Już w przyszłym miesiącu nakładem Wydawnictwa Znak ukaże się książka To dla pani ta cisza, której autorem jest laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury z roku 2010, Mario Vargas Llosa. Pisarz podkreśla, że ma to być ostatnia powieść jego autorstwa. Autorem przekładu jest Tomasz Pindel, biograf noblisty.
fot. PP Comunidad de Madrid - Segunda jornada de la Convención 2019 del Partido Popular en Madrid., CC BY 2.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=76200998Jak czytamy w opisie wydawniczym, książka „To dla pani ta cisza" to szaleńcza pasja, pogoń za spełnieniem i hołd złożony sztuce. To muzyka i taniec rozpalający zmysły. Namiętności, którym nie można się oprzeć.
To dla pani ta cisza - o czym jest książka?
Głównym bohaterem nowej powieści Mario Vargasa Llosy jest Toño Azpilcueta. Pewnego dnia słyszy on Lalo Molfino, który gra na gitarze. Wydarzenie to sprawi, że los Azpilcuety zupełnie się zmieni. Niezwykła muzyka, w której słychać pasję, która budzi niepokój sprawia, że o Lalo Molfino nie sposób zapomnieć. Dlaczego więc nikt nigdy wcześniej nie słyszał o tym instrumentaliście? Kim właściwie jest? Jakie są jego sekrety? I dlaczego pewnego dnia znika, nie pozostawiając po sobie żadnych wskazówek?
Toño ogarnięty jest obsesją na punkcie muzyka. Pragnie poznać całą prawdę i życie Lalo. Chęć ta sprawia, że zapuszcza się na uliczki Limy, których nikt dobrowolnie nie odwiedza. Tu rządzą muzyka i taniec, tu budzą się demony. Gdzie ostatecznie dotrze? Czego dowie się o Lalo?
W powieści Mario Vargasa Llosy na pierwszy plan wysuwa się niezwykła muzyka i taniec. Kreolskie rytmy składają się na opowieść o marzeniach, które nigdy nie doczekały się realizacji, o obsesji na punkcie poszukiwania ideału, a także szczęściu, którego próżno szukać i które nigdy nie jest trwałe.
To dla pani ta cisza - kiedy premiera?
Powieść To dla pani ta cisza trafi do księgarń już 13 listopada 2024. Jej charakter pozwalają poznać premierowe fragmenty, które udostępniło Wydawnictwo Znak. Oto one:
Palisada
To my, chłopacy, my, młodzież złota,
ozdoba tego pięknego miasta,
robimy na co przyjdzie ochota,
to, co nam z serca i duszy wyrasta.
Hulać i szaleć to nasze życie,
nieźle dajemy i na kahonie,
przetrzepać skórę też należycie
umiemy, bowiem zapał w nas płonie.
Hej, wódki, wody lej dla ochłody, chłopaku młody,
lej wódki, wody...
Nie będziesz piła, moja ty miła.
Hej, wódki, wody lej dla ochłody,
bo takich szuka nasz szef Karamanduka,
z każdym możemy stawać w zawody.
Niechaj się leje napitek zdrowy,
niech się wypełnią kufle i dzbany,
niech nas ratuje trunek krajowy,
potocznie w Peru rumem przezwany.
Wiwat panowie i wiwat dziewoje,
wiwat zabawa, wiwat pieniądze,
wiwat zaloty, wiwat podboje
i wiwat wódka, co budzi żądze.
To dla pani ta cisza - fragmenty
Tego wieczora Toño Azpilcueta, umywszy najpierw twarz i w najlepszej marynarce oraz koszuli, z niebieskim krawatem – był to jego jedyny elegancki strój, trzymał go na wyjątkowe okazje – ruszył z Villi El Salvador w stronę Bajo el Puente, starej kolonialnej dzielnicy Limy. Kiedyś go tam napadnięto, było to dobre dziesięć lat temu. On, człek zawsze spokojny i ugodowy, oddał portfel, w którym rozczarowani rabusie znaleźli raptem jeden dziesięciosolowy banknot. Oczywiście zatrzymali go sobie i Toño musiał wracać do domu taksówką, za którą zapłacił pieniędzmi trzymanymi w niebieskiej teczce schowanej pod łóżkiem w domu.
Po tym zajściu Toño nabrał pewnej niechęci do Bajo el Puente, pomimo kolonialnego wdzięku tej okolicy oraz Paseo de Aguas, czyli Nadwodnej Alei. Choć nazywanie „wodą” zapaskudzonej rzeki Rímac toczącej swe nurty po głazach i piasku wyścielających jej koryto i płynącej w pobliżu klasztoru Franciszkanów Bosych oraz przestronnych domów i tkniętych pazurem czasu pałaców, uznać by trzeba za żart. Dalej był jeszcze wylot alei Amancaes, żebracy i Plac de Acho, który w październiku i listopadzie wypełniał się życiem z okazji Październikowego Jarmarku, kiedy to organizowano walki byków, a w całej dzielnicy bawiono się i grano muzykę.
Bez trudu odnalazł dom, w którym zbierało się towarzystwo, łatwo również rozpoznał sporą część gości. Była to willa raczej niż zwykły dom, dwupiętrowa i z wieloma pomieszczeniami, jedna z nielicznych ocalałych w tej starej kolonialnej dzielnicy, w której większość budynków dzielono na coraz mniejsze lokale przypominające ule. Zebrało się tam wiele osób, kobiet i mężczyzn, więcej niż na zwyczajnych spotkaniach tego typu, wszyscy popijali pisco, które doktor José Durand Flores, w koszuli i w okularach, tak jak na zdjęciach, rozlewał, sam także chętnie się racząc. „Twoje zdrowie, bracie, i byle do przodu” – i lała się jedna kolejka za drugą. Natknąwszy się na Toñego, pozdrowił go bardzo serdecznie, jakby byli starymi przyjaciółmi.
– Niech pan się dobrze przygotuje, przyjacielu, na to, co pan usłyszy, bo ostrzegam, że ten chłopak, Lalo, to jest ewenement na dwóch nogach i z gitarą w rękach.
Toño chciał zamienić z gospodarzem parę zdań, doktor Durand Flores był jednak najwyraźniej zadowolony z samej jego obecności i nie czuł się w obowiązku wdawać z nim w dalszą pogawędkę. Nalał mu pisco i zachęcił do wypicia na raz, a potem poszedł witać się z innymi. Toño Azpilcueta stał tam, a słowa uwięzły mu w gardle, i z miejsca pożałował, że się tu wybrał. Najpierw grały zespoły kreolskie, które Toño znał doskonale, bo pisał o nich w swoich artykułach. Usiadł na ławce przy małej sadzawce z pływającymi w niej kwiatami i roślinnością. Zmęczyło go podawanie i ściskanie ręki tym wszystkim ludziom, których znał i którzy podchodzili, podchmieleni pisco. Już miał oddalić się jeszcze bardziej, żeby oszczędzić sobie tych pijackich pogaduszek, ale wtedy zobaczył, że doktor Durand Flores wynurza się z tłumu, klaszcząc, by tak uciszyć zgromadzonych, wyraźnie zamierzał bowiem przemawiać. Pod widocznym wpływem alkoholu oznajmił, że celem tego spotkania jest przedstawienie gościom, „szanownym gościom”, bowiem dziś wieczorem zebrała się tu śmietanka muzyki kreolskiej, młodego gitarzysty z Chiclayo, prawdziwy ewenement muzyczny. Dopiero co przyjechał do Limy i dlatego nikt go jeszcze nie zna. Poprosił o oklaski. Wyjaśnił, że właśnie się rozpoczyna nowa faza w działalności grupy Czarne Peru, której celem jest propagowanie czarnej muzyki peruwiańskiej za granicą, a ich pierwszym celem podróży będzie Santiago de Chile. Lalo Molfino stał się, rzecz jasna, nowym członkiem zespołu. Następnie doktor Durand Flores pobłogosławił zebranych niczym ksiądz i wykrzyknął: „Teraz cisza i skupienie!”. I zamilkł.
Pogasły światła, paliła się tylko jedna żarówka oświetlająca część patia. I wówczas pojawiła się ta postać, której, zdaniem doktora Duranda Floresa, pisana była sława. Pierwszą rzeczą, na którą zwrócił uwagę Toño Azpilcueta, był szczegół, który na zawsze zapisał mu się w pamięci: noszone przez wirtuoza z Chiclayo lakierki. Oczywiście bez skarpetek. Buty te stanowiły coś w rodzaju znaku firmowego, były czymś tak osobistym jak wizytówka. Muzyk miał na sobie przyciasne ubranie, w każdym razie spodnie na pewno, nogawki sięgały mu ledwie do pół łydki, oraz koszulę z krótkim rękawem w kwiaty. Minę przybrał poważną, cerę miał ciemną, czuprynę w kędziorach, nie widuje się już takich na ulicach: długie, bardzo czarne włosy, przez które przebiegało pasmo szarości. Otwierając usta, odsłaniał śnieżnobiałe zęby. Był poważny i nie odezwał się nawet, żeby podziękować za powitalny aplauz. Usiadł na taborecie, a kiedy stroił gitarę, jego oczy przebiegały tam i z powrotem po zgromadzonych w ogrodzie gościach.
Na dźwięk pierwszych akordów Toño Azpilcueta przestał przyglądać się lakierkom gitarzysty. Stało się wtedy coś dziwnego. Irytacja wywołana obojętnym zachowaniem doktora Duranda Floresa wyparowała i wokół wszystko się zamazało, została tylko gitara, z której ów chłopak – bo to był jeszcze młody chłopak – wydobywał westchnienia, łkania, wzbijał się i opadał przed publicznością w sposób, jakiego Toño Azpilcueta nigdy dotąd nie słyszał, on, który znał wszystkich zawodowych gitarzystów w Limie, tych bardziej znanych i tych mniej. W tym pierwszą gitarę Peru, Óscara Avilésa, mężczyznę o przystrzyżonym wąsiku.
Stopniowo cisza brała w posiadanie ów ogród i cały wielki dom. Cisza jak na korridzie, pomyślał Toño Azpilcueta, cisza, którą zakłócały tylko te struny, taka jak owego niedzielnego popołudnia na Placu de Acho – nigdy tego nie zapomni – podczas Październikowego Jarmarku tamtego roku, 1956 albo 1957, kiedy to jego ojciec, Włoch, zabrał go na walkę byków, pierwszą, jaką w życiu oglądał, i powtarzał mu, że Procuna, meksykański torreador, był bardzo nierówny, istny człowiek skrajności, bo w niektóre wieczory, ogarnięty paniką, bez cienia wstydu ucieka przed bykami, całą robotę zwalając na swoich pomocników, a kiedy indziej przepełnia go odwaga i wykazuje się kunsztem, i obala byka w taki sposób, że widowni aż kręci się w głowach.
* * *
Aż wreszcie pewnego dnia Toni Lagarde wyznał, że owszem, że Lala Solórzano jest jego wybranką i że ostrzega, by nikt nie próbował do niej startować, bo ona należy do niego, tylko do niego, więc niech nikt nawet się nie waży rzucić jej komplementu ani zapraszać do tańca, bo będą mieć z nim do czynienia, a on z takich spraw nie żartuje. Był nieco wstawiony, więc nikt się tym za bardzo nie przejął. Z czasem jednak musieli uwierzyć, bo coraz częściej widywali owych dwoje trzymających się za ręce, tańczyli aż do świtu, zawsze razem, nierozłączni, dziewczyna nie tańczyła z nikim innym, ciągle posyłali sobie długie spojrzenia i wymieniali pocałunki, bardzo zakochana para.
Wtedy członkowie Palisady wzięli Toniego Lagardego na spytki. Te jego amory z zaułka Morones to tak na serio? Czy ma świadomość, że on jest paniczykiem z Miraflores, a ona czarną dziewczyną z biednej, peryferyjnej dzielnicy? O co tu chodzi? Czy Toni chce się przespać z Lalą czy jednak idzie o coś więcej? On tylko się uśmiechał, unikał odpowiedzi, ale w końcu spoważniał i przyznał, że w przypadku Lali Solórzano „chodzi o coś więcej”, bo on ją „kocha”, sprawa jest poważna. Koledzy zaczęli żartować: „Daj spokój, Toni, nie wmówisz nam, że się będziesz żenił z tą czarnulką z Morones, nikt ci nie uwierzy, a już na pewno nie twoi rodzice, jak im o tym powiesz, o ile starczy ci odwagi”.
Toni zaliczał się jednak do takich, co w kaszę dmuchać sobie nie dają, więc kiedy oświadczył rodzicom, że ożeni się z czarną dziewczyną z Morones, ci podnieśli lament, a ojciec zagroził mu wyrzuceniem z domu. Wówczas Toni, który się nie patyczkował, spakował swoje rzeczy i wyniósł się z rodzinnej willi do pensjonatu, i nigdy więcej nie zamieszkał już z rodzicami. Rzucił studia agronomiczne i znalazł sobie pracę w ratuszu, której trzymał się przez całe życie, aż do emerytury. Rodzice Lali także ją odtrącili, rzecz jasna, bowiem zamiast wziąć porządny kościelny ślub, zamieszkała z Tonim na kocią łapę, a zatem nie było to prawdziwe chrześcijańskie małżeństwo. Powiedzieli Toniemu, że kiedy będzie się mógł z nią ożenić, czyli kiedy skończy dwadzieścia jeden lat na razie miał raptem osiemnaście – znów będą się z nim widywać, do tego bowiem czasu wstrzymują wszelkie kontakty.
Cała Palisada przekonana była, że te amory białego paniczyka z Miraflores i czarnej dziewczyny z Morones potrwają jakiś czas, a potem para się rozpadnie, jak to zawsze bywa: w końcu Toni Lagarde pochodził z dobrej rodziny, a Lala Solórzano była prostą dziewczyną, ledwie umiała czytać, jej rodzice mieszkali w ruderze i przymierali głodem, choć ojciec pracował (od czasu do czasu) jako budowlaniec w firmie stawiającej domy bogaczom, a matka okazyjnie prała i reperowała odzież. Poza tym ojciec nieźle grał na kahonie i udzielał lekcji peruwiańskiej muzyki w zaułku, gdzie mieli mieszkanie.
Obojętni na plotki, młodzi oddawali się swojej miłości, a zaskoczenie wszystkich sięgnęło zenitu, kiedy się okazało, że Lala jest w ciąży i zamiast zwrócić się do jednej z babek spędzających płody, od których roiło się w Limie i które zdejmowały z par ciężar posiadania dzieci, Toni i Lala zamierzają mieć to dziecko. Wciąż bardzo zakochani, czasami nadal pokazywali się w Morones i uczestniczyli w zabawach, na których szalała także Palisada. Oni, we dwoje, zawsze za rączkę, wydawali się równie szczęśliwi jak na początku swej historii.
Brzuch Lali i szczęście zakochanych rosły równomiernie. Gdy przyszedł ten moment, ona udała się na oddział położniczy szpitala w centrum Limy i wydała na świat dziewczynkę. To pewnie musiał być uroczy widok, kiedy tak spacerowali razem, trzymając się za rękę, po ulicach Limy, ten biały blondas i czarna dziewczyna, pchając wózek z rozpieszczaną dziewczynką koloru czekolady i włosami kręconymi jak u matki. Wydaje się, że Toni Lagarde nigdy nie żałował młodzieńczej decyzji, bowiem mimo trudności małżeństwo z Lalą przetrwało wiele lat, aż do czasów, kiedy przeszedł na emeryturę, kończąc pracę w ratuszu. W tym czasie miałem okazję poznać ich oboje; siwieli już. Pod pretekstem przygotowywania reportażu do jednej z gazetek, dla jakich pisuję, poszedłem zrobić z nimi wywiad i od wtedy się zaprzyjaźniliśmy. Czasami umawiamy się na lancz, bowiem Lala robi taką marmoladę z pigwy, że palce lizać. Najczęściej odwiedzałem ich, kiedy mieszkali w domu w dzielnicy Surquillo. Można ich było wciąż oglądać, jak spacerują po centrum Limy, albo po parkach Miraflores, albo w drodze do zaułka, gdzie mieszkali kiedyś jej rodzice, którzy, gdy na świat przyszła owa dziewczynka – na chrzcie dano jej Carmencita Carlota – znów otworzyli przed młodymi drzwi swojej klitki w Morones.
Toni i Lala wzięli w końcu ślub jak należy. I oczywiście na ceremonii stawili się ci, co zostali z Palisady. Nie trzeba pewnie dodawać, że tańczono głównie walce i marinery.
Rodzice Toniego nigdy mu jednak nie wybaczyli. Byli nieugięci i hołubili swoje żale aż do końca, drzwi rodzinnego domu na zawsze zostały przed nim zamknięte. Wydaje się, że tylko matka widywała się z nim czasami, w niedziele, w jednym z kościołów w Miraflores, przed dwunastą, w porze mszy. Toni bardzo spoważniał. Zjawiał się i witał z tymi, którzy zostali w Palisadzie, ale rzadko tańczył; ona tak samo. W te noce, kiedy się spotykali, dawni znajomi nie mogli uwierzyć, że romans ów przetrwał tyle lat i że Toni i Lala, na swój sposób, byli szczęśliwi, choć oczywiście na łonie rodzinnym małżonkowie miewali swoje spory, jak każda para, nigdy jednak nie doszło do rozstania. Starzeli się całkiem dobrze, zawsze urodziwi, wręcz zalotni.
Książkę To dla pani ta cisza kupicie w popularnych księgarniach internetowych: