Ukryta pośród zaułków osiemnastowiecznego Londynu tajemna apteka obsługuje niezwykłą klientelę. W całym mieście maltretowane lub zdradzane kobiety przekazują sobie szeptem wieści o tajemniczej Nelli, sprzedającej na pozór niewinne trucizny, dzięki którym mogą raz na zawsze pozbyć się swoich dręczycieli. Los apteki staje jednak pod znakiem zapytania, gdy nowa klientka popełnia brzemienny w skutki błąd, którego konsekwencje ciągną się przez wieki.
Tymczasem współcześnie Caroline Parcewell, niedoszła historyczka, samotnie spędza w Londynie dziesiątą rocznicę ślubu, uciekając przed małżeńskimi problemami. Przypadkiem trafia na wskazówkę sprzed dwustu lat dotyczącą serii niewyjaśnionych zgonów w tym mieście, a wtedy los splata jej życie z życiem aptekarki sprzed wieków. Z życiem... i śmiercią.
Do lektury książki Sary Penner Zaginiona apteka zaprasza jej wydawca - HarperCollins Polska. Ostatnio mogliście przeczytać pierwszy i drugi rozdziału powieści, tymczasem już dziś zachęcamy Was do sięgnięcia po kolejną część drugiego rodziału oraz rozdział trzeci:
Barman wskazał mój na wpół pusty kufel, ale pokręciłam głową – jeden wystarczy. Nosiło mnie, więc wyjęłam telefon i otworzyłam Messengera. Rose – od zawsze moja najlepsza przyjaciółka – przysłała mi wiadomość: „Wszystko gra? Kocham cię”.
A potem: „To zdjęcie małej Ainsley. Ona też Cię kocha. <3”.
Na fotografii Ainsley zawinięta była w powijaki z szarego lnu. Ta moja córka chrzestna, idealny noworodek ważący prawie trzy i pół kilograma, spała słodko w ramionach mojej serdecznej przyjaciółki. Całe szczęście, że urodziła się, zanim poznałam tajemnicę Jamesa; dzięki temu z przyjemnością mogłam z nią spędzić wiele uroczych chwil. Pomimo smutku, uśmiechnęłam się. Gdybym kiedyś straciła wszystko inne, przynajmniej one dwie mi pozostaną.
Jeśli wierzyć portalom społecznościowym, w kręgu naszych przyjaciół James i ja jako jedyni nie pchaliśmy jeszcze wózków dziecięcych i nie całowaliśmy policzków umorusanych zapiekanką z makaronu i sera. I chociaż to czekanie było niełatwe, w naszym przypadku się sprawdziło. Firma księgowa, która zatrudniła Jamesa, wymagała od swoich pracowników, by podejmowali klientów obiadami w restauracjach, więc często harował po dziewięćdziesiąt kilka godzin tygodniowo. Ja wprawdzie pragnęłam mieć dzieci już na początku małżeństwa, ale James, i tak zestresowany długimi godzinami pracy, nie chciał dodatkowego stresu w domu. W rezultacie przez dziesięć lat on codziennie wspinał się po szczeblach kariery, ja zaś codziennie kładłam na czubek języka pigułkę, myśląc sobie: „Może kiedyś”.
Zerknęłam na datę na ekranie telefonu: 2 czerwca. Minęły niemal cztery miesiące, odkąd James dostał w firmie awans i perspektywę zostania wspólnikiem – co oznaczało, że zabawianie godzinami klientów miał już za sobą.
Cztery miesiące, odkąd postanowiliśmy, że będziemy się starali o dziecko.
Cztery miesiące od mojego „Może kiedyś”.
A dziecka jak nie było, tak nie ma.
Obgryzając paznokieć kciuka, zamknęłam oczy. Po raz pierwszy od czterech miesięcy cieszyłam się, że nie zaszłam w ciążę. Kilka dni temu nasze małżeństwo rozsypało się pod ciężarem miażdżącego odkrycia, jakiego dokonałam. Mój związek nie składał się już tylko z dwóch osób. W nasze życie wtargnęła inna kobieta. Czy można stawiać dziecko w takiej sytuacji? Żadne dziecko nie zasługuje na taki los… ani moje, ani niczyje.
Sęk w tym, że wczoraj powinnam dostać okres, a na razie nie było żadnego sygnału, żeby się zbliżał. Desperacko żywiłam nadzieję, że to tylko wina zmiany czasu i stresu.
Po raz ostatni spojrzałam na malucha mojej najlepszej przyjaciółki. Nie czułam zazdrości, jedynie niepokój o to, co przyniesie przyszłość. Jakże bym chciała, żeby moje dziecko na całe życie zostało najlepszą przyjaciółką Ainsley, żeby połączyło je to samo, co mnie i Rose. A jednak poznawszy sekret Jamesa, straciłam pewność, czy jest mi pisane dalsze małżeństwo, nie mówiąc już o macierzyństwie.
Po raz pierwszy od dziesięciu lat zaczęłam myśleć, że wtedy, na krańcu tego mola, chyba jednak popełniłam błąd, przyjmując oświadczyny Jamesa. A gdybym mu odmówiła albo powiedziała, że jeszcze nie teraz? Bardzo wątpię, bym nadal tkwiła w Ohio, całe dnie poświęcając pracy, której nie lubię, a moje małżeństwo pewnie też nie stałoby na skraju przepaści. Może mieszkałabym w Londynie i uczyła w szkole albo pracowała naukowo na uczelni? Być może, jak sobie żartował James, siedziałabym z głową w baśniach, ale czy nie byłoby to lepsze niż koszmar, w którym się właśnie znalazłam?
Zawsze ceniłam pragmatyzm i zapobiegliwość męża. Przez większą część trwania naszego małżeństwa postrzegałam to jako jego sposób na zapewnienie mi poczucia stabilności i bezpieczeństwa. Kiedy ośmielałam się spontanicznie coś zaproponować – cokolwiek wykraczającego poza jego z góry określone cele i pragnienia – szybko sprowadzał mnie na ziemię, przedstawiając związane z tym ryzyko i wszelkie minusy. No ale to właśnie ten rozsądek wywindował go w jego firmie. Teraz jednak, będąc po drugiej stronie świata, po raz pierwszy zastanawiałam się, czy marzenia, za którymi kiedyś goniłam, nie były dla niego jedynie problemem księgowym. Bardziej obchodził go „zwrot z inwestycji” i „zarządzanie ryzykiem” niż to, czy jestem szczęśliwa. A to, co zawsze uważałam w nim za sensowne, teraz nagle wydało mi się dławieniem mojej swobody oraz dyskretną manipulacją.
Przesunęłam się na stołku, oderwałam lepkie uda od skóry obicia i wyłączyłam telefon. Rozmyślanie o domu i gdybanie, co by było, gdyby było, na nic mi się w Londynie nie przyda.
Na szczęście kilku bywalcom Old Fleet Tavern nie przeszkadzało, że trzydziestoczteroletnia kobieta siedzi samotnie przy barze. Doceniałam ten brak zainteresowania. Boddingtons zaczął już krążyć w moim obolałym, zmęczonym po podróży ciele. Mocno objęłam oburącz kufel i nie zważając na to, że przyciśnięta do szkła obrączka na lewej dłoni niewygodnie wpija mi się w palce, wychyliłam piwo do dna.
Wyszłam na zewnątrz, zastanawiając się, co z sobą począć – niewątpliwie zasłużyłam na drzemkę w hotelu – i dotarłam do miejsca, w którym wcześniej zatrzymał mnie mężczyzna w khaki. Na co to on mnie zapraszał? Na grzebanie w rzece? Nie, na zanurzenie się w przeszłości. Mówił, że ich grupa ma się zebrać gdzieś tutaj, o wpół do trzeciej. Wyjęłam telefon i sprawdziłam czas: druga trzydzieści pięć. Przyśpieszyłam kroku, odzyskałam nagle siły. Przed dziesięciu laty tego rodzaju przygoda byłaby w to mi graj – towarzyszenie miłemu starszemu Brytyjczykowi nad rzekę, by dowiedzieć się więcej o pisarzach epoki wiktoriańskiej i archeologach amatorach w Tamizie. James bez dwóch zdań byłby przeciwny takiej spontanicznej wyprawie, ale nie było go ze mną, więc nie mógł mnie powstrzymać.
Będąc sama, mogłam robić, co mi się żywnie podoba.
Po drodze minęłam The Grand – pobyt w tym luksusowym hotelu zafundowali nam moi rodzice z okazji rocznicy ślubu – ale ledwie na niego spojrzałam. Podchodząc do rzeki, bez trudu zauważyłam prowadzące nad wodę betonowe schody. Błotnisty, mętny prąd w najgłębszej części nurtu był wzburzony, jak gdyby pod powierzchnią odbywała się jakaś mozolna praca. Ruszyłam naprzód, podczas gdy przechodnie wokół mnie kierowali się w bardziej przewidywalne miejsca.
Schodki okazały się bardziej strome i w dużo gorszym stanie, niżbym się spodziewała w centrum tego skądinąd nowoczesnego miasta. Szerokie na co najmniej czterdzieści pięć centymetrów, wykonane były z kruszywa, niczym starożytny beton. Schodziłam po nich powoli, ciesząc się, że mam tenisówki i torebkę na pasku. U dołu schodów przystanęłam, zorientowawszy się, że wokół mnie panuje cisza. Po drugiej stronie rzeki, na południowym brzegu, pędziły samochody, a przechodnie śpiesznie podążali w swoją stronę, ale z tej odległości nic nie słyszałam. Dolatywał mnie jedynie cichy chlupot fal o brzeg i przypominający dzwonki stukot kamieni poruszanych przez prąd, nade mną zaś rozległ się krzyk samotnej mewy.
Grupka archeologów amatorów stała niedaleko, z uwagą słuchając przewodnika – mężczyzny, z którym wcześniej rozmawiałam na ulicy. Wzięłam się w garść i podeszłam do nich, uważając na luźne kamienie i błotniste kałuże. Idąc, zmuszałam się do pozostawienia za sobą wszelkich myśli o domu, o Jamesie i tajemnicy, którą odkryłam, o niespełnionym pragnieniu posiadania dziecka. Musiałam odetchnąć od duszącego mnie żalu, ale kolce wściekłości były tak ostre i wbiły się tak niespodziewanie, że zaparło mi dech. Bez względu na to, jak postanowię spędzić następne dziesięć dni, rozpamiętywanie tego, czego dowiedziałam się o Jamesie czterdzieści osiem godzin temu, nie miało sensu.
Tutaj, w Londynie, podczas tej „uroczystej” rocznicowej wycieczki, musiałam odkryć, czego chcę naprawdę, i czy w życiu, jakiego pragnę, jest miejsce dla Jamesa oraz dzieci, które mieliśmy razem wychować.
W tym celu musiałam jednak odgrzebać kilka prawd na swój temat.
Rozdział trzeci
Nella
4 lutego 1791 roku
Kiedy pod numerem 3 przy Back Alley mieściła się szanowana apteka dla kobiet, należąca do mojej matki, składała się z jednego pomieszczenia. Ten mały sklepik, rozświetlony płomieniami niezliczonych świec i często pełen klientek oraz ich dzieci, dawał poczucie ciepła i bezpieczeństwa. W owych czasach wydawało się, że cały Londyn wiedział o tej aptece specjalizującej się w remediach na choroby kobiece, dlatego też ciężkie dębowe drzwi od frontu rzadko kiedy pozostawały zamknięte na dłużej.
Wszelako wiele lat temu – po śmierci mojej matki, zdradzie Fredericka oraz po tym, jak zaczęłam sprzedawać trucizny kobietom z całego Londynu – konieczne stało się podzielenie lokalu na dwie odrębne części. Udało się to załatwić bez trudu, montując ścianę z półek, dzielącą pomieszczenie.
Do pierwszego pokoju, tego od frontu, wchodziło się bezpośrednio z Back Alley. Każdy mógł pchnąć frontowe drzwi – prawie nigdy nie zamykałam ich na klucz – ale większość zaglądających dochodziła do wniosku, że trafiła pod zły adres. Teraz nie trzymałam tam nic oprócz starej beczki na zboże, a kogo by interesowała skrzynia nadgniłej kaszy perłowej? Czasami, jeśli akurat miałam szczęście, zgraja szczurów uwijała się w kącie pomieszczenia, co tym bardziej stwarzało wrażenie, że lokal jest nieużywany i zaniedbany. Pokój ten był moim pierwszym kamuflażem.
Zaiste, wiele klientek przestało przychodzić. Usłyszały o śmierci mojej matki, zobaczyły ten pusty pokój i zwyczajnie założyły, że apteka została zamknięta na dobre.
Ta pustka nie odstraszała tylko ciekawskich albo nikczemników – takich jak młodzi chłopcy o lepkich rękach. W poszukiwaniu czegoś, co warto by zakosić, zapuszczali się w głąb pomieszczenia, sprawdzając, czy na półkach nie została jakaś ceramika bądź książki. Niczego jednak nie znajdowali, bo nie zostawiłam tam nic, co mogłoby zainteresować złodziei. Ruszali więc w swoją stronę. Zawsze wychodzili, aby szukać szczęścia gdzie indziej.
Bezbrzeżni głupcy! Wszyscy, z wyjątkiem kobiet, którym przyjaciółki, siostry bądź matki zdradziły, gdzie szukać. Jedynie one wiedziały, że skrzynia kaszy perłowej pełniła niezwykle doniosłą funkcję – była środkiem łączności, w niej bowiem skrywano listy, których treści nikt nie śmiał wypowiedzieć na głos. Jedynie one wiedziały, że w ścianie półek, niewidoczne, ukryte były drzwi do mojej apteki ze specyfikami na dolegliwości kobiece. Jedynie one wiedziały, że czekam cichutko za tą ścianą, z palcami poplamionymi resztkami trucizn.
I także teraz, o brzasku, czekałam tam na moją nową klientkę.
Usłyszawszy powolne skrzypienie drzwi do składziku, wiedziałam, że przybyła. Wyjrzałam przez niedostrzegalną szparę między półkami, chcąc się jej przyjrzeć w półmroku.
Zaskoczona, drżącymi palcami zakryłam usta. Zaszła chyba pomyłka? Wszak to nie kobieta, a dziecko jeszcze; dziewczynka najwyżej dwunasto-, trzynastoletnia. Ubrana była w szarą wełnianą sukienkę i znoszoną granatową pelerynę, narzuconą na ramiona. Czyżby zbłądziła pod zły adres? A może to złodziejka, na tyle cwana, że mój składzik nie zdołał wywieść jej w pole i liczyła na jakiś łup? Jeśli tak, to lepiej by się obłowiła, kradnąc u piekarza bułeczki z wiśniami – przynajmniej nabrałaby trochę ciała.
Jednakże to dziewczę, choć tak młode, zjawiło się dokładnie o brzasku. Pewna siebie, stała bez słowa na środku składziku, patrząc na fałszywą ścianę, za którą czekałam.
Nie, ona nie zaszła tu przypadkiem.
Ze względu na jej wiek, w pierwszym odruchu zamierzałam ją odprawić, ale się powstrzymałam. W liściku napisała, że potrzebuje czegoś dla męża swojej pani. A jeśli jej pani jest powszechnie znaną osobistością i na mieście rozejdzie się, że odprawiłam to dziecko? Jak na tym ucierpi moja reputacja? A zresztą, gdy tak zerkałam na nią przez szparę, głowę ozdobioną gęstymi czarnymi włosami trzymała wysoko. Oczy miała okrągłe i błyszczące, jednak nie wbijała wzroku w stopy ani nie oglądała się przez ramię na drzwi od zaułka. Drżała lekko, ale byłam pewna, że to z powodu chłodu, nie nerwów. Ta dziewczynka stała w postawie zbyt wyprostowanej i dumnej, bym mogła powziąć podejrzenie, że się lęka.
Skąd czerpała tę odwagę? Z surowego polecenia swojej pani czy z czegoś bardziej złowrogiego?
Przesunęłam rygiel w zamku, pociągnęłam ścianę półek do środka i gestem zaprosiłam dziewczynkę, by weszła. W jednej chwili, bez mrugnięcia okiem, omiotła wzrokiem ciasnotę – pomieszczenie było tak małe, że gdybym stanęła obok niej, rozpostartymi rękami mogłybyśmy dotknąć przeciwległych ścian.
W ślad za jej wzrokiem spojrzałam na półki na tylnej ścianie, zagracone szklanymi fiolkami, blaszanymi lejkami, pojemnikami z ceramiki i toczydłami. Na drugiej ścianie, jak najdalej od ognia, w dębowej szafie mojej matki stały słoje z fajansu i porcelany, przeznaczone na nalewki i zioła, które rozkładały się i gniły nawet w najlżejszym świetle. Przy ścianie najbliższej drzwi znajdował się długi i wąski blat, na wysokości ramion dziewczynki, na nim zaś spoczywał zestaw metalowych wag, szklanych i kamiennych odważników oraz kilka oprawionych praktycznych przewodników po chorobach kobiecych. A gdyby dziewczynie zachciało się węszyć w szufladach pod blatem, znalazłaby łyżki, korki, świece, naczynia ze stopu cyny i ołowiu, do tego dziesiątki arkuszy pergaminu – na wielu z nich widniały pośpiesznie skreślone zapiski i obliczenia.
Obeszłam ją ostrożnie i zaryglowałam drzwi, jak najprędzej chciałam bowiem zapewnić swojej nowej klientce poczucie bezpieczeństwa i dyskrecji. Te obawy były jednak bezpodstawne, bo dziewczę klapnęło na jedno z dwóch krzeseł, jak gdyby bywała w mojej aptece ze sto razy. Kiedy usiadła w świetle, mogłam jej się lepiej przyjrzeć. Była szczupłej budowy ciała, a czyste piwne oczy wydawały się za wielkie jak na jej owalną buzię. Splótłszy palce, położyła dłonie na stole, spojrzała na mnie i uśmiechnęła się.
– Witam.
– Witam – odpowiedziałam, zaskoczona jej zachowaniem. W jednej chwili poczułam się głupio. Jak mogłam przypuszczać, że napisany przez to dziewczę liścik w kolorze różu zwiastuje zgubę? Ponadto zastanawiałam się, jak to się stało, że w tak młodziutkim wieku posiadła sztukę tak pięknej kaligrafii. Im bardziej topniało moje zatroskanie, tym bardziej górę brała ciekawość i chęć dowiedzenia się o tej dziewczynce jak najwięcej.
Odwróciłam się do kominka zajmującego lewy kąt pomieszczenia. Z wnętrza dzbanka wody, który niedawno postawiłam na ogniu, buchała para.
– Zrobiłam napar z liści – zwróciłam się do dziewczynki. Nalałam go do dwóch kubków, postawiłam je na stole i usiadłam naprzeciwko niej.
Podziękowała mi i przysunęła sobie kubek. Jej wzrok spoczął na blacie stołu między nami, gdzie stały nasze kubki, zapalona świeca, mój rejestr oraz liścik, który zostawiła w skrzyni kaszy perłowej. „Dla męża mojej pani, do śniadania. O brzasku, 4 lutego”. Policzki dziewczęcia, różowe, kiedy przybyła, nadal były zarumienione, emanowały młodością i życiem.
– Co to za liście? – spytała.
– Waleriana doprawiona korą cynamonowca – odparłam. – Kilka łyczków, żeby się ogrzać, i jeszcze kilka, żeby poweseleć i oczyścić umysł.
Następnie, może przez minutę, milczałyśmy, ale nie była to niezręczna cisza, jaka się zdarza wśród dorosłych. Przypuszczałam, że dziewczę jest mi wdzięczne, przede wszystkim za możliwość schronienia się przed zimnem. Zostawiłam ją więc na chwilę, żeby się rozgrzała, a sama przeszłam do blatu i zajęłam się kilkoma małymi czarnymi kamykami. Należało wygładzić je na toczydle, by zrobić z nich idealne zatyczki do flakonów. Świadoma, że dziewczę mnie obserwuje, wzięłam pierwszy kamień, przycisnęłam go otwartą dłonią i obróciłam, po czym wałkowałam go dalej. Po raptem dziesięciu, piętnastu sekundach musiałam przerwać, by uspokoić oddech.
Jeszcze rok wcześniej byłam silniejsza, miałam tyle siły, że mogłam rolować i wygładzać te kamienie w ciągu kilku minut, nie potrzebując nawet odgarniać włosów z twarzy. Wszelako tego dnia, pod bacznym spojrzeniem dziewczynki, nie byłam w stanie podjąć dalszej pracy – za bardzo bolały mnie barki. Jakaż szkoda, że zbagatelizowałam tę chorobę; kilka miesięcy temu zrodziła się w moim łokciu, później zaś przeniosła na nadgarstek drugiej ręki, a całkiem niedawno żar zaczął się wkradać w stawy moich palców.
Dziewczynka siedziała bez ruchu, kurczowo ściskając kubek.
– Co to za kremowa masa, w tej misce przy ogniu? – spytała.
Oderwałam się od kamieni, by spojrzeć na palenisko.
– Balsam – wyjaśniłam. – Ze świńskiego sadła i naparstnicy purpurowej.
– A, czyli ogrzewa go pani, bo stwardniał.
– Tak, masz rację – odparłam po chwili, zaskoczona, że jest taka pojętna.
– A na co jest ten balsam?
Poczułam uderzenie gorąca. Nie mogłam jej wszak powiedzieć, że liście naparstnicy purpurowej, po wysuszeniu i utarciu, wysysają ciepło i krew ze skóry, co niezwykle pomaga kobietom w dniach następujących po porodzie… bo dziewczęta w tym wieku nie mają jeszcze pojęcia o takich sprawach.
Książkę Zaginiona apteka kupić można w popularnych księgarniach internetowych: