W nowej powieści Ałbeny Grabowskiej Uczniowie Hippokratesa. Doktor Bogumił opowieść o żyjącym w XIX wieku warszawskim lekarzu, doktorze Bogumile Korzyńskim przeplata się z historiami prekursorów współczesnej medycyny, medyków i badaczy, którzy zrewolucjonizowali tę dziedzinę wiedzy. Dziś w naszym serwisie prezentujemy premierowy fragment książki:
Rozdział I
w którym poznajemy Bogumiła Korzyńskiego, młodego ambitnego lekarza, w przededniu rozpoczęcia przez niego wymarzonej praktyki w warszawskim szpitalu Dzieciątka Jezus, i jego żonę Domicelę, która oczekuje ich trzeciego dziecka. Prezentujemy także dwie familie: Przybylskich – rodzinę lekarską z tradycjami, oraz Korzyńskich, którzy imali się najróżniejszych zajęć, zanim spadek ciotki Konstancji nie dał im szansy na wyrwanie się z biedy. Pojawią się też postaci poboczne, ale z potencjałem na rozwinięcie ich wątków, takie jak Henryk, lojalny lokaj Bogumiła, Leopold Teraz-Zawisza, lekarz tropiący zarazy w Kongresówce, jego piękna matka Karolina oraz Augusta Przybylska – brzydka, ale niezwykle zdolna szwagierka Bogumiła.
Bogumił Korzyński z trudem tłumił podniecenie. Znajdował się w auli na Wydziale Medycznym Uniwersytetu Jagiellońskiego, właśnie miał się zacząć wykład wybitnego profesora Aleksandra Berneńskiego. Wzrok Korzyńskiego spoczął na sąsiedzie, równie młodym jak on lekarzu, w grubych okularach na mięsistym nosie i o poczciwym, okrągłym obliczu. Już chciał się przedstawić i spytać, czy ów lekarz jest miejscowy, czy też tak jak on przybył na wykład z Warszawy lub innego miasta, bo na sekcje Berneńskiego przyjeżdżali studenci i lekarze nawet z najdalszych zakątków Europy, gdy do auli wszedł profesor ze swoimi asystentami. Wszyscy wstali, ale Berneński machnął ręką, podszedł do już przygotowanego na stole sekcyjnym trupa i od razu przeszedł do rzeczy. Słynął bowiem z tego, że nie tracił ani chwili na powitania czy niepotrzebne przemowy, tylko natychmiast przystępował do działania.
– Proszę spojrzeć, szanowni koledzy, jak dziwną strukturę ma żywot tejże oto nieszczęśnicy... – Profesor Aleksander Berneński wycelował palcem w głąb jamy ciała zmarłej, po czym uniósł łysą głowę i spojrzał na zgromadzonych.
Rzecz jasna profesor miał na myśli nie pasmo nieszczęść życiowych, które przywiodły nieboszczkę na stół sekcyjny, a jej macicę. Bogumił nie był zaskoczony, że wybitny krakowski lekarz chorób kobiecych preferuje staropolską nazwę tego narządu. Na znak Berneńskiego nachylił się zatem do przodu i wytężył wzrok, aby dojrzeć przedmiot dzisiejszego wykładu. To, co zobaczył, nie napełniło go optymizmem, ale nie poczuł odrazy. Widywał zwłoki w znacznie gorszym stanie. Kobieta, która leżała na kamiennym stole sekcyjnym, była leciwa. Po pobieżnym oglądzie Bogumił stwierdził, że miała około czterdziestu lat, ciemne włosy poprzetykane siwymi pasmami. Nawet śmierć nie starła z jej twarzy zmęczenia. Zastanowił się, czy owo pośmiertne wrażenie było kwestią choroby, którą profesor miał im zaprezentować, czy też trudnego życia nieboszczki.
– Poznałem tę kobietę zaledwie dwa dni temu, gdy przywieziono ją do mnie w drugim stadium przedwczesnego porodu. Martwy, zniekształcony płód powiła niemalże pod moimi stopami, a następnie po dwudniowej malignie wyzionęła ducha.
Profesor zrobił przerwę, a Bogumił podniósł rękę. Po raz pierwszy uczestniczył w słynnych krakowskich pokazowych sekcjach zwłok, ale szwagier i starszy kolega Gracjan Fabijański, który go rekomendował, wyjaśnił, jak powinien się zachować. Pierwszym i najważniejszym przykazaniem było nie odzywać się niepytanym. To mogło spowodować wyproszenie nieszczęśnika z auli i swego rodzaju wilczy bilet, a profesor miał ponoć pamięć słonia i nigdy nie wpuszczał „aroganta” na swój wykład. Druga, nie mniej ważna wskazówka udzielona mu przez Gracjana brzmiała: musisz zadać pytanie związane z tematem pokazu ale w odpowiednim momencie. Najlepiej, jeśli zrobisz to jako pierwszy, wtedy, kiedy profesor przedstawi przedmiot zasadniczy sekcji, powie kilka słów i zrobi przerwę. Unieś rękę, pouczał Gracjan, i kiedy jego wzrok spocznie na tobie, pytaj. Tylko dobrze wybierz pytanie, bo jeśli „dziadek” Berneński uzna je za kretyńskie, nie dość, że ci nie odpowie, to jeszcze gotów będzie cię zrugać.
– Czy pacjentka pochodziła z... nizin społecznych? – spytał nieco nieśmiało i zaraz pożałował swoich oględnych słów, gdyż mógł wprost zapytać, czy była prostytutką oraz czy chorowała na kiłę.
Profesor docenił jednak takt pytającego i wartość pytania.
– Nie, panie kolego – odpowiedział spokojnie. – Ta kobieta nie była damą, ale też nie nierządnicą. To porządna mieszczka. Żona piekarza, mieszkająca przy Plantach. Nie była zarażona żadną chorobą weneryczną.
– Ile miała lat? Czy wiadomo, ile razy rodziła? – wyrwał się nieco zbyt wcześnie sąsiad Bogumiła, a potem zagryzł nerwowo wargi. Widać, też pouczono go o konieczności zadawania pytań, ale nie wyczuł właściwego momentu.
Po sali przeszedł szmer.
– Zaraz bym to powiedział, gdyby tylko pozwolono mi się spokojnie wypowiedzieć... – wycedził Berneński.
Bogumił nie patrzył na kolegę, ale mógłby przysiąc, że ów spocił się ze zdenerwowania. Trzecie przykazanie Gracjana brzmiało: patrz prosto na zwłoki, nie oglądaj się na boki, a już na pewno nie zadzieraj głowy, gdy ktoś z wyższych pięter zadaje pytanie.
– Owszem, wiadomo – kontynuował Berneński po dłuższej chwili, a Bogumił usłyszał z boku sapnięcie ulgi. – Liczyła sobie czterdzieści dwie wiosny. Płód, który wydała na świat, byłby jedenastym dzieckiem piekarzowej, która notabene nazywała się Stanisława Trzos...
Gracjan opowiadał, że profesor, co niezwykłe dla tak wielkiego człowieka, ogromnie interesuje się losem swoich pacjentek, nierzadko osobiście odbiera porody, a nawet towarzyszy zmarłym w ich ostatniej drodze. Nie oddaje tej posługi bogatym i wpływowym krakowiankom, a ubogim i prostym kobietom, zwykle nie przyjmując pieniędzy. Cóż winni są ludzie, którzy przyszli na świat jako ubodzy? – mawiał. Jedyne, czego się głęboko brzydzi, to nierządnice, wyraża się o nich z pogardą i nie ma zrozumienia dla powodów, dla których te „źródła zarazy” zeszły na taką drogę. O tym także mówił Bogumiłowi szwagier.
– Czy zmarła Stanisława Trzos zdołała opowiedzieć o odczuwanych dolegliwościach, zanim wydała ostatnie tchnienie? – spytał Bogumił, kiedy profesor ponownie pozwolił mu zadać pytanie.
Kwestia jedenaściorga dzieci niezbyt go wzruszyła. Jego własna żona miała dwanaście lat mniej niż zmarła kobieta, a właśnie spodziewała się trzeciego dziecka. Stanisława Trzos jak na czterdziestolatkę posiadała przeciętną liczbę potomstwa. Pozostawało dowiedzieć się, kiedy powiła dziesiąte dziecko, a będzie wiadomo, jak długo chorowała. Ważniejsze było to, czy przed śmiercią skarżyła się na bóle, skurcze, gorączkę lub opuchliznę.
– Owszem, zdołała. – Profesor na dłużej zatrzymał wzrok na Bogumile. – Od chwili urodzenia ostatniego dziecka wyraźnie zaniemogła. Była w połogu dłużej, niż oczekiwano, i dręczyły ją uporczywe krwawe upławy z dróg rodnych. Była pewna, że nie będzie miała więcej dzieci. Kolejną ciążę powitała z zaskoczeniem, ale spokojnie. Widocznie Bóg tak chciał... Nie przyszło jej do głowy, aby udać się do lekarza, chociaż bolało ją podbrzusze, dokuczały jej też skurcze. Kiedy upadła przy piecu i zaczęła krwawić, mąż udał się po znajomego felczera, który stwierdził jedynie, że trzeba czekać i się modlić. Zalecił także, aby Trzosowa nie pracowała ponad siły. To uspokoiło tych biednych ludzi. Na szczęście moja służąca Franciszka jest skoligacona z rodziną zmarłej. Tak biedaczka znalazła się u mnie. Niestety, za późno, chociaż zważywszy na to, co tutaj mamy, i tak byłoby zbyt późno na cokolwiek... Kobieta zmarła z powodu wycieńczającej ją gorączki, która trawiła ją od dwóch niedziel. Prawdziwa przyczyna śmierci znajduje się jednak tutaj.
Profesor ponownie wskazał dolną część jamy brzusznej.
– Operacja by nie pomogła? – odezwał się nagle ktoś z boku. Nie odwracając głowy, Bogumił skierował wzrok w stronę pytającego. Zobaczył drobnego studencika, który wyglądał raczej na chłopca niż na przyszłego ucznia Hippokratesa. Wstrzymał oddech, bo studencik dotknął jednego z tematów objętych swoistym tabu, i Bogumił zastanowił się, czy chłopak zdaje sobie sprawę z tego, że właśnie zasugerował operację na ciężarnej kobiecie. W sali zaległa cisza tak głęboka, że słychać było tylko bzyczące muchy, rojące się nad zwłokami nieszczęsnej Stanisławy Trzos.
– Wykonana odpowiednio wcześniej – być może – wycedził zimno profesor po jakiejś minucie wpatrywania się w adeptów sztuki lekarskiej. – W takich okolicznościach jednak nic nie dało się zrobić.
– Ale po poronieniu mogłaby zostać z powodzeniem zoperowana, prawda? – indagował tamten. – A trafiła do pana po utracie płodu... Gdyby od razu, nie bacząc na okoliczności...
W ciszy, która ponownie zapadła po tym pytaniu, słychać było brzęczenie nawet niewyklutych much.
– Panie... szanowny... wystawiasz pan sobie świadectwo, pytając o wycięcie żywota z płodem w środku, co stanowiłoby pogwałcenie praw ludzkich i boskich. Połóg jest nie mniej święty... Poza tym powtarzam: chora była w gorączce i zmarła po dwóch dniach. Nie przeżyłaby operacji. – Profesor mówił dobitnym głosem, wyrzucał słowa niczym pociski i patrzył prosto na bezczelnego studenta.
Bogumił nieomalże słyszał, jak Berneński miota w myślach przekleństwa pod adresem młokosa. Wskazywały na to użycie formy „panie szanowny” zamiast „kolego”, względnie „panie kolego”, i ton jego głosu. Jeśli Gracjan dobrze scharakteryzował starego Berneńskiego, to ten powinien wyrzucić studenta z zajęć i uprzedzić, że nie ma już powrotu.
– Proszę opuścić naszą salę i więcej tu nie wracać. Pan nie jesteś studentem, a jakimś pismakiem lub policmajstrem nasłanym przez władze, aby mnie przyłapać na łamaniu prawa! – wrzasnął nagle profesor.
Mężczyzna wzruszył ramionami, bez słowa złapał za poły lichej kurtki i opuścił salę przez jedne z górnych drzwi.
– Nawet nie próbował się bronić... – szepnął sąsiad Bogumiła, korzystając ze szmeru oburzenia na sali i z tego, że profesor przez chwilę rozmawiał z asystentami. – Może to naprawdę policjant?
– Może... – odpowiedział Korzyński szeptem. – Profesor wykłada po polsku zamiast po niemiecku. U nas publicznie można mówić tylko po rosyjsku, chociaż są miejsca, gdzie profesorowie nie boją się carskich urzędników. – Zawahał się na krótką chwilę. – Ale żeby szpieg tutaj? Pod rządami najjaśniejszego pana...?
Ostatnie zdanie dodał, bo uświadomił sobie, że jego sąsiad także może być carskim urzędnikiem. Echa powstania listopadowego wciąż rozbrzmiewały. Nieco niezręcznie to wypadło i Bogumił posłał mężczyźnie przepraszający uśmiech. Ten szybko wyciągnął rękę.
– Leopold Teraz-Zawisza – powiedział cicho.
Bogumił przedstawił się, po czym szybko usiadł prosto i ponownie wbił wzrok w zwłoki kobiety. Asystent wydobył właśnie z ciała zmarłej pokrytą guzami macicę, a profesor, który wyraźnie doszedł do siebie po incydencie z fałszywym studentem, demonstrował chory narząd zebranym. Bogumił nigdy wcześniej nie widział czegoś tak okropnego. Macica była cała rozdęta, od zewnątrz i wewnątrz rozsadzały ją guzy, niektóre pęknięte, z zastygłą krwią wymieszaną z ropą.
– Proszę zauważyć – pokazywał profesor bez cienia odrazy – że owe guzy nie ograniczają się jedynie do samego żywota, a obecne są także w jamie brzusznej i płucach zmarłej.
To powiedziawszy, uniósł wypielęgnowaną dłonią podany przez asystenta kawałek ludzkiego strzępu. Bogumił po raz kolejny poczuł wielki podziw dla profesora, który nie wahał się dotykać chorych narządów. On sam ogromnie bał się zarazy, która zbierała żniwo wśród studentów medycyny i lekarzy, nie oszczędzając także profesorów.
– Chciałbym dodać, że nie są to guzy zapalne. Chora nie zmarła na gorączkę połogową. Choroba, która ją zabiła, znana jest nam od lat i dotyka kobiety mające za sobą wiele porodów. Wydaje się, że jest to jedna z jej przyczyn, aczkolwiek znam mieszczki i damy, które posiadają liczne potomstwo i chodzą po tym łez padole w dobrym zdrowiu, dożywając sędziwego wieku.
„Skoro wspomina o padole łez, to znaczy, że kończy”, ucieszył się Bogumił. Uprzedził go o tym Gracjan. „Zaraz będę mógł podejść i wyjaśnić kwestię, dla której przyjechałem, a potem wrócić do domu, do mojej Domiceli”.
– Tymczasem żegnam panów i zachęcam, abyście, drodzy koledzy, podeszli i przyjrzeli się temu zjawisku z bliska. Proszę nie wahać się dotykać zmienionych tkanek – zachęcał. Już na odchodnym, jakby z wahaniem, nawiązując do sugestii wyrzuconego studenta, dodał: – Przyjdzie czas, kiedy zobaczymy takie zmiany nie tylko podczas sekcji, ale też w trakcie skutecznej operacji. Jeszcze jednak nie teraz. Ja już zapewne tego nie dożyję, ale panowie... Kto wie.
Bogumił, nie zważając na Leopolda, zszedł ze swojej ławki i pochylił się nad rozpłatanym i wypatroszonym ciałem. W nozdrza uderzył go trupi zapach. Przełknął ślinę, żałując, że bez namysłu zjadł rano cynaderki, po czym wziął do ręki kawałek zmienionego jelita, czując, że profesor na niego patrzy.
– Wychodząc, proszę nie omijać puszki, którą tu ustawiłem usłyszał jeszcze. – Zebrane środki zostaną przekazane rodzinie zmarłej i poświęcone na pochówek oraz na utrzymanie biednych sierot, które czekały na kolejnego braciszka lub siostrzyczkę, a straciły matkę...
Kiedy Bogumił obejrzał nie tylko macicę, ale też chore jelito, nacieki na płucu i zastygłe w majestacie śmierci serce, wytarł rękę w serwetę, którą podał mu usłużny asystent, i podszedł do profesora. Ukłonił się i przedstawił:
– Bogumił Korzyński z Warszawy, rekomendowany przez doktora Gracjana Fabijańskiego.
– Witam, panie kolego. – Profesor wyciągnął rękę, którą Bogumił ścisnął, modląc się, żeby nie było na niej nawet śladu tkanek, których wcześniej dotykał. – Proszę przekazać doktorowi Fabijańskiemu serdeczne wyrazy uszanowania. Czy coś szczególnego pana do mnie sprowadza?
Bogumił ponownie się ukłonił.
– Chciałbym spytać, co pan profesor sądzi o stosowaniu związków eteru podczas porodów, aby ulżyć kobietom... – zaczął.
Wyraz twarzy profesora się zmienił.
– To delikatny temat... Bardzo delikatny...
Bogumił, pomny tego, co mówił mu Gracjan, pospieszył z wyjaśnieniem:
– Pytam, ponieważ chciałbym zastosować go u mojej żony, która oczekuje naszego dziecka. Każdy kolejny poród jest coraz dłuższy i nieszczęsna bardzo cierpi, a córki... przyszły na ten świat sine niczym liście śliwy...
Berneński spojrzał na niego uważnie.
– Jednym słowem, nie chce pan zarabiać na – chwilę szukał właściwego słowa – atrakcyjnych porodach, a jedynie ulżyć małżonce, tak?
Korzyński pokiwał głową.
– Którą kocham nad życie – dodał skwapliwie. – Dokładnie tak, panie profesorze...
– Przyjechał pan tu, żeby mnie o to spytać? – upewnił się. Korzyński tym razem pokręcił przecząco głową.
– Przyjechałem z Warszawy, żeby poznać metody pracy pana profesora. Ja także chciałbym się zająć chorobami kobiecymi... Jestem lekarzem i żadna część ciała nie jest mi obca, ale... Nie wiem, jak to wyjaśnić...
– Najlepiej wprost. – Berneński się uśmiechnął. – Czy to tradycja rodzinna? Pana ojciec był lekarzem? Pewnie dziadek także? Może chodzi o nieszczęścia związane z porodami w pańskiej rodzinie?
Bogumił spuścił oczy.
– Moja matka była praczką, a ojciec pracował w fabryce. Jestem najmłodszy z siedmiorga rodzeństwa. Podczas ostatniego, ósmego porodu matka zmarła, dziecko także... Dlatego ja...
Profesor położył mu rękę na ramieniu.
– Rozumiem – powiedział. – Nie należę do ludzi, którzy uważają, że nasz szlachetny zawód powinien przechodzić z ojca na syna. Najważniejsze są pasja i determinacja.
Bogumił odetchnął z ulgą. Bał się, że profesor na wstępie pośle go do stu diabłów.
– Bardzo dziękuję szanownemu panu. – Ukłonił się. – Jeśli nie nadużywam, pragnąłbym jeszcze...
– Zapewne chce pan zostać moim asystentem – domyślił się Berneński i lekko skrzywił. – Cóż...
Bogumił nabrał głęboko powietrza. „Teraz albo nigdy”, pomyślał.
– Zapewne uzna mnie pan profesor za impertynenta, może wręcz za chama, ale nie mogę opuścić Warszawy. Wiąże się to z moją małżonką, która... – Zawahał się. – Mniejsza z tym. Chciałbym prosić, aby polecił mnie pan profesorowi Tyczyńskiemu. Słyszałem, że panowie razem studiowaliście. Profesor nie chce mnie przyjąć, nie chce nawet ze mną rozmawiać... Nie dziwię się, gdyż jestem tylko zwykłym lekarzem, ale bardzo...
Przerwał, bo Berneński zrobił się poważny na twarzy. Czyżby między nim a znamienitym Albertem Tyczyńskim były jakieś nieporozumienia? Gracjan o niczym takim nie wspominał. „Jeśli tak, to przepadłem”, pomyślał.
Berneński się zamyślił.
– Panie kolego – odezwał się w końcu. – Teraz nie chciałbym o tym dyskutować, ale zapraszam na popołudniową herbatę do mojego gabinetu. Powiedzmy, o siedemnastej. Tam omówimy całą sprawę. Muszę poznać pewne fakty i zapoznać pana z zasadniczą kwestią...
– Oczywiście. – Bogumił ukłonił się i zrobił miejsce innym studentom, którzy niecierpliwie przestępowali z nogi na nogę, czekając na swoją kolej na zadawanie pytań profesorowi.
Książkę Uczniowie Hippokratesa. Doktor Bogumił kupicie w popularnych księgarniach internetowych: