Odsiecz Roberta F. Barkowskiego to porywająca powieść historyczna z czasów piastowskich.
Trwająca od wielu lat wojna między Bolesławem Chrobrym a cesarzem Henrykiem II kończy się zwycięstwem Polski. Podpisany w Budziszynie traktat ma być gwarancją upragnionego pokoju, ale dla drużyny wiernych przyjaciół wcale nie oznacza to końca przygód. Gromosław, Czambor, Bernard i Randulf ponownie otrzymują rozkazy od Bolesława Chrobrego. Kraj Obodrytów ugina się pod ciężarem wojny domowej i reakcji pogańskiej, a tracący poparcie książę Mścisław potrzebuje pomocy. Nieustraszona kompania natychmiast wyrusza z odsieczą. Czy i tym razem przyjaciele wypełnią należycie swoją misję? Jakie straty będą musieli ponieść? Jaka przyszłość czeka ich samych?
Pełna przygód i barwnych opisów powieść Roberta F. Barkowskiego pozwala nam przenieść się w odległe czasy panowania Chrobrego i podążać razem z bohaterami przez krainy Połabia, poznając niełatwą historię tego regionu. Do lektury zaprasza Wydawnictwo Novae Res. Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment powieści Odsiecz:
* * *
Na przedpolu Raciborza zbierały się drużyny zbrojne. Rozległe pole na równinie między lasami było wystarczająco obszerne na zgromadzenie setek luda. Na obrzeżach wielkiego kręgu wyznaczono cztery kwatery. W regularnych odstępach, na przeciwległych krańcach dwóch średnic przecinających się prostopadle. Cztery kwatery dla czterech drużyn towarzyszących przybyłym na wiec władcom. Król Mścisław, książę Saksonii Bernhard, książę Wagrii Sederyk i książę Połabian właściwych Racibor. Pośrodku kręgu zakreślono niewielkie koło o średnicy dziesięciu kroków, na którego obrębie wyznaczono cztery stanowiska. Na każdym stanowisku stała ławeczka umieszczona na dwóch pniakach. Na nich zasiąść mieli do pertraktacji władcy, każdy w towarzystwie jednego doradcy.
W południe rozpoczął się wiec. Obok króla Mścisława zasiadł Żelenta, obok księcia Bernharda – graf Lotar Udo ze Stade, obok księcia Sederyka – jego jedyny syn Grin, obok księcia Racibora – jego najstarszy syn Mścidrog.
Pierwszy przemówił Bernhard:
– Król Mścisław powraca do państwa zaniepokojony rozruchami i rebelią. Oszczędzę nam zbędnych wywodów i zadam tylko jedno pytanie: jakie jest wasze stanowisko? zwrócił się do Sederyka i Racibora.
– Pytasz mocą jakiego prawa? – spytał Sederyk.
– Prosiłem, oszczędźcie mi gołosłownego lawirowania podjął Bernhard. – Jestem przedstawicielem cesarstwa na całe północne Połabie. Co, zapomnieliście?! Zapomnieliście, że wszystkie wasze ziemie, od Wagrii po ujście Piany, określa się mianem Marchii Billungów! Billungów, mojego rodu! Prawnie należycie do cesarstwa, nieważne, czy władacie księstwami, czy królestwem, należycie do cesarstwa!
– Co to za zwierzchnictwo? – odparł lekceważąco Sederyk. – Gdzie twój cesarz, książę? Gdzie twoja saksońska armia? Patrzę na zebrane na okręgu drużyny i co widzę? Książę Bernhard przyprowadził trzydziestu rycerzy. Zaprawdę, wielki strach mnie ogarnia.
– Przybyłem jedynie z pocztem kurtuazyjnym… – zaczął Bernhard.
– Bo na więcej cię nie stać. – Przerwał mu Racibor. – Myślisz, książę, że nie wiemy, jaka jest sytuacja w cesarstwie? Cesarz Henryk pokonany został przez polskiego księcia Bolesława, oddał mu połowę południowego Połabia, a teraz wdał się w konflikt z Bizancjum o południowe Włochy. Ty natomiast wpadłeś w niełaskę u cesarza, między innymi dlatego, że prowadzisz otwarty zatarg z saskimi biskupami. Henryk palcem nie ruszy, by ci pomóc, zabronił ci interweniować w nasz wewnętrzny konflikt, miłym mu upadek Mścisława. Czym ty nas straszysz?
– Stanąłeś po stronie antycesarskiej opozycji, a w Saksonii sam walczysz przeciwko wrogim ci kręgom możnych i duchowieństwa – wytknął Bernhardowi Sederyk. – Broń lepiej własnych granic, zamiast mieszać się w sprawy naszego kraju.
Bernhard milczał. Doskonale sobie zdawał sprawę z tego, że obaj słowiańscy władcy mówią prawdę. Prawdę, której nie mógł przeciwstawić żadnych kontrargumentów. Przeklęty Sederyk, puszy się arogancko, od kilkunastu dni najeżdża północno-wschodnią Saksonię, szczepy Nordalbingii do składania trybutów zmusza, jego własnych poddanych zniewala! A Racibor? Odmówił rocznego trybutu należnego cesarstwu, wstrzymał wszystkie dziesięciny przypisane biskupowi Starigardu, do własnego skarbca je odprowadził… Nie ma czym ich nastraszyć, nie stać go na wyprawę wojenną, na ekspedycję karną. Skłóceni możni i duchowieństwo Saksonii odmówią mu lennego wsparcia, raz, że w opozycji wobec niego, dwa, że ich buntom sprzyja po cichu cesarz…
– Saksonia może wystawić w pole ponad trzy tysiące ciężkozbrojnej jazdy – rzekł pewnym głosem Bernhard. – Cesarz dodatkowych kilkanaście. Nie macie szans.
– I co z tego? Polski Bolesław dał wam radę – odparł buńczucznie Sederyk. – Mimo że słabszy od nas.
Na te słowa twarz Żelenty zaszła widoczną czerwienią wzburzenia.
– Macie króla, jemu winniście posłuszeństwo. – Próbował jeszcze argumentować Bernhard.
– Jakiego króla? – Zaśmiał się Sederyk. – Tego starucha bez korony? – Wskazał ręką na Mścisława. – Mścisław, gdzie twoja korona? – zapytał bezpośrednio króla Obodrytów siedzącego ze wzrokiem utkwionym we własne dłonie złożone na kolanach. – Gdzie twoja armia, twoja słynna jazda? Gdzie twój syn, Przybygniew?
– Odmawiacie posłuszeństwa zwierzchniemu władcy państwa Obodrytów? – spytał Bernhard.
– Odmawiam – oznajmił Racibor.
– Odmawiam – oznajmił Sederyk.
– Chcecie wojny? – Mścisław po raz pierwszy zabrał głos.
– Wojna – odparli jednocześnie Sederyk i Racibor.
– Masz dwa dni, Mścisławie, na opuszczenie moich ziem oświadczył dumnie Racibor. – Wracaj do Saksonii albo próbuj szczęścia w twoich grodach centralnych.
– Sam przejmę władzę nad całym państwem – chełpił się Sederyk.
– Ty? – zapytał wyzywająco Racibor. – Pomarzyć możesz. Ja mam ośmiu synów i bitny lud…
– Mój jedyny syn rozprawi się z twoimi ośmioma w pojedynkę – odparł mu Sederyk.
Taksowali się nawzajem wzrokiem z nieskrywaną wrogością.
– Czas Nakonidów się skończył – rzekł po namyśle Sederyk. – Nadszedł czas Wagrii i mojej dynastii.
– W pogaństwie się zanurzyłeś – zarzucił mu Bernhard. Jedyne twoje dokonanie.
– I dlatego mam cały lud za sobą! – zawołał Sederyk. Nie tylko możnych.
– A ty? – zwrócił się do Racibora Bernhard. – Też chrześcijaństwa się wypierasz.
– Zaraz „wypierasz”! – odparł Racibor. – Czy ja tak głupi jak Sederyk? Ale biskupa sprowadzę sobie z Magdeburga, po swojemu będę wprowadzał porządki.
– Za co mnie tak nienawidzisz? – spytał Sederyka Mścisław.
– Za hańbę nieodkupioną, jaką Nakonidzi zadali mojemu rodowi – wyrzucił z siebie Sederyk. – Przed laty twój ojciec wespół z ojcem Bernharda odebrali honor i godność mojemu ojcu, Żeliborowi. W obliczu całego świata i poddanych rzucili go na kolana, jarzmo niewolniczej zwierzchności narzucając, poniżyli na wieczność.
– Zostawiono twojej dynastii wszystkie przywileje. – Próbował oponować Mścisław.
– Ja sam ustalam teraz przywileje! – zaryczał niemal Sederyk.
– A ty? – zwrócił się do Racibora Mścisław. – Czego wam brakowało?
– Ot, chociażby uznania należnego mojemu rodowi odparł Racibor. – Od zarania wchodzicie w koligacje dynastyczne wyłącznie z Niemcami albo Duńczykami, nigdy z rodami słowiańskimi…
– Moja siostra wyszła za księcia stodorańskiego z Hobolina… – Mścisław usiłował stłumić gniew.
– Przez pomyłkę! – wykrzyknął Racibor. – Nawet teraz obcymi się otaczasz. Zabrakło ci własnych doradców? Na co polski siepacz Bolesława u twojego boku? I po co Bernhard tutaj?
– Ja w imieniu cesarstwa – odrzekł Bernhard.
– Ale jak kontyngentów potrzeba na wojny, to wtedy wiedziałeś, gdzie nas szukać – dalej wypominał Mścisławowi Racibor. – Po co wysłaliśmy wojska Stodorowi na pomoc?
– Nie było przymusu – odparł Mścisław. – Każdy mógł pójść dobrowolnie.
– Po co nam było mieszać się w zawieruchę Stodora, wojnę domową w lutyckiej federacji? Prawie nikt żywy z tej wojny nie wrócił, za to Radogoszcz dyszy teraz zemstą.
– Właśnie – zawtórował Raciborowi Sederyk. – Szukasz pomocy coraz dalej, chcesz nas plemionami zza Odry nastraszyć?
– Bolesław cesarza pokonał – wtrącił Bernhard.
– Bolesław to królik! – krzyknął Sederyk.
– Jagnię strachem podszyte! – zawołał Racibor.
Żelenta zerwał się, zrobił krok do przodu i zakrzyknął tubalnym głosem:
– Obsrańcy! Bolesław jednym kłapnięciem szczęki odgryzie wasze łby, jednocześnie, i zmielone w brzuchu mózgi wysra rzadkim gównem na gnojówkę, tam gdzieście się urodzili!
– Złamał obyczaj! – Sederyk miotał się, trzymany w żelaznym uścisku przez syna. – Doradca nie ma prawa zabierać głosu!
– Sikam na wasz wiec – odparł Żelenta. – Obu naraz na pojedynek wyzywam. Możecie mi zasłonić oczy przepaską i lewą rękę przewiązać na plecach.
Teraz również syn Racibora trzymał twardo wyrywającego się ojca za ramiona.
Mścisław powstał, skinął na Żelentę głową.
– Idziemy, nic tu po nas. – Przechodząc obok Bernharda, rzekł: – Uprzedzałem cię, książę, ten wiec to tylko farsa.
– Pamiętaj, Mścisławie! – krzyknął za nim Racibor. – Dwa dni!
W obozie Żelenta natknął się na Gromosława.
– Wyspaliście się? – zapytał.
– Nareszcie – odparł zadowolony Gromosław. – Prawie całą noc od naszego wczorajszego powrotu przed północą aż do południa teraz. O! – wykrzyknął i wysunął do przodu rękę z rozczapierzonymi palcami dłoni. – Przestały się trząść ze zmęczenia. Teraz możemy znowu cały dzień w boju miecze ściskać.
– Pozbieraj swoich i przyjdźcie pod namiot Mścisława na rozmowę.
– A posiłek?
– Dostaniecie strawę.
Mścisław i Żelenta oczekiwali ich przed namiotem, siedząc na obozowych zydlach. Gromosław i przyjaciele przysiedli naprzeciwko. Wręczono im duże misy wypełnione parującą zupą i drewniane łychy. Rycerska strawa obozowa, oznajmił Żelenta, według obodryckiego przepisu.
Randulf lustrował uważnie zawartość michy. Kawały mięsa, kasza, ponętny zapach. Zakosztował, pokręcił z ukontentowaniem głową.
Mścisław, wpatrując się w Randulfa, zapytał:
– Księciem longobardzkim jesteś, słyszałem. W Benewencie? Zatem jesteś bratem Landulfa, który teraz tam włada.
– Jestem – odparł miło zaskoczony Randulf.
– Czyli twoim pradziadkiem jest legendarny Pandulf Żelazna Głowa? Pogromca Saracenów i Bizantyjczyków?
– Jest, znaczy był.
– Walczyłem kiedyś ramię w ramię obok twego wuja, tak jak twój brat imieniem Landulf, w zaciętej bitwie przeciwko Saracenom, na końcu południowych Włoch. Największej bitwie tamtych czasów… – Mścisław rozmarzył się na chwilę. Eh, cóż to był za bój… Pamiętasz Żelenta? Ty, ja, między nami Landulf i cesarz Otto… Krew się lała, trup padał, a my walczyliśmy… Twój wuj zginął w tej bitwie, był jednym z najwaleczniejszych, tak jak wielu, wielu innych prześwietnych rycerzy…
Randulf wpatrywał się w Mścisława niczym zaczarowany, z łychą zawisłą nad miską. Zapomniał o zupie.
– Każde pokolenie ma swoich bohaterów, Mścisławie zauważył Żelenta. – Ci młodzieńcy też już rzeczy niebywałych dokonali.
– Nie marzniesz u nas na północy, Randulfie? – spytał z lekkim uśmiechem Mścisław.
– Bywało już o wiele, wiele gorzej – odparł Randulf. – Miesiące na duńskiej wyspie w siarczystych mrozach. Nawet jak nasz Srogosz palucha duńskiemu zbójowi odrąbał, to żadna krew nie popłynęła, ranę od razu ścięło mrozem.
– Jaki wynik wiecu? – Gromosław zmienił temat.
– Zły. – Mścisław spoważniał. – Bardzo zły. Dla mnie, dla mojego państwa, dla tej krainy i ludzi… – Zaciął się, z głosu przebijała niechęć. – Żelenta, możesz im zrelacjonować?
– Państwo Obodrytów rozpadło się – podjął Żelenta. Rozpadła się jedność scalająca poszczególne prowincje…
– Nie po raz pierwszy w naszej historii – skomentował Mścisław.
– …Sederyk i Racibor wypowiedzieli oficjalnie posłuszeństwo zwierzchniej władzy króla Mścisława. Te dwa drapieżne wilki będą teraz nawzajem na siebie nastawać, a jednocześnie najeżdżać ziemię Obodrytów właściwych. Wrócili do pogaństwa, chociaż w przypadku Racibora nie jestem taki pewny, szuka dla siebie profitu w lawirowaniu między chrześcijaństwem a… no nieważne. Po drodze sami byliście świadkami, pod Łączynem, nawet krewny króla Mścisława, Gniew, zrzucił posłuszeństwo. Tak więc król pozostał sam. Bo nie wierzę, by w centralnych grodach Obodrytów sytuacja przedstawiała się lepiej. Braliśmy wspólnie udział w bitwie pod Grabami, widzieliście, co dzieje się w tamtejszym grodzie. Państwo Obodrytów, złożone ze związku udzielnych prowincji i księstw, przestało praktycznie istnieć.
– A nasza misja? – nalegał Bernard. – Jeszcze aktualna, w tej sytuacji? Nie lepiej gdyby… – I tu zaciął się, szukając sformułowania. – …Gdyby… no ten, władca Mścisław powrócił do Saksonii, a my szybko do Mechlina po te zakonnice, mniszki, czy jak one tam, no kobiety z klasztoru wyciągnąć?
Mścisław spojrzał na Bernarda z rozbawieniem.
– Męczysz się, nie wiedząc, jak mnie tytułować, a obrazić nie chcesz? Słowo „król” nie przechodzi ci przez gardło? Nie przejmuj się, nazywaj mnie po imieniu, zresztą twoi przyjaciele tak samo.
Niespodziewanie Gromosław zapytał Mścisława:
– Nam już całkowicie w głowach się pomieszało. Jak przez ostatnie dwa lata ganialiśmy po Połabiu za włócznią naszego władcy, to wszędzie mawiano, że król Obodrytów Mściwoj wysłał syna Mścisława na pomoc Stodorowi. A teraz się okazuje, że Mściwoj już od dawna nie żyje, natomiast wy, władco, od dawna jesteście królem Obodrytów.
– Ludzie wiele rzeczy mieszają i głupoty dalej przekazują odparł Mścisław.
– Towarzyszymy Mścisławowi do Zwierzyna – oświadczył Żelenta. – Zabierze rodzinę, skarbiec i wtedy dopiero powróci do Saksonii.
– Czyli żadnej mobilizacji rycerstwa w Mechlinie i Zwierzynie nie będzie? – pytał Gromosław. – Żadnego przeciwuderzenia na agresję Lutyków i zbuntowanych Obodrytów?
– Nie. – Mścisław zabrał ponownie głos. – Zwiadowcy i szpiedzy donieśli, że jedynie znikoma część arystokracji pozostała mi wierna. W Zwierzynie zbierze się może, w najlepszym razie, kilka setek wiernego mi wojska. To za mało. Na Zwierzyn maszeruje od południowego wschodu duża, kilkutysięczna armia z Radogoszczy. Wokół Zwierzyna zbierają się zbuntowane, wrogie mi oddziały Obodrytów. Czas nagli. Muszę uratować rodzinę, zabezpieczyć skarbiec i dokumenty kancelarii, musi się odnaleźć mój syn, Przybygniew. Zanim nas zgniotą nieprzyjaciele.
– Gdzie jest twój syn, Przybygniew? – spytał go Bernard.
– Wysłałem go do Danii, po pomoc. I od tej pory żadnego znaku, nic.
– Dlaczego Dania ma wam pomóc? – Zdziwił się Czambor.
– Moja ciotka, Towe, była żoną króla duńskiego, Haralda Sinozębego. Przybygniew ożeniony jest z córką Haralda z innego małżeństwa zawartego po śmierci Towe. Mój wnuk, Gotszalk, siedemnastego roku właśnie dochodzący, zaręczony z siostrą królów duńskich, Kanuta i Haralda. Wystarczy?
– Ale Dania sama w kłopotach – podjął Żelenta. – Kanut w zacięte walki w Anglii o utrwalenie panowania nad wyspą uwikłany. Zaś Harald z niemal całym pozostałym wojskiem na Skanii w ciężkich bojach tłumił powstanie tamtejszego chłopstwa wspieranego przez Szwedów. Powiedziałem „tłumił”, bo podobno Harald zmarł i jego szwagier zarządza państwem do czasu powrotu Kanuta. Nie stać ich teraz na pójście w odsiecz Mścisławowi. O ile znam Kanuta, jak tylko ustatkuje sytuację w Anglii, wkroczy tu z armią i zmieli wszelki opór. Ale nie teraz, nie natychmiast.
– To po co Przybygniew udał się do Danii? – Czambor usiłował więcej się wywiedzieć.
– Zebrać, co się da – odparł Mścisław. – U jarlów strzegących południowych wysp przed słowiańskimi napadami. Choćby flotę lendingową, kilkanaście okrętów z załogami, dotrzeć do miast nadmorskich naszego wybrzeża, wspomóc mnie w ratowaniu rodziny, majątku.
– Żadnej wieści od Przybygniewa albo o nim? – pytał dalej Czambor.
– Żadnej – rzekł Mścisław, nie kryjąc żałości w głosie. I to mnie najbardziej niepokoi. Przybygniew jest następcą tronu, Gotszalk niestety jeszcze za młody, niedoświadczony.
– Mam szwagra na duńskich wyspach – oświadczył z dumą Czambor. – Halldórr, na wyspie Møn.
– Tyś Czambor, nieprawdaż? – spytał go Mścisław. – Ten słynny wielkolud z Gdańska? Poznać po twojej mowie, żeś znad Morza Słowiańskiego.
Czambor zrobił wielkie, zdziwione oczy. Opanował się, odkaszlnął i rzekł:
– U nas mówi się „znad Bałtyku”.
– Czamborze – rzekł Mścisław – my wszyscy znad morza z jednego pnia, uwierz mi.
– Bo tak po prawdzie… zdziwiło mnie, gdy usłyszałem, że twój krewny, królu, na imię ma Gniew – odparł Czambor. Prawie tak jak mój najmłodszy brat.
– Kiedyś byliśmy jedną wielką rodziną – podjął wyjaśnienia Mścisław. – Od Wagrii po ujścia Wisły, gdzie twój Gdańsk. Kiedyś, znaczy dawno, dawno temu. Stąd i gwara, obyczaje i imiona podobne. Później nastąpiły podziały, na plemiona, księstwa i tak dalej. Ale o tym wszystkim zapisane w naszych księgach, przede wszystkim w Kronice Obodrytów i w Spisie Dynastii… A właśnie, co z moją kroniką, przywieźliście?
Wymieniali między sobą spojrzenia, popychali się nawzajem łokciami, w końcu Gromosław wystękał:
– Nie. Nieee… ale wiemy, gdzie jest, prawdopodobnie.
– Gdzie? – nalegał Mścisław.
– W Mechlinie, w klasztorze żeńskim przy kościele świętego Piotra. Twój kapelan oszukał cię, gdy uciekał przez Czarnotin, nie miał przy sobie żadnych dokumentów i ksiąg…
– Ten przechera! – zakrzyknął Mścisław. – Dlatego tak szybko pomknął do Lotaryngii!
– Nic nie znaleźliście? – dopytywał Żelenta. – Żadnych pism?
– Nic – odpowiedział szybko Randulf, uprzedzając pozostałych. – Nic, co należałoby do króla Obodrytów.
Żelenta nalegał na wyjaśniania. Teraz dopiero zdali sprawozdanie z pobytu w Czarnotinie. Opowieść wprawiła Mścisława i Żelentę w jeszcze gorszy nastrój przygnębienia. Bezprawie, chaos, brak struktur zarządzania, zapijający się na śmierć rycerze, mordy, upadek. Nie dawało to nadziei, że w centralnych grodach obodryckich sytuacja mogłaby się lepiej przedstawiać. Mścisław pamiętał Miklona, spotkali się kilkakrotnie. Dobry człek, pogodny i dobroduszny, przyjazny, nikomu niewadzący, zawsze skory do pomocy, z księdzem w Czarnotinie zaprzyjaźniony, obaj nawzajem się szanowali…
– Do czego to doszło, żeby pogański kapłan więcej człowieczeństwa zachował od tej całej bandy fałszywych chrześcijan… – mamrotał do siebie Mścisław, ale na tyle głośno, że wszyscy wokół posłyszeli.
– Może na tym polega zrozumienie sensu naszego Połabia? – Wojomir po raz pierwszy zabrał głos.
Mścisław wpatrywał się w niego.
– Należysz do nich, do grupy Gromosława? – zapytał Wojomira Mścisław. – Żelenta opowiadał mi o Gromosławie, Bernardzie, Czamborze i Randulfie, ale ty? Kim jesteś?
– Połabianinem – odparł dumnie Wojomir. – Tak jak ty zakończył, wypowiadając „ty” bez żadnej dozy grzeczności czy uznania.
– Masz imię? – dopytywał dalej Mścisław.
– Można go nazywać Człekiem i… – Zaczął mówić Randulf, ale szybko zamilkł, widząc poważne twarze przyjaciół.
– Jestem Wojomir, od Wkrzanów.
– Ten Wojomir? – zapytał po dłuższej chwili milczenia Mścisław, nie kryjąc zaskoczenia. – Ten Wojomir, o którym tyle prawiono przed laty, a później słuch o nim zaginął?
– Ten – odpowiedział za przyjaciela Bernard.
– Tyś pewnie Bernhard, lennik Bolesława i bratanek saskich margrabiów?
– Bernard – odparł zapytany. – Bez „h”, które mi Polacy w wymowie odebrali.
W krąg siedzących wstąpił książę Saksonii. Rozejrzał się i odezwał się pogodnie:
– Usłyszałem moje imię. Spiskujecie coś za moimi plecami?
– Przysiądź książę – Żelenta wskazał zapraszająco na wolne miejsce między nimi. – Mowa o naszym Bernardzie, bez h.
Bernhard przykucnął przy saganie, napełnił michę zupą i dosiadł się do nich. Po trzeciej łyżce rzekł:
– Smakowita. – Pochłonął jeszcze dwie łychy. – Znam cię, Bernardzie, znam. Jak jeszcze dzieckiem byłeś, widziałem cię na spotkaniach w Merseburgu i Magdeburgu… ale mów, jak ci się wiedzie u Polaków. Zadowolony ze służby u Bolesława?
– Lenno mam. Pokaźne – odparł Bernard. – Nie uskarżam się.
– Skoro tak uważasz… i dobrze. – Bernhard zjadł zupę. To co uradziliście?
– Idziemy do Zwierzyna, zgodnie z planem – oznajmił Mścisław. – A ty, książę?
– Jeszcze dzisiaj ruszam w drogę powrotną. Przydaję ci piętnastu z mojej świty, weterani.
– Nie obawiasz się z uszczuploną drużyną powracać? spytał Mścisław.
– Nie, przyjacielu. Włos mi z głowy nie spadnie – odparł Bernhard. – Te psy mogą szczekać i kły szczerzyć niczym bestie przegrodzone siatką, ale nigdy nie poważą się na moją osobę. Wierz mi. Zresztą jak popędzę koni, to przed wieczorem przekroczę Łabę.
– Mimo to zabierz ze sobą cały oddział – oznajmił zdecydowanie Mścisław. – Na dotarcie do Zwierzyna wystarczy mi moja drużyna i jazda przyprowadzona przez Żelentę. Twojej pomocy będę potrzebował w drodze powrotnej. Czy masz już jakieś wieści od cesarza?
– Niedobre wieści, dla nas niepomyślne. Przed dniami przebywający u mnie na wygnaniu biskup Starigardu wysłał do cesarza bawiącego w Nimwegen posłańców z pilną prośbą o pomoc wobec lutyckiego najazdu na Obodrytów i rozpętanej reakcji pogańskiej. Cesarz odmówił natychmiastowej pomocy, zasłaniając się powikłaniem stosunków niemiecko-burgundzkich i koniecznością koncentracji sił na granicy z Burgundią. Postanowił odłożyć zajęcie się sprawami obodryckimi do czasu zjazdu wielkanocnego, który w tym roku przypada na siódmego kwietnia. Dla nas, to znaczy dla ciebie, Mścisławie, oznacza to skazanie na polityczną zagładę, do początków kwietnia nie utrzymasz się w kraju.
Powieść Odsiecz kupicie w popularnych księgarniach internetowych: