1
Minęli już siedem lasów i siedem rzek. A może więcej.
Zapory przejazdu kolejowego podniosły się, sznur samochodów drgnął.
Mecenas potknął się, przeskakując przydrożny rów. Wstał, otrzepał kolana i zaczął brodzić po łące pełnej kwiatów —maków, chabrów. Kott włączył światła awaryjne, czekał, ignorując ponaglające trąbienie stojących za nimi samochodów. Mecenas wracał, zbliżając się, jedną ręką przygładzał włosy, drugą machał w przepraszającym geście.
Przedwieczorne lipcowe słońce spowijało ziemię łagodnym ciepłem.
Na niebie pojawił się helikopter. Był blisko, huczał tuż nad nimi, tylko kilkaset metrów dzieliło sznur pojazdów od pozbawionej oznaczeń gigantycznej ważki. Mecenas zatrzymał się, przysłonił dłonią oczy, popatrzył w niebo i ruszył dalej — obcy w białej koszuli, wśród kwiatów polskich i łąkowych traw, kosmita z Logan and Peterson Washington DC na zagubionej wschodnioeuropejskiej wsi.
Powietrze wibrowało od pracy łopat śmigłowca, który się oddalał, by po chwili zniknąć za wzniesieniem. Mecenas wyglądał jak upadający sierżant Elias — Willem Dafoe z Plutonu Stone’a — Kott bawił się skojarzeniami.
Elias wsiadł do passata.
— Ścigają nas! — stwierdził ze śmiechem.
Mogli już ruszyć, ciągnąc za sobą kolumnę zniecierpliwienia.
Przed nimi trzysta kilometrów — kilka godzin jazdy —i mgliste scenariusze. Za nimi dwa tygodnie szaleństwa. Obaj czują dreszcz ryzyka i niepokój ukryty pod paroma warstwami nonszalanckiego luzu.
Po zmroku zatrzymali się na stacji benzynowej. Kawa, zapas Red Bulla i zafoliowane kanapki. Kott, stojąc w kolejce do kasy, widział przez okno Mecenasa czyszczącego szybę samochodu — usuwał tysiące martwych owadzich kamikadze, energicznie wycierając szkło myjką, jak zawodnik curlingu rozgrzewający lód.
Godzinę później byli we Wrocławiu.
Zmęczeni błądzili pustymi ulicami, aż w końcu, poddawszy się, wpisali w nawigację adres hotelu. Traktowali to jako ostateczność, bo wcześniej GPS zawodził; komputer mówił do nich elektronicznym bełkotem przypominającym mieszaninę węgierskiego i łaciny — oprogramowanie w nowym aucie musiało być niepoprawnie wgrane, szwankowało, każąc automatowi odczytywać komunikaty wspak. Przez chwilę było to zabawne, potem męczyło. Nie potrafi li wyłączyć dźwięku, więc zrezygnowali z nawigacji w ogóle. Teraz, przy akompaniamencie dziwnego języka, patrząc na mapę z wyświetloną błękitną linią, zaparkowali przed Radissonem.
Senny recepcjonista wklepywał do komputera numer ich rezerwacji.
- Kamil Kot, przez dwa „te”, Je-no-to-wicz, Michał — mruczał pod nosem. Nie podnosząc wzroku podał im karty magnetyczne do pokoi.
Umówili się w lobby barze za kwadrans.
Kott rzucił torbę na łóżko, wziął prysznic, przebrał się i bez przekonania zszedł na dół. Mecenas już czekał. Spoglądał na wiszący na ścianie telewizor i podnosił do ust butelkę piwa. Kott usiadł obok. Po chwili, spłoszeni przez głośną grupę angielskich turystów — futbolowych sierot po mistrzostwach Europy — ukryli się w najdalszym kącie holu. Podczas długiej podroży mieli czas, by porozmawiać, teraz siedzieli, nie odzywając się, i patrzyli na kręcących się wokół ludzi.
- Wysłałeś mu esemesa? — zapytał Kott.
- Przed chwilą. Nie odpowiedział.
- Wciąga koks albo się przestraszył.
- Pewnie jedno i drugie. Spróbujemy jutro.
Pomilczeli jeszcze kilka minut i poszli, każdy do swojego pokoju. Kott nie mógł zasnąć. Zmęczenie i bezsenność — najgorsza mieszanka. Pod powiekami przewijała mu się monotonna wstęga drogi z białymi pasami pośrodku. Co kwadrans spoglądał na fosforyzujące wskazówki zegarka.
Rano Mecenas miał na sobie obcisły T-shirt z napisem AIN’T NO MOUNTAIN HIGH ENOUGH. Mokre, lśniące czernią włosy miał przylizane do tyłu. Gdy widział go tak przebranego, pozbawionego codziennego garnituru, Kott nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Mecenas podał mu komórkę z wyświetlonym tekstem: adres i godzina. Dwunasta.
Dużo czasu.
Poszli spacerem na rynek. Po drodze rozważali, kim mógł być patron ulicy, przy której położony jest ich hotel, Jan Ewangelista Purkynie. Google w telefonie i koniec dywagacji:
— Dziewiętnastowieczny twórca pierwszego uniwersyteckiego wydziału fizjologii. Tutaj. We Wrocławiu. Pionier badania odcisków palców — czytał Kott. — Trzyma się nas śledcza tematyka. Odciski palcow w dziewiętnastym wieku! Psychopata.
— Dziwne imię: Jan Ewangelista.
— A nazwisko całkiem zwyczajne.
Zamglone niebo stawało się błękitne, słońce zaczynało rozjaśniać mury kamienic.
Telefon Mecenasa zabrzęczał.
— To Rutha — powiedział, spojrzawszy na wyświetlacz.
— Nie odbieraj. Czeka nie wiadomo na co. Oddzwonimy po spotkaniu. Jestem nim zmęczony.
Usiedli na ławce i zamyśleni patrzyli na szklaną fontannę.
Wiedzieli, że mają się spotkać z człowiekiem, któremu nie można ufać. Ustalili, że wszystko robią razem, by w razie problemu potwierdzać nawzajem jedną, prawdziwą wersję wydarzeń.
— Jakiego problemu? — Kott dociekał szczegółów myśli Mecenasa.
— Jakiegokolwiek.
Pozornie bawili się sytuacją. To niecodzienna rzecz umawiać się z informatorem obiecującym dostarczyć poufne dokumenty, odkrywające tajne pokłady rzeczywistości. Czuli się niepewnie. Niepewność tłumiła zabawę.
O wpół do dwunastej wsiedli do samochodu, wpisali adres do nawigacji, która natychmiast zaczęła mówić swoim narzeczem, i ruszyli. Jechali przez wciąż zaskakująco puste miasto. Kwadrans później zatrzymali się przed nowym blokiem, niewyróżniającym się w grupie kilku identycznych, niewysokich budynków. Wokół nie było ludzi — cisza i pustka kameralnego kondominium. Mecenas jeszcze raz zerknął na tekst esemesa.
— To tutaj — powiedział.
Zignorowali czekającą na parterze windę. Schody. Sterylna klatka schodowa, tak cicha jakby w budynku jeszcze nikt nie mieszkał. Uchylone drzwi jednego z dwóch mieszkań na trzecim piętrze.
Kott nacisnął dzwonek. Dźwięk gongu. Cisza. Jeszcze raz.
Popatrzyli na siebie w milczeniu.
— Thriller — próbował żartować Kott.
Pchnął drzwi.
Znaleźli się w surowym i zimnym mieszkaniu. Na białych ścianach przedpokoju wisiały oprawione plakaty jazzowe: Miles, Jazz Jamboree, Thelonious Monk. Podłoga była wyłożona kostką do złudzenia przypominającą prostokątny, ciemny bruk. Otoczył ich silny zapach charakterystyczny dla niedawno urządzanych wnętrz — mieszanina woni farb, kleju do glazury, lakieru i środków czyszczących.
Rozglądali się.
— Dzień dobry! — głos Mecenasa zawisł w ciszy.
Po lewej widzieli niewielki, prawie pusty pokój. Część podłogi zajmował w nim materac ze skotłowaną pościelą, przed oknem zasłoniętym półprzezroczystym materiałem stało biurko, na nim i wokół niego walały się kartki. Weszli do pomieszczenia po prawej — okazało się, że to living room oddzielony od kuchni stalowo-drewnianą wyspą.
Zastygli.
Na podłodze leżał w brunatnej kałuży starszy mężczyzna. Na okolonej kręgiem siwych włosow czaszce widać było karminową wyrwę. Z ust sączyła mu się strużka zadziwiająco jasnej, niemal różowej krwi.
Kott poczuł suchość w ustach, a w żołądku ciężar ceglanego muru.
Rozpoznał leżącego.
To już trzeci fragment, opisujący polityków i ludzi władzy, jaki zamieścił Emil Marat w swojej powieści Lawirynt. Co to znaczy lawirować? Starać się wybrnąć z trudnej sytuacji, nie narażając się nikomu i przy okazji osiągnąć korzyść. Co to znaczy dla głównego bohatera? Traci on pracę w telewizji i marząc o najnowszym modelu BMW, przyjmuje intratne stanowisko specjalisty od wizerunku wielkiego przedsiębiorstwa finansowego inwestującego w złoto i zamierzającego uruchomić nowe linie lotnicze. Musi lawirować między życiowymi problemami, "odgórnymi naciskami" i swoimi pragnieniami. W efekcie wplątuje się w istny labirynt niezrozumiałych wydarzeń, staje się uczestnikiem historii, która bardzo przypomina jedną z największych w Polsce afer sprzed kilku lat. Wtedy śledziliśmy jej rozwój w medialnych doniesieniach, teraz mamy szansę przyjrzeć się tej historii od środka i zobaczyć wyraźnie się zarysowujące mechanizmy społeczno-polityczne. Tajemnicze spotkania, napady, morderstwa, śledzący są śledzeni, zabójcy zabijani, do rozwikłania przyczyn nie sposób dotrzeć. Uważny Czytelnik znajdzie także wiele odniesień do znanych postaci i dzieł. Lawirynt to powieść brawurowo napisana - napisana językiem, który gdyby nie był tak bardzo prawdziwy, zakrawałby na parodię. Mamy tu ludzi mediów i wielkiego biznesu, rockmana geja, dziennikarza śledczego, agentów bezpieczeństwa, zawodowych morderców należących do mafii zza wschodniej granicy, designerskie wnętrza, szybkie samochody... Tak więc główny bohater halsuje ku zaskakującej puencie powieści, jednakże Autor, prawdziwy mistrz, nie stawia kropki nad i.
Przypominamy, że na marginesie Lawiryntu zaprosiliśmy Was do udziału w konkursowej dyskusji na temat mechanizmów władzy i funkcjonowania wielkiego biznesu. Przeczytajcie jej zapis w specjalnym wątku na naszym forum. Przytoczyliście już swoje ulubione cytaty o polityce i politykach - cytaty filmowe lub książkowe. Przytoczyliściecie sceny z książek, filmów, interesujące lektury. Już wkrótce dowiemy się, czyje propozycje były najbardziej interesujące. Tymczasem zapraszamy do lektury powieści Lawirynt.