka miała ciemny kolor. Nigdy czegoś takiego nie widział.
— Co za paskudztwo…
Zapytawszy na moście dwie osoby o drogę, znalazł bez trudu budynek szkoły, który znajdował się o dobre kilka minut pieszo od dworca, w pięknym parku otoczonym willami fabrykantów.
W razie porażki nie będę musiał jechać tramwajem – pomyślał smutno.
Przed wejściem do szkoły Martin Weber spojrzał raz jeszcze na swój znoszony, ale czysty garnitur. Uznał, że wygląda co najmniej poprawnie.
Odwrócił się w stronę budynku i wszedł po schodach. Nacisnął przycisk gongu. Po chwili drzwi otworzył woźny, rumiany typ w ciemnogranatowym mundurze przypominającym mundur listonosza.
— Ja w sprawie pracy.
— A pan dyrektor był z panem umówiony?
— A czy ja muszę się panu tłumaczyć? — Martin Weber postanowił odpowiedzieć pytaniem na pytanie, ponieważ jako żywo irytowała go rozmowa z owym jowialnym jegomościem.
— Nie, nie musi pan — odparł już innym tonem woźny. — Pierwsze piętro sekretariat i gabinet dyrektora.
— Dziękuję, trafię.
Weber wytarł buty o wycieraczkę, co sprawiło, że przynajmniej jedno oko woźnego spojrzało na niego nieco łaskawiej. Wszedł do budynku i rozejrzał się. Korytarz był schludny, a w gablotach wisiały szkolne gazetki. Podszedł do jednej z nich. Widniał na niej prezydent Rzeszy, sędziwy feldmarszałek, zwycięzca spod Tannenbergu i Jezior Mazurskich Paul von Hindenburg z dziećmi. Pod spodem widniał pompatyczny napis UNSERE HEIMAT, UNSER LAND (Nasza ojczyzna, nasz kraj). Martin Weber pomyślał, że może uważać się za szczęśliwego człowieka. Kiedy kończyła się Wielka Wojna, on kończył szesnaście lat i z powodu młodocianego wieku nie poszedł do wojska. Ale trzech jego starszych o trzy lata sąsiadów zostało wcielonych do cesarskiej armii i żaden nie wrócił z frontu zachodniego. Spojrzał na swoje odbicie w gablocie. Poprawił nerwowo krawat. Czuł, że podskoczyło mu ciśnienie, choć w rozmowach o pracę wypadał dobrze. Przynajmniej tak mu się wydawało.
Poszedł po schodach na górę do sekretariatu. Sekretarka była starszą kobietą w okularach. Gdy Weber się przedstawił, odpowiedziała beznamiętnie:
— Herr Direktor czeka na pana.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Sen o Glajwic. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych: