Mówili nam, że to niemożliwe. Nikt busem kupionym za grosze nie przejedzie ze Śląska na Gibraltar. A już na pewno nie pięciu facetów bez doświadczenia.
Mieliśmy zapał zamiast pieniędzy, łąkę zamiast łóżka i wiecznie psującą się skrzynię biegów. A jednak nam się udało. W szalonej podróży kolorowym samochodem spotkaliśmy paru złych ludzi, za to mnóstwo dobrych. Uciekaliśmy przed bykiem i niedźwiedziem, trafiliśmy do powieści Stephena Kinga i balowaliśmy z pastorem. Widzieliśmy najpiękniejsze miejsca w Szwajcarii, Włoszech, Francji i wielu innych krajach, poznaliśmy każdy rów przy drodze i spoglądaliśmy na Afrykę z samego krańca Europy. Potem nas aresztowano.
Książka Busem przez świat. Wyprawa pierwsza jest świadectwem naszej podróży. Opowiada o tym, że każde marzenie może się spełnić.
Opowieści ekipy „Busem przez świat” wysłuchał i zredagował Łukasz Orbitowski. Zapraszamy do lektury książki, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Sine Qua Non. Zapraszamy również do przejrzenia jej premierowego fragmentu:
Przygoda na drodze
Pierwsza przygoda zdarzyła się jeszcze w Polsce, choć właściwym jej miejscem powinna być prowincja stanu Maine, gdzie rozgrywa się akcja powieści Stephena Kinga.
I jak to u Kinga, była noc ciemna. Sunęliśmy wśród wysokich drzew, pod zachmurzonym niebem, w świetle reflektorów wirował kurz, pył i my. Dawno nie minęliśmy żadnego samochodu. Siedziałem na fotelu pasażera i liczyłem po cichu, że zobaczymy jakiś dom, stację benzynową, cokolwiek wyłaniającego się zza któregoś z zakrętów. Prowadził Michał. Reszta ekipy solidarnie posnęła z tyłu, na kanapie.
Wyobrażałem sobie wszystkie oczekujące nas miejsca, walcząc w ten sposób z uczuciem niepokoju. Ciemność wokoło zdawała się gęstnieć, światła busa jakby przygasały, Michał wziął zakręt, a ja zobaczyłem kształt, niski i dość krępy, gnający w poprzek jezdni prosto pod nasze koła.
Chyba krzyknąłem na Michała, żeby hamował. Nie pamiętam dokładnie. Ale Michał wrzasnął, jakby zobaczył diabła, i poszedł po hamach, jak tylko mógł.
Opony zapiszczały.
Zgasły nam światła.
A między piskiem i zgaśnięciem, w ułamku sekundy zabrzmiał huk, można by przysiąc, że coś ciężkiego, niewątpliwie żywego walnęło o przedni zderzak.
Nastała ciemność, rozproszona dopiero przez lampkę w kabinie. Żaden z nas nie ośmielił się odezwać. Patrzyliśmy na siebie. Michał był kredowobiały, a jego spojrzenie mówiło, że nie wyglądam o wiele lepiej.
– Zabiliśmy coś – wykrztusił ze ściśniętym gardłem. – Karol, to moja wina? Powiedzże, co? Widziałeś to tam? Co to było? Pieprzony las! Ciemno i zakręt za zakrętem.
– Pewnie pies… – zasugerowałem ostrożnie, ledwo przekonany do własnych słów.
– Gdzie tam pies! Skąd pies w lesie!
Ocierał czoło, próbował zerkać przez szybę. Ale z naszych siedzeń widzieliśmy tylko ciemność.
– Nie jechaliśmy szybko. Spokojnie. To nie twoja wina. Sprawdzimy i
Michał zrobił się jeszcze bledszy.
– Nie ma mowy. Widziałeś kiedyś jakiś horror?
– Widziałem. I co z tego? – Na końcu języka układała mi się tyrada na temat zgubnych skutków faszerowania się bzdurami o wampirach, zombie, facetach z siekierą i tym podobnych. Michał nie dał mi dojść do słowa.
– Zawsze zaczyna się tak samo. Grupa przyjaciół jedzie w dzicz po ciemku, uderzają w coś, auto nie rusza, idą szukać pomocy, a tam wariat jakiś czeka albo inna menda z toporkiem. I siup! Po chłopakach. Naprawdę chcesz mnie w to wpakować? Jedźmy już lepiej, jak się da.
– Nie jedziemy w dzicz, człowieku – odpowiedziałem – tylko w Europę. Weźmiesz latarkę z łaski swojej?
– Nie wiem, gdzie jest latarka…
Michał wyraźnie się uspokoił, przesłał słaby uśmiech i poszukał latarki pod siedzeniem. Kiedy podniósł głowę, wcale nie wyglądał na uszczęśliwionego. Wysiedliśmy z samochodu. Owiało nas zimne powietrze. Coś chrzęściło pod butem i jak na złość, ten łajdak księżyc wystawił zza chmur okrągły łeb, rozświetlając złowrogie pasma gęstej mgły, spowijającej korony drzew.
– Mówiłem ci, żeby nie jechać przez Kudowę – szepnął Michał, jakby przestraszony brzmieniem własnego głosu.
Z wysokiej, ciemnej ściany lasu wystawały pojedyncze gałęzie, podobne do połamanych palców jakiegoś pradawnego straszydła. Coś zaraz trzasnęło, tam w głębi. Robiło się coraz chłodniej. Odruchowo zerknąłem za siebie, na drogę niknącą w ciemności i delikatną łunę dalekich miast. Słyszeliśmy tylko własne przyspieszone oddechy. Teraz i mnie udzieliły się lęki wywiedzione z filmów grozy. Ruszyliśmy ostrożnie wzdłuż samochodu. W co mogliśmy uderzyć? Nadaktywna wyobraźnia podsuwała różne, najbardziej cudaczne rozwiązania. Promień latarki tańczył przede mną. Wychynąłem zza auta.
Poświeciłem na ziemię koło zderzaka, na sam zderzak, na Michała najwyraźniej niewierzącego w nasze szczęście, znów na ziemię, znów na zderzak.
Nic.
Pod samochodem niczego nie było! Michał przyklęknął.
– Niemożliwe… ale mamy szczęście! – szepnął.
– Przecież w coś walnęliśmy, sam widziałem cień wbiegający pod koła. Pamiętasz, jak walnęło?
– A może nam się przywidziało? Bus podskoczył na jakimś kamieniu, ot co – Michał mówił gorączkowo, dalej był przerażony. Poświeciłem mu na zderzak. Badał go dokładnie ręką, miejsce po miejscu.
– Może sarna? Albo dzik? – zastanawiałem się głośno. – Jechaliśmy wolno, zwierzak pozbierał się i uciekł. No, daj spokój. Był bardziej przerażony od nas.
Michał pokiwał głową. Rozejrzał się po okolicy.
– Pewno tak było. Poprowadzisz? Ja popilotuję – zaproponował. – Mam dosyć. Patrzę na te drzewa i… – Machnął ręką. Najwyraźniej nie chciał powiedzieć niczego głupiego. – Chodźmy lepiej do samochodu.
Więc wróciliśmy. Zamieniliśmy się miejscami i bus ruszył przez las, pod bladym księżycem, reflektory z coraz większym trudem przebijały się przez mgłę. A z tyłu samochodu reszta ekipy spała okutana w śpiwory i tylko nosy im wystawały. Nie obudził ich ani wstrząs przy zderzeniu, ani łomot, ani nasza nerwowa krzątanina.