Były amerykański komandos o polskich korzeniach, major Tom Wilmowski, prowadzi nad Wisłą śledztwo w sprawie zaginięcia swojego młodszego brata.
Zniknięcie Franka niepokoi też policjantów podejrzewających go o związek z dziwnymi zabójstwami kilku kobiet. Z cienia wychodzą kolejne mroczne postacie i ich zbrodnicze działania.
I nic nie jest takie, jakie się zdaje na pierwszy rzut oka.
Do lektury powieści Usta mordercy zaprasza Oficynka. W ubiegłym tygodniu w naszym serwisie mogliście przeczytać premierowy fragment książki Usta mordercy. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
ROZDZIAŁ II
Zbigniew Robak, trzydziestopięcioletni przedsiębiorca z okolic Mord, właśnie wrócił z Warszawy, gdzie spotkał się z radcą prawnym. Wieści, które przywiózł do domu, nie napawały optymizmem. Wyglądało na to, że inwestycja w maszyny budowlane okazała się klapą.
Zbyszek otworzył pilotem bramę i wjechał do garażu. Nie wysiadł jednak z samochodu. Oparł głowę o zagłówek fotela i zamknął oczy. Musiał przygotować się na trudną rozmowę z żoną i sam pogodzić się z ponurą rzeczywistością.
A przecież jeszcze niedawno wszystko szło tak dobrze. Zachęcony rok temu przez znajomego zakupił maszyny i wysłał w delegację pracowników. Wtedy wydawało się to niemal interesem życia. Jego firma transportowa składająca się z dziesięciu tirów prosperowała coraz gorzej. Coraz wyższe płace kierowców i utrudnienia wprowadzane na zachodzie Europy spowodowały spadek opłacalności. Po potrąceniu wszystkich kosztów z jednego tira pozostawało mu naprawdę niewiele. Można było jedynie wspominać dobre czasy, gdy z jednego auta miał nawet po dwadzieścia tysięcy zysku. Aż tu nagle pojawił się stary kumpel.
– Łap, nie czekaj – namawiał. – Drugi raz taka okazja może się nie trafić.
Zbyszek postanowił więc stworzyć drugą odnogę swojej firmy i zainwestował w dwie potężne wywrotki i dwie ładowarki, które, jak wtedy sądził, przy dobrej koniunkturze powinny mu się zwrócić za jakieś pięć lat. Koniunkturę miał zapewnić właśnie Czesiek, zajmujący stanowisko dyrektora w zagranicznej firmie budującej autostrady i odwodnienia w Polsce.
Przez pewien czas interes kręcił się wspaniale, by nie rzec cudownie. Zbyszek wystawiał rachunki co miesiąc na kwoty powyżej dwustu tysięcy złotych, a ośmiu pracowników na zmianę pracowało na okrągło na budowie. Z faktur, po opłaceniu działki Cześka, pozostawało na czysto nieco poniżej stu tysięcy złotych, dwa razy więcej niż dochód z wszystkich tirów.
Niestety po pół roku wszystko wzięło w łeb. Zaczęły się zatory płatnicze za faktury. Wiodący zagraniczny kontrahent zażądał renegocjacji kontraktu. Polski rząd się postawił, więc firma zerwała umowę, a wszyscy podwykonawcy zostali na lodzie. Zbyszek był do tyłu na ponad milion, a co najgorsze – jego przyjaciel Czesiek został zwolniony ze stanowiska dyrektora i nie odbierał telefonów od załamanego kolegi.
Zbyszek westchnął i wyszedł z samochodu. W przedpokoju czatowała już na niego Grażyna.
– I co? – zapytała, przyglądając mu się z lękiem w oczach.
– Gówno! – krzyknął ostro, rzucając kluczyki na etażerkę. Ściągnął kurtkę i poszedł prosto do kuchni. Kobieta szła za nim niczym cień. Usiadł na krześle i zrezygnowanym głosem wyjaśnił: – Wszyscy obiecują, ale nikt nie wie, kiedy państwo ureguluje zobowiązania wobec podwykonawców.
Grażyna zaczęła nerwowo dreptać po kuchni. Wyjęła papierosa, zapaliła i stwierdziła ze łzami w oczach:
– Czyli ten twój wspaniały biznes z autostradami będziemy odrabiać na tirach przez parę lat, jak dobrze pójdzie. Żeby tego twojego Cześka szlag trafił. Diabli nadali, że on wtedy przyjechał na tego grilla.
– Spokojnie! Pieniądze będą, tylko musimy to wytrzymać. Państwo dalej chce budować tę drogę, więc będą musieli nam zapłacić – powiedział stanowczo.
– Prosiłam cię, abyś zainwestował w pole, tak jak Heniek – w jej głosie pobrzmiewał żal graniczący z rozpaczą.
– Tak, przez osiem lat dorobiłem się dziesięciu ciągników i naczep. Co roku jeździłaś do Turcji, Grecji… A twój braciszek Heniuś poza krowią dupą i łajnem nie widział nic. Pamiętasz, jak dwa lata temu pojechał do Zakopanego i musiał wracać po dwóch dniach, bo twój ojciec zrobił zwarcie przy dojarkach? Pamiętasz?! – wrzasnął i walnął otwartą dłonią w stół. – Z głodu nie umrzemy. Pożyczysz trochę od swojego brata, trochę moja siostra pomoże i jakoś damy radę, załatamy tę dziurę, póki nie zapłacą.
– Ale następnym razem nie zainwestujesz ani złotówki bez mojej zgody!
– Czy ty nie pojmujesz, że przez pół roku na tych maszynach zarabiałem dwa razy więcej niż na tirach? – próbował jej tłumaczyć. – Nie rozumiesz, że to byłby dobry interes, gdyby te gnojki u góry się dogadały?!
– To, kurwa, gdzie jest ten cały twój Czesiek? Dlaczego nie odbiera telefonów? Ponoć wszystkich, którzy w tym siedzieli, utopili na pięćset milionów – nie dawała za wygraną kobieta. – Może wszystko to sobie zaplanowali, aby przez pół roku nas oszukiwać, że zapłacą. Przypomnij sobie, jak prosiłam, żebyś kupił jedną ładowarkę i wywrotkę… Ale ty zawsze jesteś mądrzejszy!
– Dobra, kurwa, miałaś rację, ale co mam zrobić? Mam się powiesić, abyś poczuła się lepiej?
Wstał i szybkim krokiem poszedł do salonu. Wyciągnął z barku butelkę wódki i colę, po czym trzasnął drzwiami i wyszedł z domu.
Było jeszcze widno, choć powoli światło dnia zaczynało ustępować miejsca szarudze wieczoru. Zbyszek ruszył w kierunku garaży, gdzie mieściły się stanowiska do obsługi tirów. Nie miał ochoty jednak tam wchodzić. Sama myśl o własnej firmie go drażniła. Obszedł więc zabudowania i przeszedł przez parking dla ciężarówek. Było tu pusto, wszystkie samochody były w drodze.
– Chociaż tyle dobrego – warknął sam do siebie, ściskając w rękach butelki wódki i napoju.
Szedł dalej przed siebie w kierunku lasu za stanowiskami dla tirów, starając się pozbyć wwiercających się w czaszkę myśli. Chciał zaszyć się gdzieś w niedostępnym miejscu, wypić wódkę i odreagować. „Może stara kopalnia? To ze trzy kilometry chyba. E tam, spacer dobrze mi zrobi i na moment zapomnę o tym całym bajzlu” – myślał gorączkowo.
Po godzinie dotarł nad wykopy żwirowni. Zaczął się zastanawiać, kiedy był tutaj ostatni raz. Chyba jakieś trzy lata temu, z synem. Jeździli tu quadem.
Stara kopalnia, bo tak wszyscy obecnie nazywali to miejsce, czyli dawna żwirownia powstała na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Funkcjonowała przez prawie dziesięć lat, do momentu gdy koparka, pracująca na dnie wykopu, dwadzieścia metrów poniżej poziomu ziemi, dokopała się do podziemnej rzeki. W ciągu kilku dni całe wyrobisko zalała woda. Na dnie pozostały resztki starych maszyn i ładowarka. Od tego czasu miejsce to zmieniło swoje przeznaczenie i służyło okolicznej młodzieży do kąpieli i organizowania spotkań różnorodnej natury. Brzegi wokół sztucznego jeziorka szybko porósł młody las, ale woda była tu mętna i głęboka, dlatego miejscowi przestrzegali swoje dzieci przed pływaniem i zabawą w okolicach starej kopalni. Otwarcie odległego zaledwie o kilka kilometrów zalewu skutecznie wyludniło żwirownię. Miejsce kąpiących się zajęli jednak wędkarze, którzy przyjeżdżali tutaj na ryby.
Zbyszek podszedł do wyrobiska. Przypomniał sobie czasy, kiedy razem z kolegami z pobliskiej skarpy skakał do wody. „Tam było najgłębiej. Około dwudziestu metrów” – przypomniał sobie. Rozejrzał się wokół, ale nie dostrzegł żadnych śladów ludzkiej obecności. Wybrał miejsce na skraju lasu, gdzie sądząc po wygniecionej trawie, wcześniej musiał gościć jakiś wędkarz. Usiadł i odkręcił butelkę. Pociągnął solidny łyk alkoholu, a następnie przepił colą. Niestety myśli o utraconych pieniądzach ciągle powracały. Potrzebował trzystu tysięcy złotych na wypłatę wynagrodzeń pracownikom oraz uregulowanie rachunków za części i paliwo. Jeżeli szwagier Heniek i jego siostra mu pożyczą, może załata dziurę, a potem powoli odrobi straty. Musi poczekać, aż państwo wypłaci pieniądze podwykonawcom. W telewizji przecież powiedzieli, że wypłacą…
Ponownie odkręcił butelkę, powtórzył kolejkę i rozejrzał się wokół, by odgonić następną bolesną falę rozmyślań. Było coraz ciemniej. Las, który miał za plecami, stał się jedynie ciemnawym konturem na tle granatowego, bezchmurnego i upstrzonego gdzieniegdzie gwiazdami nieba. Spojrzał na zegarek. Dochodziła godzina dwudziesta trzecia. „Nie dzwoni?” – pomyślał ze zdziwieniem o żonie. Sięgnął do kieszeni kurtki i uświadomił sobie, że telefon zostawił w kuchni na stole. „Może to i dobrze, odpocznę od tego jazgotu” – stwierdził bez żalu i sięgnął znowu po wódkę. Stosunki z Grażyną nie należały do najprostszych, a przecież zostawił dla niej poprzednią dziewczynę. Jeździł wtedy rozklekotanym golfem i jedyne, na co było go stać, to stara wywrotka, którą wynajmował do rozwożenia węgla z miejscowego składu. Co by było, gdyby wtedy ożenił się z Kaśką? Była ładniejsza od Grażyny, ale biedna z domu. Jej rodzice mieli tylko pięć hektarów, co przy olbrzymim gospodarstwie teściów Zbyszka było wręcz śmieszne. „Trudno, nie odstanie się” – przebiegło mu przez myśl. Skrzywił się, jakby przegryzał coś bardzo gorzkiego, i po raz kolejny przechylił butelkę.
Niedługo potem smętnie zerknął na jej puste dno. Nawet nie był pewien, czy się upił. Był senny, to prawda, ale ciepła noc, zapach lasu i komary, przed którymi cały czas się oganiał, nie dawały mu zasnąć. W końcu jednak trzeba będzie wrócić do domu. Grażyna mogła już podnieść alarm. Spojrzał raz jeszcze na zegarek. Było wpół do drugiej. Westchnął i zmobilizował się do podniesienia. Przeciągnął się i ruszył w stronę prowadzącej do wsi dróżki.
Nagle usłyszał odgłos zbliżającego się auta. Odwrócił głowę. Z przeciwnej strony żwirowni, między drzewami, zauważył omiatające drogę światła samochodu. Jechał wolno, jakby kierowca nie znał terenu. Sądząc po światłach gabarytowych, mogła to być ciężarówka, kontener lub pojazd kampingowy. „Może jakieś boogie-woogie?” – przemknęło mu przez myśl. Alkohol chyba jednak zrobił swoje, bo uśmiechnął się pod nosem niczym dzieciak, który zamierza podglądać erotyczne harce sąsiadki, i postanowił sprawdzić. Choć ciemna noc zdawała się wystarczającą osłoną, to schował się za drzewem, zerkając ciekawie. Auto zatrzymało się dziesięć metrów przed urwiskiem. Po chwili światła zgasły. „A jednak zna teren” – pomyślał Robak. Od samochodu dzieliło go jakieś czterdzieści metrów i bez trudu rozpoznał kampera i to, sądząc po rozmiarach, porządnej, zachodniej firmy. Kierowca wysiadł z kabiny, a w ciemnościach na tle auta można było dostrzec, że to wysoki, szczupły osobnik. Zamknął cicho drzwi auta i włączył latarkę. Ruszył w kierunku zbiornika. Podszedł do brzegu i skierował się na skarpę, z której w młodości Robak z kolegami skakali do głębokiej wody. Zbyszek instynktownie schował się za grube drzewo i schylił tak, by kierowca go nie zauważył. Przybysz zapalił papierosa i lustrował okolicę, światłem latarki omiatając cały teren żwirowni.
„Pewnie wędkarz szuka miejsca na poranne łowienie” – pomyślał zawiedziony nieco Robak, ale dziwny, wewnętrzny niepokój nakazywał mu pozostać w ukryciu i czekać na dalszy przebieg zdarzeń.
Przybysz wypalił papierosa i nagle zgasił latarkę. Zbyszek usłyszał trzask łamanych gałęzi. Mężczyzna przemieszczał się w jego stronę. Przeszedł około dwudziestu metrów nad brzegiem żwirowni i zatrzymał się. Robak wstrzymał oddech. Znowu zapaliła się latarka. Snop światła omiótł drzewo, za którym ukrył się Robak, jednak kierowca nie dostrzegł widocznie nic podejrzanego, bo ponownie zgasił latarkę, postał jeszcze z minutę i nie włączając latarki, ruszył z powrotem w kierunku kampera. Zbyszek zastanawiał się, czemu właściwie facet tak utrudnia sobie życie, łażąc po lesie po omacku. Po chwili znowu zapanowała cisza, po czym rozległ się odgłos otwieranych drzwi samochodu.
Zbyszek wychylił się ostrożnie zza drzewa i starając się robić jak najmniej hałasu, przeczołgał się na brzeg żwirowni, gotowy natychmiast położyć się na ziemi. Jego oczy przyzwyczajone do ciemności bez trudu zauważyły sylwetkę kierowcy, który coś dźwigał, idąc w stronę wody. Zbyszek podniósł głowę i usiłował dostrzec, co gość niesie. Ładunek był na tyle długi i ciężki, że musiał go sobie zarzucić na ramię. Przybysz przemieszczał się w stronę skarpy. Kiedy do niej dotarł, zatrzymał się, jakby poprawiając ładunek trzymany w rękach. Nagle zrobił zamach i sporych rozmiarów pakunek runął do wody. Odgłos chlupnięcia był dość głośny. Robak poczuł dreszcz przebiegający mu po plecach i prawie natychmiast wytrzeźwiał. Nikt normalny nie wyrzucałby czegoś do wody w środku nocy, w ustronnym miejscu. Wydawało się to cholernie podejrzane.
Kierowca kampera tymczasem znowu włączył latarkę i skierował ją w miejsce, gdzie wrzucił pakunek. Robak ostrożnie podniósł głowę. Wyraźnie tonęło tam coś ciężkiego. Woda przez chwilę jeszcze bulgotała, aż to coś pogrążyło się w kipieli. Przybysz zgasił latarkę, chwilę stał w bezruchu, po czym niemal pobiegł w stronę auta. Uruchomił silnik, zapalił światła i wykręcił z piskiem opon. Robak, wstając, próbował dostrzec numer rejestracyjny kampera, ale było zbyt ciemno. Na dodatek kierowcy wyraźnie się spieszyło. Zbyszek poszedł za jego przykładem i zaczął biec w kierunku domu.
Bez trudu odnalazł dróżkę, którą dobiegł do wioski. Mimo wypitego alkoholu przebycie trzech kilometrów zajęło mu niecałe pół godziny. Nerwowo szarpnął furtkę, wbiegając na podwórko. Dom tonął w świetle. Kiedy tylko otworzył drzwi, ujrzał żonę z synem i córką oraz szwagra z teściami. Wszyscy stali w holu i gorączkowo dyskutowali.
– Boże! Gdzieś ty był? – krzyknęła Grażyna na widok męża.
Zbyszek zmęczony biegiem, dyszał ciężko, nie mogąc wydobyć z siebie głosu. Podszedł do niego brat żony i poklepał go po ramieniu.
– Pomożemy ci, szwagier – powiedział, jakby chciał go uspokoić. – Mam odłożone dwieście tysięcy. Pożyczę, a oddasz, jak się odkujesz…
– My damy sto tysięcy, które mamy odłożone – szybko dodał teść. – Nie musicie oddawać i tak wszystko dla dzieci przecież.
Zbyszek wreszcie złapał oddech.
– Dziękuję – rzucił i szybko dodał: – Szwagier, zawieź mnie natychmiast do Posypki.
– Do Tomka?
– Nie wiem, albo widziałem coś ważnego, albo… – Robak uciął nagle.
– Co się stało? – dopytywała zdenerwowana Grażyna.
– Proszę cię, zawieź mnie – nalegał Zbyszek.
Po kwadransie dobijali się do domu aspiranta Tomasza Posypki, który pracował w wydziale kryminalnym w Mordach. Drzwi się jednak nie otworzyły. Dopiero po paru minutach przez okno na piętrze wyjrzał zaspany funkcjonariusz.
– Co wy tak na alarm? – dopytywał, ziewając i patrząc na nich z góry, jeszcze młody, szczupły, ale już nieco łysiejący blondyn.
– To ja, Zbyszek Robak. Złaź na dół, musimy pogadać.
– Dobra, dobra – odparł niechętnie policjant. – Założę tylko dres i buty.
Po chwili stał przed niespodziewanymi gośćmi tuż przy wejściowych drzwiach. Robak w telegraficznym skrócie opowiedział mu przebieg wydarzeń, których był świadkiem przy starej kopalni. Policjant wysłuchał relacji, spojrzał uważnie na Zbyszka i westchnął.
– Nie pochlaliście? – zapytał wprost.
– Kurwa, Tomek, flaszka ma mi rozum odebrać? Ile my się znamy? – żachnął się Robak.
Tomek pokiwał głową i podrapał się po policzku. Fakt, słabej głowy to Zbychu nie miał, wszyscy o tym wiedzieli.
– Chłopie! To może być pies albo… – zaczął tłumaczyć.
– To było za duże na psa i, do cholery, każdy normalny człowiek oświetla sobie drogę pod nogami, a ten wyrzucił pakę i szybko odjechał na pełnym gazie. Nawet dziurska mu nie przeszkadzały, te od strony starej cegielni.
Posypka na chwilę się zamyślił, potarł kark i w końcu zdecydował:
– Posłuchaj! Rano ściągnę strażaków z powiatowej z pontonami. Nasi nie mają sprzętu do nurkowania. Będę po ciebie o siódmej.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Usta mordercy. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych: