Po dziewiętnastu latach na emigracji Wilk przypływa swoim jachtem z Kanady, by odwiedzić rodzinne Trójmiasto, skąd uciekł po stanie wojennym. Wiele spraw czeka na wyjaśnienie. Czy pierwsza miłość, którą porzucił, jeszcze się tli? Kto był zdrajcą w grupie konspiratorów? Co przyniesie spotkanie z synem, którego Wilk widział tylko na zdjęciach? Kto zrobił karierę, a komu się nie udało? Spotkanie dawnych przyjaciół kipi od tłumionych latami emocji.
Powrót Wilka opowiada o losie pokolenia, które miało szansę doświadczyć udręk końca PRL, jak i być świadkiem początków rodzącego się kapitalizmu. Po latach okazuje się, że w okropnych czasach można wieść pasjonujące, pełne przygód życie, a późniejszy dostatek, który miał być nagrodą za cierpienia, nie cieszy, gdy wspólny cel gdzieś się rozpłynął.
Powieść Powrót Wilka Mirosława Tomaszewskiego nagrodzona w Gdańskim Konkursie Literackim im. Bolesława Faca. Do lektury zaprasza Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna im. Josepha Conrada Korzeniowskiego, tymczasem już teraz zachęcamy do lektury premierowego fragmentu powieści:
1
WILK
W maju nie mógł się doczekać wypłynięcia w rejs. W czerwcu znajdował wciąż nowe powody, byle jeszcze nie wyruszać. W lipcu dziwny niepokój wciąż nie pozwalał mu wypłynąć, chociaż Claire zaczęła coraz mocniej naciskać. Ostatecznie odbili od kei w Toronto na początku sierpnia, w ostatnim bezpiecznym terminie. Wilk miał jeszcze nadzieję, że na Atlantyku wiatry będą niekorzystne i spóźnią się, ale wiało równo, głównie z zachodu, więc przeskoczyli ocean gładko, na kilku halsach.
Po wejściu do Kanału Kilońskiego, gdy zwinął żagle i uruchomił silnik, przekładnia zaczęła podejrzanie drżeć. Zawsze dokładny i do bólu zapobiegliwy Wilk już w poprzednim rejsie słyszał dziwne szumy, ale zignorował je, nie wezwał mechanika, no i stało się. Milę od śluzy w Kilonii przekładnia ostatecznie odmówiła posłuszeństwa, ale jakimś cudem działał wsteczny bieg. Odwrócili czapeczki daszkami do tyłu i popłynęli rufą do przodu, wzbudzając śmiech na jachtach, które ich mijały. Wilkowi nie było jednak tak wesoło. Nie tylko z tego powodu, że trudno było kontrolować kurs. Poczuł, że to płynięcie rufą do przodu, tak jak cały ten rejs, jest próbą oszukania maszyny czasu. Ta nigdy się nie psuła i pchała go zawsze w jednym kierunku, w przyszłość.
Przez śluzę zdążyli prześlizgnąć się przed zachodem słońca. Rano udało się znaleźć fachowca, który wyszperał gdzieś łożyska i prawie nowe koła zębate. Przekładnia była gotowa na wieczór. Gdyby zepsuła się wcześniej, w połowie kanału, nie starczyłoby trzech dni zapasu podróżnego i spóźniłby się na pewno, ale po wejściu na Bałtyk dmuchało silnie z zachodu, prognoza pogody była stabilna i Wilk już wiedział, że zdąży na zjazd.
Na wysokości Kołobrzegu, gdy zmogła go senność, Claire zmieniła go i dzielnie stała za sterem aż do nasady Helu, ale i tak nie mógł zasnąć. Leżał z zamkniętymi oczami i widział dokładnie wszystko: Magdę, rodziców, siostrę, tajną drukarnię, esbeka, paczkę z pięćdziesięcioma tysiącami dolarów na dnie basenu jachtowego i załogę snującą nad Jeziorem Raduńskim Dolnym plany, z których żaden się nie spełnił. Kolejne sceny z dna pamięci wyświetlały mu się pod powiekami na zmianę z migawkami CNN i zdjęciami w gazetach, które przez kilka pierwszych lat po osiemdziesiątym dziewiątym, kiedy Polska miała swoje pięć minut, zdawały raporty z rodzącego się w bólach kapitalizmu. Nikogo w Kanadzie nie bulwersował widok mięsa sprzedawanego na ulicach w rojach much. Relacje z Afryki pokazywały dużo gorsze rzeczy. Empatyczni sąsiedzi Wilka starali się to traktować ze zrozumieniem, by nie uznać przybysza z dzikiego kraju za niegodnego zaproszenia na barbecue. Starali się być przyjaźni, chociaż mało kto, z wyjątkiem kolegów żeglarzy, potrafiłby wskazać Polskę na mapie.
Po minięciu Helu Wilk otrząsnął się ze wspomnień, wstał z koi i wrócił na pokład. Z mocnej szóstki zrobiła się słaba czwórka, ale za to, jak na zamówienie, z nordwestu. Wiatr powoli skręcał w prawo. Wilk rozwinął całego kliwra i pod pełnymi żaglami sunął półwiatrem dobre pięć knotów prosto do celu. Na środku zatoki, pierwszy raz od Toronto, wiatr nagle zdechł, jakby przedwcześnie uznał, że zrobił już swoje i dał żeglarzowi czas, by wziął udział w codziennym misterium. Pierwszy raz obserwował je trzydzieści pięć lat wcześniej, gdy ojciec zabrał go na weekendowy rejs po zatoce, obudził przed świtem, wyciągnął w piżamce na pokład i pokazał fantastyczną sztuczkę – słońce wychodziło z wody zupełnie suche.
Po latach nic się nie zmieniło, chociaż każdy świt wyglądał inaczej. Tym razem wiatr ucichł zupełnie, jakby włączenie światła zatrzymało powietrze. Coś za coś. Może miało to coś wspólnego z zasadą zachowania energii. Wilk już dawno uznał, że życie, przynajmniej jego, jest grą o sumie zerowej. Inni mogli dostawać naraz i miłość, i pieniądze. Albo i zdrowie, i urodę. Jak jemu coś skapnęło, rachunek przychodził szybko.
Kiedy wpływali na polskie wody terytorialne, nie poczuł nic. Granica nie była zaznaczona zasiekami ani pasem zaoranej ziemi, więc przekroczył ją nie wiadomo kiedy, zajęty korektą kursu. To był Wilka sposób na pozbywanie się natrętnych myśli. Wypełniać solidnie swoje obowiązki. Morze zabierało całą uwagę, jak zgraja dzieci, którą trzeba bezpiecznie przeprowadzić na drugą stronę ruchliwej ulicy.
Milę bliżej lądu, gdy było już jasne, że jacht jest na polskich wodach, Claire wciągnęła polską banderkę pod prawy saling grota. Potem wystawiła na rufie flagsztok z dużą banderą kanadyjską i ściągnęła z bezana mniejszą, marszową, bardzo sfatygowaną tysiącami godzin żeglugi pod wiatr. Powoli zbliżali się do portu.
Kiedy bezan, grot, fok i kliwer oklapły, szesnaście ton jachtu sunęło tylko siłą bezwładności po wodzie gładkiej jak stół, którego brzeg obramowany był długim falochronem kilka mil dalej. Wilk widział już jego ciemną kreskę pod warstwą rzadkiej mgły, która przysłaniała miasto. Na redzie było prawie pusto, tylko naprzeciwko głównego wejścia do portu stał jeden kontenerowiec, ale już podpływały do niego holowniki. Gdy Wilk z niewielką pomocą Claire zrolował kliwer, słońce było już całe nad horyzontem. Zapowiadał się ładny dzień. Claire zajęła się fokiem, klarowaniem fałów i szotów. Wilk wziął się za grot i bezan, ale najpierw założył stoper na szturwał, by jacht nie zboczył z kursu, gdy nikt nie będzie stał za kołem sterowym. Kiedy żagle były sklarowane, zszedł pod pokład sprawdzić wyciek oleju pod silnikiem. Od Kilonii, gdzie włączał go ostatni raz, tłusta plama się nie powiększyła. Usunął wodę z odstojnika, podpompował paliwo i wrócił do mesy. Rzucił okiem na elektroniczną mapę z podejściem do portu jachtowego i wyłączył ją. Tak samo jak GPS, echosondę, log i radar. Chciał wejść do Gdyni tak jak kiedyś, bez tej całej elektroniki, która kawałek po kawałku odbierała żeglarzom wolność podejmowania decyzji.
Kiedy był już przygotowany do wejścia do portu, wstawił wodę na kawę. Zanim czajnik zaczął gwizdać, przełączył UKF na kanał dwunasty i zaczął sakramentalne nawoływanie:
– Marina Gdynia! Marina Gdynia! Marina Gdynia! Sail yacht Crew is calling.
Nikt nie odpowiedział. Spróbował na szesnastym, ale odezwał się tylko Kapitanat Portu Gdynia. Zalecał cierpliwie łapać kontakt na dwunastym. Łatwiej poszło z kawą. Sypnął ziaren do ręcznego młynka i zaczął kręcić korbką. Mesę wypełnił wspaniały zapach stuprocentowej arabiki. Wilk nalał wrzątek do dwóch kubków, zgarnął jeszcze przenośną ukaefkę i wyszedł na pokład. Fały, szoty, cumy i odbijacze były już na swoich miejscach.
Claire stała przy kole sterowym i wpatrywała się w słońce. Wilk podał jej kawę.
– What do you feel, Andrew? – zapytała.
Wilk nie był do końca pewien, co czuje, ale Claire po jedenastu latach razem wiedziała, co myśli jej mąż, lepiej niż on sam. Była tylko ciekawa, czy przyzna, że się boi.
– Czuję, że od teraz powinniśmy mówić po polsku – powiedział.
– Jek sobije życiś.
Claire nawet nie starała się akcentować poprawnie. Chciała rozbawić Wilka, ale tym razem jej wymowa nie rozśmieszyła go. To, co w Kanadzie wydawało mu się zabawne, tutaj zabrzmiało jak tandetna parodia. Mówiącą po polsku żonę Wilk słyszał raz do roku, w Wigilię, w domu jej rodziców pod Toronto, gdzie zwykle spędzali święta i język starej ojczyzny był jedną z ozdób, jak szklana gwiazda na szczycie choinki, kolędy i sianko pod obrusem. Teraz nadchodził czas prawdziwego testu jej zdolności lingwistycznych.
Wypił następny łyk kawy i spróbował jeszcze raz porozumieć się z tubylcami po angielsku:
– Marina Gdynia! Marina Gdynia! Marina Gdynia! Sail yacht Crew is calling.
Ukaefka odezwała się natychmiast, jakby w marinie zorientowali się, że Wilk ma zamiar wpłynąć bez względu na to, czy się zgłoszą, czy nie.
– Sail yacht Crew. Sail yacht Crew. This is Marina Gdynia.
– Marina Gdynia. This is sail yacht Crew. Możemy mówić po polsku? – zapytał.
– Crew. Tu Marina Gdynia. Oczywiście – odpowiedział męski głos.
– Marina Gdynia. Dzień dobry. Stalowy kecz dwanaście sześćdziesiąt metra długości po pokładzie. Zanurzenie metr sześćdziesiąt. Płynę z Toronto. Dwie osoby. Znajdzie się miejsce?
– Crew. Wchodźcie. Stań na razie longside przy falochronie wschodnim. Resztę omówimy na miejscu.
– Marina Gdynia. Dziękuję. Za pół godziny w główkach.
Wilk dopił kawę, wyjął wiadro z bakisty, wyrzucił za burtę, wyciągnął dziesięć litrów bałtyckiej wody, rozebrał się do pasa i poprosił Claire, żeby na niego chlusnęła. Kiedy to zrobiła, obudził się naprawdę. Pot z całego tygodnia spłynął po pokładzie do morza. Wilk poczuł, że jest gotów stawić czoło nowym wyzwaniom. Ogolił w łazience miesięczny zarost, włożył świeże ubranie, wrócił do kokpitu i odpalił silnik.
Stuczterdziestokonny yanmar zagadał. Wilk przesunął manetkę na małą naprzód. Dziewięćset obrotów wprawiło kadłub w lekkie drżenie. Przy tysiąc dwustu jacht doszedł do sześciu węzłów. Lustro wody przed dziobem zaczęło się marszczyć. Z porannych mgieł powoli wyłaniał się profil miasta, na razie czarno-biały, jak na zdjęciach Magdy sprzed dwudziestu lat, gdy płynęli stateczkiem wycieczkowym z Helu do Gdyni.
Ze schowka za kołem sterowym wyciągnął koniak i dwa kieliszki. Stuknęli się z Claire. Po jej minie zorientował się, że zaraz zacznie go o coś pytać, więc oddał jej ster i zszedł do mesy. Nie chciał patrzeć na zbliżający się falochron i wejście do portu jachtowego. Bał się, że mógłby nagle położyć ster lewo na burt i zawrócić. W mesie wyjął z szafki papiery i paszporty. Zapakował to wszystko w foliową koszulkę, a potem poszedł do sypialenki na rufie i położył się na koi. Miał pięć minut, żeby odpocząć w pozycji leżącej, ale po dwóch zdał sobie sprawę, że o żadnym relaksie nie może być mowy. Wrócił na pokład. Byli mniej niż pół mili od wejścia do portu jachtowego. Gdy stanął obok Claire, bez słowa oddała mu ster.
– Odbijatsze na prawa strona?
– Tak. Odbijacze na prawą stronę – potwierdził wolno i wyraźnie.
Powoli, na czterystu obrotach, minęli zieloną latarnię na prawej główce wschodniego falochronu i majestatycznie wpłynęli do portu jachtowego. Jego widok trochę Wilka zaskoczył. W osiemdziesiątym szóstym nie było kilku pływających pomostów przy nabrzeżach klubowych. Teraz były i cumowały przy nich jachty wcale nie gorsze niż Crew. Wilk manewrował tak, by stanąć przy wschodnim nabrzeżu, jak polecił mu bosman przez radio.
Miejsce, w którym przed dwudziestoma czterema laty znalazł na dnie paczkę z pięćdziesięcioma tysiącami dolarów przeznaczonych dla podziemnej Solidarności, było teraz blisko końca najdłuższego pomostu, gdzieś pod dziobem przycumowanego tam dużego katamaranu. Pieniądze, które wtedy przekazał dalej, nigdy nie dotarły do adresata, ale zmieniły jego życie. Dla niego byłoby dużo lepiej, gdyby je zatrzymał.
Zacumował longside prawą burtą. Silnik przestał gadać i nagle zrobiło się zupełnie cicho. Załogi na innych jachtach jeszcze spały. Claire zabrała się do klarowania łódki, a Wilk poszedł z dokumentami zameldować się do bosmanatu, ale nie było go już w starym miejscu. Po kilku minutach znalazł biuro mariny na zapleczu nabrzeża Młodych Żeglarzy. Kiedy wszedł, zobaczył za biurkiem drzemiącego Marcina. Poznał go od razu. To on przyjmował niewyrośniętego Andrzejka do klubu jachtowego. To on przemianował go na Wilka Morskiego, pokazywał, jak zakładać kapok, wiązać węzły, rzucać kotwicę i wybierać szoty. Wtedy wydawał się Wilkowi bardzo stary, chociaż miał tylko trzynaście lat więcej.
Marcin, obudzony stuknięciem drzwi, otworzył oczy, ale nie skojarzył w półmroku, kto wszedł do biura.
– Dzień dobry – przywitał się Wilk. – Jacht Crew.
– Witam, kapitanie. – Marcin wskazał krzesło i zapalił światło. – Jak rejs?
Wilk usiadł i spojrzał na odbicie swojej twarzy w szklanej gablocie za plecami Marcina. Wszyscy mówili, że się nie zmienił, że nie wygląda na swoje czterdzieści pięć lat. Jak to możliwe, że Marcin go nie rozpoznał?
– Atlantyk poszedł gładko, za to w kanale trzasnęła przekładnia. No ale w końcu jestem.
– Będzie ktoś na jachcie?
– Ja zaraz znikam. Żona trochę odeśpi, a potem pójdzie w miasto. Słabo, ale mówi po polsku. Jakby coś się działo z jachtem, numer mojej komórki jest w ubezpieczeniu. Jeszcze nie wiem, ile dni postoimy, ale pewnie coś koło dwóch tygodni. Mogę zapłacić za postój jutro?
– Jasne.
Wilk położył na biurku foliową koszulkę z dokumentami. Marcin zaczął szukać okularów, ale nie znalazł ich na biurku ani w szufladzie. Szpetnie zaklął, wstał i skserował wszystkie papiery, by wprowadzić dane później. Jego zainteresowanie wzbudził tylko paszport. Oddalił go od swoich oczu na cały zasięg potężnego ramienia, jakby chciał rozciągnąć i wyprostować wytatuowane tam węże, przyjrzał się dokumentowi uważnie, próbował coś przeczytać, ale wciąż nie rozpoznawał Wilka. Dopiero kiedy otworzył kanadyjski patent kapitański, gdzie litery nazwiska były większe, nagle obudził się jeszcze raz.
– Andrzej Sakowicz?
– Tak.
Twarz Marcina stężała.
Nie musiał nic mówić. Wystarczyło, że włożył skserowane dokumenty do foliowej koszulki i podsunął je Wilkowi po biurku jednym palcem, jakby się nimi brzydził.
– Welcome home, Wilk – powiedział. – Wiesz, że masz tu przesrane?
Wilk nie zareagował. Wiedział, w co się pakuje, ale było jeszcze gorzej, niż przypuszczał. Już w Kanadzie dotarło do niego, że ma zszarganą opinię, ale miał nadzieję, że rozpowszechniła się tylko w małym kręgu zainteresowanych. Wyglądało jednak na to, że całe Trójmiasto nie może się doczekać, żeby okazać mu pogardę. Pierwszy człowiek, którego spotkał po zejściu na ląd, już to zrobił.
Nie zapytał Marcina, co słyszał i od kogo. Niektóre plotki znał, innych się domyślał i chociaż był ich ciekaw, nie chciał sobie następnymi sensacjami psuć dnia, w którym czekało na niego i tak wiele atrakcji.
Kiedy wrócił na jacht, Claire mościła już sobie koję, by trochę się przespać, zanim wyruszy w kraj ojczysty dziadków, Solidarności, Jana Pawła II oraz Maryli Rodowicz i Skaldów, których koncerty oglądała w polonijnym klubie. Gdyby zgodnie z planem przypłynęli w poniedziałek, mógłby być jej przewodnikiem. Przez spóźnienie musiała radzić sobie sama, ale nie bał się o nią. Miała doświadczenie nabyte w bardziej egzotycznych portach, gdzie dominował język migowy, a obowiązkowym wyposażeniem podręcznym kobiety wędrującej samotnie przez miasto był gaz pieprzowy.
Dziesięć po siódmej termometr wskazywał tylko dwanaście stopni. Wilkowi było trochę zimno, ale prognoza pogody na dzień była dobra. Miało być coraz cieplej. Powietrze stało, poranne chmury zniknęły, słońce zaczynało grzać, więc doszedł do wniosku, że obejdzie się bez kurtki. Zmienił buty na miejskie i włożył marynarkę. Do kieszeni wrzucił tylko komórkę i portfel. Oprócz kanadyjskiego paszportu zabrał dowód osobisty z zielonymi okładkami, pierwszy i jedyny, jaki wyrobił sobie w Polsce jeszcze jako osiemnastolatek. Był ciekaw, jak zareagowałaby na ten dokument policja. A jeszcze bardziej swojej reakcji na widok funkcjonariuszy.
Wyszedł z portu jachtowego na skwer Kościuszki i ruszył w kierunku centrum. Musiał gdzieś wymienić dolary kanadyjskie na złotówki. Mama pisała, że zawód cinkciarza już w Polsce wymarł i walutę można legalnie wymieniać w kantorach, ale zapomniał zapytać, gdzie się ulokowały. Na skwerze nie spotkał nikogo, kogo mógłby zapytać. Tylko dwoje biegaczy uprawiało poranny jogging, ale nie potrafiłby ich dogonić, nawet gdyby był w życiowej formie. Poszedł więc w kierunku ulicy Zygmuntowskiej, gdzie kiedyś był Pewex. Jeśli kantory chciały mieć klientów od pierwszego dnia po otwarciu, powinny rozlokować się tam, gdzie przez lata pojawiali się spragnieni zachodniej waluty, jak pustynne zwierzęta, które nigdy nie zapominają drogi do wodopoju i przekazują tę wiedzę w genach następnym pokoleniom.
Wilk mijał parkan otaczający budowę jakiegoś pawilonu handlowego, gdy nagle zobaczył na nim twarz Bogdana. Uśmiechał się sympatycznie i dostojnie z plastikowego banera metr na dwa, przypięty linkami do słupków. W wyciągniętych dłoniach trzymał przed sobą opaskę z czarnego materiału, na którym wyszyta była złotą nitką siódemka, numer komitetu wyborczego Polskiej Partii Patriotycznej, z której ramienia kandydował na prezydenta, o czym informował napis na dole banera. Jego głowa była prawie łysa. Trochę włosów zostało tylko nad uszami. Skórę miał idealnie gładką, jak u niemowlaka. Kiedy Wilk widział go ostatni raz, zmarszczki, przebarwienia i bruzdy na jego twarzy już zaczynały szukać dla siebie najlepszego miejsca, więc teraz musiał wyglądać zupełnie inaczej niż w osiemdziesiątym szóstym. Ale chyba nie tylko Photoshop odmienił Bogdana. Facet na zdjęciu to nie był już tylko zaradny chłopak, dbający o zapewnienie rodzinie pieniędzy na przetrwanie. Wtedy wziął na siebie tę przyziemną funkcję, bo czuł się w obowiązku zastąpić ojca, który nie wytrzymał presji stanu wojennego i zapił się na śmierć. Najwyraźniej Bogdan musiał w pewnym momencie poczuć, że wszystkie te trudne doświadczenia przygotowały go do o wiele ważniejszej roli. Wilk dostrzegł w jego twarzy coś biskupiego, jakiś rodzaj misji, która pozwala z pełnym przekonaniem mówić ludziom, jak mają żyć.
Może politycy po prostu muszą przechodzić podobną przemianę, ale trzeba było dziewiętnastu lat niewidzenia, żeby to zobaczyć? Może wszyscy, których tego dnia Wilk miał spotkać, zmienili się już w innych ludzi? Czytał gdzieś, że komórki wątroby człowieka wymieniają się co trzysta do pięciuset dni, komórki jelitowe co szesnaście lat. Za to komórki skóry co trzydzieści dziewięć dni, a jelitowe komórki nabłonkowe co pięć. Nie było żadnego powodu, by wymienione komórki mózgu nie produkowały innych poglądów i pragnień, a wersja przeszłości, która była w nich zapisana, musiała odpowiadać pierwotnej.
Gdyby ćwierć wieku temu Wilk miał obstawiać, kto zwycięży w grze o sukces, to największą karierę wróżyłby Marcinowi, idolowi młodych żeglarzy. Ten jednak ugrzązł na obrzeżach prawdziwego życia, od dwudziestu pięciu lat w tym samym biurze mariny, bez żadnych pretensji do rządzenia czymkolwiek poza jachtami w basenie portowym. Być może za ten umiar należała mu się nagroda, nawet jeśli stały za nim tylko lenistwo i brak ambicji. A tymczasem triumfował Bogdan.
Wilk nigdy by nie pomyślał, że jego niedoszły szwagier może obudzić w sobie taką społeczną pasję. Ani żadną inną oprócz robienia pieniędzy. Kiedy Bogdan razem z resztą załogi remontował wspólny jacht, najmniej z całej szóstki marzył o tym, żeby na nim pływać, ale już wtedy rozsadzała go energia. Traktował żeglarską spółkę jako biznesową inwestycję. Im lepiej Wilk go poznawał, tym bardziej był pewien, że Bogdan nieźle sobie w życiu poradzi, będzie kiedyś bogaty i bardzo zajęty, ale nic więcej. Nie przewidział tego, że jego ambicje będą zupełnie inne. I że to one okażą się najważniejsze.
Nikt z pozostałej piątki nie osiągnął tyle co Bogdan. Nawet Wilk, który skończył w Polsce elitarne studia techniczne i uciekł z kraju w ruinie do ziemi obiecanej za oceanem. Kiedy wyjeżdżał, wyobrażał sobie, że w Kanadzie zacznie jakieś nowe, niezwykłe życie i rozwinie skrzydła, ale raczej powoli je zwijał, szukając nie wiadomo czego na jeziorze Ontario, Atlantyku, Karaibach i wszędzie, gdzie dało się dopłynąć. Przez ten czas Bogdan, który nawet nie zaczął żadnych studiów, osiągnął pozycję, która pozwalała mu kandydować na najwyższy urząd w państwie. Wilk zdał sobie sprawę, że przypłynął do kraju, którego już nie rozumie. Dwa tygodnie postoju mogły nie wystarczyć, żeby się zorientować, co tu się dzieje.
2
MAGDA
Kawa wyszła niedobra, jajko na miękko ścięło się prawie do samego środka, woda w zlewie spływała bardzo wolno, zapowiadając przepychanie rur, nikt nie zawiesił nowej rolki papieru toaletowego przy sedesie. Dzień zaczynał się gorzej niż zwykle, chociaż wszystkie poranki, gdy wir zdarzeń jeszcze nie zdążył Magdy wciągnąć, były fatalne.
Wieczorem myślała, że nie obejdzie się bez dwóch tabletek, ale ulga okazała się większa niż stres. Chociaż położyła się spać w pokoju syna, na nie swoim łóżku, pierwszy raz od dawna zasnęła natychmiast, spała długo i bez wstawania w nocy. Wszystko dzięki temu, że ostatecznie zdecydowała się rozwieść i zakomunikowała mężowi swoją decyzję.
Dzień wcześniej, przewidując to, co musiało się zdarzyć, poprosiła babcię Bożenkę, by zabrała Przemka do siebie. Miał jej pomóc porządkować ogród. W ten sposób pozbyła się świadka potencjalnej awantury. Przemek był wrażliwym chłopcem, ale właśnie skończył osiemnaście lat, miał już dziewczynę i rozwód rodziców nie powinien być dla niego wielką tragedią. Magda czekała z tą decyzją do jego pełnoletniości. Może wytrzymałaby jeszcze kilka miesięcy, do dziewiętnastych urodzin albo matury, a może jeszcze dłużej, gdyby nie wieczorne spotkanie załogi. Teoretycznie nie miało ono żadnego znaczenia, ale Magda wolała załatwiać sprawy hurtem. Bardziej niż z Przemkiem bała się rozmowy z mamą, która nic nie wiedziała o jej problemach. Wciąż powtarzała, zwłaszcza gdy córka ją czymś zirytowała, że jak na pannę z dzieckiem trafił się jej wspaniały mąż i powinna co niedzielę na mszy dziękować za szczęście, jakie ją spotkało. Mama robiła to za nią od dawna, ale wstawiennictwo pełnomocnika mogło nie wystarczyć. Babcia Bożenka wierzyła, że intensywność modłów ma ścisły związek z życiowym powodzeniem i zgodnie z tą regułą jej córka, rzadko chodząc do kościoła, sama była sobie winna.
Magda wolałaby nie dolewać oliwy do ognia, ale musiała już w sobotę powiedzieć jej o rozwodzie, bo jeszcze tego dnia zamierzała przeprowadzić się z Przemkiem do niej na jakiś czas. Wiedziała, że przyjmie ich pod swój dach, wypłacze się, a gdy łzy obeschną, ucieszy się, że nie będzie już mieszkać sama. Babcia marzyła o tym, żeby w domu znowu był ktoś, kto nawlecze jej nitkę w maszynie, by mogła uszyć coś dla córki albo wnuczka. To, że żadne z nich nie będzie w tym chodzić, miało małe znaczenie. Babcia Bożenka złagodniała na starość, ale Magda wiedziała, że o karygodnych błędach jedynej córki będzie marudzić aż do śmierci którejś z nich. Szanse na to, że po rozwodzie kupi sobie mieszkanie albo wyrwie się od matki do kolejnego małżeństwa, były znikome. Magda miała już dość facetów. Jeśli o coś się modliła, to o to, by codziennie rano móc spokojnie zanurzyć się w nurcie, który będzie ją niósł aż do wieczora. Wystarczyłoby tylko nie wychodzić z niego i nie przyglądać się, dokąd płynie. Wtedy poranna kawa smakowałaby od pierwszego łyku, woda w zlewie spływała do kanalizacji po małej dawce środka do czyszczenia rur, ktoś by wieszał nową rolkę papieru toaletowego i jakoś dałoby się żyć, zwłaszcza gdyby jeszcze ktoś czegoś od niej chciał.
Tym razem była to Jagoda. Zadzwoniła, gdy Magda właśnie zaczynała śniadanie.
– O której mamy radę? – zapytała.
– O dziesiątej. – Magda przypomniała sobie, że zaraz zaczyna nie tylko nowy rozdział swojego życia, ale także rok szkolny.
– Uff. Myślałam, że o ósmej. Nie obudziłam? Jak tam po wakacjach?
– Jajecznica mi się przypala. – skłamała Magda. – Opowiem ci w szkole.
Magda nie chciała dać się wciągnąć z rozmowę, która z Jagodą nie mogła trwać krótko. Kiedy chciała z nią pogadać i skończyć temat, było to możliwe tylko na długiej przerwie. Po dwóch miesiącach wakacji każdy kontakt z koleżanką ze szkoły, nieważne którą, kolejny raz przypominał jej, że porzuciła swoje marzenia o byciu kimś innym.
Rojenia o robieniu fotografii, które ktoś chciałby kupić albo chociaż z uwagą oglądać, umarły tak dawno, że nie pamiętała już nawet uroczystości pogrzebowej, szczególnie że nikt nie robił tam zdjęć. W pamięci Magdy przeszłość zostawiała przede wszystkim obrazki, które utrwaliła na papierze fotograficznym. Reszta znikała. Swojego nikona na wszelki wypadek sprzedała, żeby jej ambicje któregoś dnia nie zmartwychwstały. Została nauczycielką historii w podstawówce i pogodziła się z tym, że nie będzie już nikim innym. Wyglądało na to, że będzie musiała dotrwać w szkole do emerytury, ucząc o przeszłości, która uczniów interesowała tylko wtedy, gdy pojawiała się w internecie albo filmowym hicie. Czasem nienawidziła ich za to, czasem im zazdrościła. Sama zagrzebała się w zamierzchłych czasach nie tylko zawodowo, ale i prywatnie. Od osiemdziesiątego szóstego nic ciekawego w jej życiu się nie zdarzyło. W końcu nadeszła jednak pora, żeby ruszyć do przodu. Skoro zdecydowała się na rozwód, wszystko było możliwe.
3
JAREK
Miał do dyspozycji prawie całą noc, ale to było o wiele za mało, żeby przetrawić słowa, które padły wieczorem. Magda musiała długo gromadzić arsenał na tę wieczorną rozmowę, bo miała ich duży zapas, jak on kamieni, które zbierał z kolegami przez cały tydzień, by w sobotę ostrzeliwać z proc chłopaków z sąsiedniego podwórka. Nikt tamtych wojen nie wygrywał, obie strony wychodziły z nich z obrażeniami i wyglądało na to, że tak będzie i tym razem. Jarek uświadomił sobie, że od lipca, gdy Dżimi ogłosił termin zjazdu, Magda robiła się coraz bardziej nerwowa. Tego, że spotykał się z inną kobietą, domyślała się co najmniej od roku, ale wydawało mu się, że akurat to przeszkadza jej najmniej. Sama chyba też miała jakiś romans, ale z tego, co mu doniesiono, wynikało, że nie trwało to długo. Nie mógł mieć jej tego za złe. Rozdrapywanie ran nie miało sensu. Byli wobec siebie tak obojętni, że już nawet nie mieli ochoty się ranić. Każde z nich miało własne problemy na głowie. Wspólnie odbębniali tylko małżeński obowiązek głównie po to, by zachować pozory wierności, co ułatwiało przesuwanie rozwodu na później. Na razie nie chcieli prowokować niepotrzebnych pytań i podejmować nieodwracalnych decyzji, ale oboje czuli niestosowność tych rytualnych aktów, które oprócz chwilowej satysfakcji przynosiły wielkie zakłopotanie, gdy trzeba było spojrzeć sobie w oczy. Działo się to rzadko, bo nauczyli się schodzić sobie z drogi i nie mówić, co czują.
Magda nigdy mu tego nie powiedziała, ale domyślał się, że dla niej nikt nie mógł się równać z Wilkiem. Nie potrafiła o nim zapomnieć, ale nie wybaczyła mu, że zostawił ją w ciąży i uciekł do Kanady. Tydzień później Jarek oświadczył się jej. Najpierw odmówiła, ale kiedy urodził się Przemek, zgodziła się zostać jego żoną. Obiecał kochać jej syna jak swoje dziecko i miał szczery zamiar stać się jego ojcem, ale żeby to się udało, Magda musiałaby dotrzymać ślubnej obietnicy i męża przynajmniej polubić. Tyle by mu wystarczyło. Do ślubu miał nadzieję, że ona też w końcu zacznie go kochać, ale gdy tylko minęła weselna euforia, Magda odsunęła się od niego. Jeszcze przez jakiś czas wydawało mu się, że stara się zrobić dla niego miejsce obok siebie, ale gdy tylko próbował je zająć, okazywało się, że jest zarezerwowane dla Wilka. Jarek wiedział, że ona bez przerwy porównuje ich ze sobą. W żadnej konkurencji z Wilkiem nie miał szans nawet na remis. Nie dlatego, że był gorszy, ale z powodu stronniczości sędziego. Wystarczył cień nieobecnego rywala, by położyć go na łopatki. Czasem Jarek myślał, że wyszła za niego głównie po to, by mścić się na nim za to, że Wilk ją zostawił. Strach przed odgrywaniem roli samotnej matki, próba zapewnienia Przemkowi zastępczego ojca i ucieczka od biedy były nieważne albo miały niewielkie znaczenie. W 1987 przyszłość była wielką niewiadomą pod każdym względem. Nikt nie mógł nikomu niczego gwarantować. Kilkudziesięcioprocentowa inflacja niszczyła wszystkie plany. Jarek starał się, jak mógł, ale ich nauczycielskie pensje nie zapewniały rodzinie przyzwoitego bytu. Magda nie mogła wtedy wiedzieć, że za kilka lat jej mąż zostanie sekretarzem redakcji „Głosu Bałtyckiego” i pieniądze przestaną być problemem ich małżeństwa.
Dla Przemka Jarek chciał być ojcem tak dobrym, jak to było możliwe, ale przybrany syn z każdym rokiem stawał się bardziej podobny do Wilka. Coraz częściej, gdy na niego patrzył, widział chłopaka, który odebrał mu dziewczynę. Więcej czułości niż Przemek budziła w Jarku córka brata. Wspólne geny okazały się ważniejsze niż jednostronna miłość i ślubny kontrakt. Właśnie dlatego chciał mieć z Magdą własne dziecko, nawet jeśli go nie kochała. Negocjacje nic nie dawały. Magda nie miała zamiaru nikogo więcej narażać na cierpienie, za jakie uważała życie. Nawet Przemek rzadko był dla niej źródłem radości. Częściej przypominał swoim istnieniem o największej porażce. Jarek pragnął dziecka, ale zdawał sobie sprawę, że może mu je dać tylko inna kobieta.
Justyna miała dopiero trzydzieści trzy lata, kochała go i była gotowa zostać matką. Obiecała czekać, aż Jarek rozstanie się z Magdą. Miało się to stać, gdy Przemek skończy osiemnaście lat. To wtedy, w styczniu, Jarek poprosił Justynę o następne, ostatnie już odroczenie, do końca roku szkolnego. Potem o jeszcze jedno, do rozpoczęcia nowego. W końcu jednak nadszedł czas, by przyznać, że oboje z Magdą źle zainwestowali.
Po wieczornej rozmowie poczuli ulgę. Jarek wreszcie mógł powiedzieć Justynie, że sprawa jest załatwiona i nic nie stoi na przeszkodzie, by zamieszkali razem. Pół nocy zastanawiał się, czy lepiej zadzwonić i obudzić ją, wysyłać maila, esemesa, jechać do niej, czy poczekać z wiadomością do rana. Kiedy zdecydował się na ostatni wariant, zasnął natychmiast.
Rano, gdy zadzwonił budzik, nie miał siły otworzyć oczu. Zrobił to dopiero, słysząc dzwoniący w kuchni telefon, a potem Magdę. Jej głos podziałał na Jarka jak zimny prysznic. Usiadł na łóżku, ale po chwili położył się znowu i zawinął w kołdrę, by nie iść jeszcze do redakcji, gdzie czekała na niego druga, jeszcze nierozbrojona mina.
To od niej zaczęła się kłótnia z Magdą. Pretekstem był Bogdan. Magda chciała, żeby Jarek zablokował tekst o nim w „Głosie Bałtyckim”. Nie mógł tego zrobić. Chociaż Bogdan wciąż był jego szwagrem, Jarek lubił go i chciałby mu pomóc, ale sprawy zaszły za daleko. Tego, co szwagier wyprawiał od rozpoczęcia kampanii prezydenckiej, nie dało się już zamieść pod dywan.
Bogdan już za komuny osiągnął mistrzostwo w wykorzystywaniu luk prawnych, ale dopiero kapitalizm otworzył przed nim prawdziwe możliwości, nie grzebiąc starych. W nowym ustroju czuł się jak szczupak w stawie. Jego portfel puchł, ale Bogdan był szczodry, dzielił się także z siostrą, nie oczekując w zamian niczego oprócz akceptacji.
Jarek niewiele wiedział o tym, co szwagier aktualnie produkuje ani jakie usługi świadczy. Na każdej imprezie rodzinnej obdarowywał wszystkich swoimi nowymi produktami. A to kompletem zniczy nagrobnych, a to breloczkiem do kluczy z papieżem, a to zgrzewką wody mineralnej, a to świadectwem udziałowym firmy szyjącej ubrania robocze. Sądząc po kolejnych samochodach i coraz większych domach, szło mu znakomicie. Już od kilku lat czuł, że ma prawo, a nawet obowiązek przekazać swoje umiejętności i wiedzę narodowi. Nagabnięty o cokolwiek, zaczynał omawiać swoje genialne pomysły na reformę, na zmniejszenie bezrobocia, na dobre rządzenie, co by z łatwością uskutecznił, gdyby tylko społeczeństwo mu zaufało. Nikt go nie słuchał, co bardzo go irytowało. Nie mógł rozdać breloczków ani zniczy nagrobnych całemu narodowi, chociaż każdemu w końcu by się przydały, więc żeby coś zmienić, założył Polską Partię Patriotyczną, w czym zresztą Jarek miał pewien – pośredni – udział. To z nim między innymi wydawał w stanie wojennym podziemne pisemko „Załoga”. Całej zaangażowanej w gazetkę szóstce przeorało to życie, ale tylko Bogdan umiał wykorzystać tę opozycyjną kartę w swojej karierze.
Startował we wszelkich możliwych wyborach, promując jednocześnie swoje produkty z równą gorliwością jak hasła partii, której był liderem i głównym sponsorem. Znaczącego sukcesu nie odnotował – raz został członkiem rady miasta – ale jego ambicje zostały pobudzone i tak napęczniały, że musiał wystartować w bitwie o najwyższą stawkę. Przy wigilijnym stole, między śpiewaniem kolęd a wręczaniem prezentów, ogłosił rodzinie, że zamierza zostać trzecim prezydentem wywodzącym się z Gdańska, zagłębia kadrowego władz niepodległej Polski. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie próbował jednocześnie sprzedać czegoś więcej niż tylko wizję rządzenia krajem. Od początku kampanii, także w przydzielonym czasie w telewizji, lansował nowość: opaskę na oczy ze specjalną wkładką magnetyczno-ziołową ułatwiającą zasypianie. Wszyscy znali już slogan wyborczo-reklamowy: „Załóż wieczorem opaskę Bogdana, a zbudzisz się w lepszym kraju z rana”.
Wyglądało jednak na to, że pewnego dnia on sam może być zaskoczony miejscem, w jakim się obudzi. Do redakcji „Głosu” dotarły informacje z banku, w którym Bogdan zaciągnął kredyt, poświadczając nieprawdę. Gdyby chodziło o sto milionów, mógłby spać spokojnie, nawet bez opaski.
Bank byłby tak samo jak on zainteresowany wyciszeniem sprawy. Bogdan jednak pożyczył tylko pięć milionów. Groziło mu za to kilka lat więzienia. Materiał dziennikarzy śledczych był wystarczająco mocny, by jednym artykułem zakończyć interesy Bogdana i jego kampanię wyborczą. Gdyby Jarek próbował wstrzymać tekst, naczelny i tak musiałby go wstawić do poniedziałkowego wydania. „Głos Bałtycki” nie mógł zrezygnować z pierwszeństwa w ogłoszeniu sensacyjnej wiadomości o kandydacie na prezydenta Polski z listy numer siedem. Jarek musiał stawić czoło temu wyzwaniu, a tego dnia czekało na niego jeszcze kilka innych. Na razie postanowił iść do kuchni, zrobić sobie śniadanie i zjeść je obok kobiety, która jest jeszcze jego żoną, ale wkrótce będzie już tylko stroną w procesie rozwodowym, matką pasierba i siostrą faceta, którego musiał oskarżyć w gazecie o przestępstwo.
Zanim udało mu się zwlec z łóżka, zadzwoniła komórka. Spojrzał na ekranik. Znowu Bogdan. Jarek nie miał siły odebrać. Czekał go dzień, który chciał już mieć za sobą. Dał sobie piętnaście minut. Ostatni spokojny kwadrans drugiego września 2005. Potem niech się dzieje, co chce.
Książkę Powrót Wilka kupić można poniżej: