Wyszeptane w biegu, zapisane w śniegu, wycałowane pod jemiołą...
Właściciel wydawnictwa Jankes - Hubert, jest lekkoduchem i kawalerem, który ani myśli szukać sobie narzeczonej. Kiedy przed świętami pojawia się szansa na pozyskanie poczytnej autorki romansów historycznych, Idalii Monaster, traktuje to jako wyzwanie, choć ma pewne obawy, ponieważ pisarka słynie z zamiłowania do konserwatywnych wartości rodzinnych.
W tym samym czasie Matylda - projektantka sukien ślubnych, próbując odzyskać od klientki pieniądze za zamówioną kreację, dzięki zabawnemu zbiegowi okoliczności przez przypadek trafia do wydawnictwa Jankes. W wyniku nieporozumienia zostaje przedstawiona Idalii jako narzeczona Huberta. Pisarka jest zachwycona faktem, że jej nowy wydawca okazuje się ustatkowanym mężczyzną.
Hubertowi wcale się to nie podoba, ale czego się nie robi dla dobra biznesu. Pewny siebie mężczyzna jeszcze nie wie, że tym razem los postanowił z niego zadrwić.
Do lektury powieści Pauliny Kozłowskiej Świąteczna narzeczona zaprasza Wydawnictwo Replika. Książkę kupić można również w specjalnym pakiecie świątecznym, w skład którego wchodzą również powieści Noc spełnionych marzeń, Wyśniona Gwiazdka oraz Opowieść przedwigilijna. Dziś na naszych łamach przeczytać możecie premierowy fragment książki Świąteczna narzeczona:
Matylda Jabłczyńska stanęła przed świeżo wyremontowaną kamienicą numer cztery na ulicy Sołdka i zadarła głowę do góry. Mroźny wiatr nastroszył niesforne kosmyki, które uwolniły się z pospiesznie zaplecionego warkocza, łaskocząc jej policzki i wdzierając się do oczu niczym pajęczyna na starym strychu. Żałowała, że nie wzięła ze sobą czapki, jednak jak każdy kierowca uważała, że taki ekwipunek nie jest jej potrzebny, skoro wszędzie jeździ samochodem. Skostniałymi dłońmi wsunęła krnąbrne pukle za ucho i kontynuowała oględziny. Stojąc przed tymi zimnymi i majestatycznymi murami, czuła się jak mrówka robotnica próbująca dostać się na najwyższy punkt kopca. Dookoła przemykali pospiesznie zupełnie obcy jej ludzie, którym wraz z początkiem grudnia zaczynało towarzyszyć rozdrażnienie. Choć do świąt zostały jeszcze ponad dwa tygodnie, nawet Matylda zaczynała uruchamiać w sobie tryb radosnego oczekiwania. Niestety nie należała do osób sumiennie planujących wszystko z wyprzedzeniem i zdarzało jej się zostawiać zakup prezentów czy świątecznych dekoracji na ostatnią chwilę.
Tegoroczny, biały od zimowego puchu grudzień rozpoczął się dla niej poważnymi komplikacjami. Gdy owionął ją kolejny podmuch arktycznego wiatru, skupiła się ponownie na obiekcie, przed którym stała. Budynek posiadał sześć pięter. Każde z nich zdobiły okna z ramami stylizowanymi na drewniane, choć Matylda doskonale wiedziała, że to jedynie maskująca plastik okleina. Od drugiego piętra aż po same szare dachówki na każdym z parapetów stały puste donice, tak jakby chciały dodać ludziom otuchy, że za kilka miesięcy znowu będzie wiosna i ściana budynku roziskrzy się feerią barw bratków i prymulek. Na ten moment jednak straszyły wypełnieniem ze śniegu i groźnie zwisającymi soplami. Ale nie przyszła tu po to, by podziwiać urbanistyczny design. Zaczerpnęła mocno tchu, jak biegacz ustawiający się w bloku startowym i zagrzewający się do walki o podium. Zimne powietrze niemal zaświszczało jej w płucach. Być może gdyby sytuacja była inna, podziwiałaby piękno budynku bez skrępowania. Jednak dzisiejszego dnia nie było jej dane zajmowanie się sprawami lekkimi i przyjemnymi. Poluzowała nieco czerwony, grubo tkany szalik, który zaczął ją lekko uciskać. Do tej pory uważała go za przyjemnie otulający, dzisiaj jednak sprawiał, że jej oddech był szybki i drżący. Po raz ostatni rzuciła okiem na wyklejone reklamami okna na pierwszym piętrze. Literki i komputerowe grafiki mieszały jej się w oczach jak rozlane farby na palecie malarskiej. Ta kondygnacja budynku interesowała ją najbardziej, bo właśnie tutaj ulokowano pomieszczenia tak zwanej „użyteczności handlowej”. Wiedziała już, do których drzwi ma zapukać, więc nie pozostawało nic innego, jak porzucić zgiełk ulicy i wejść do środka.
Drzwi zatrzasnęły się za nią z tak donośnym pogłosem, że aż podskoczyła. Weszła do środka i zamaszyście wytarła buty o wycieraczkę, zostawiając na niej kilka bryłek śniegu. Postawiła stopę na pierwszym z kamiennych schodków. Pomimo tego że budynek kilka miesięcy temu został wyremontowany z zewnątrz w ramach miejskiej rewitalizacji, wnętrze pozostawiało wiele do życzenia. Drewniana poręcz, której uczepiła się jak deski ratunkowej, miała wytarcia i wyszczerbienia. W niektórych miejscach ciemnobrązowa farba łuszczyła się, odsłaniając lite drewno. Kamienne schody były wytarte przez ludzkie stopy, które kroczyły tędy od jakichś siedemdziesięciu lat. Ściany – również nadszarpnięte zębem czasu – pomalowano kolejną warstwą olejnej farby, która nienaturalnie lśniła i przez to ukazywała najmniejsze krzywizny i wybrzuszenia. Idąc niemal jak brodząca w smole mucha, dotarła w końcu na pierwsze piętro. Poczuła, że skronie ma zroszone potem, więc wyjęła pospiesznie chusteczkę z torebki i przyłożyła w newralgiczne miejsce. Upychając ją ponownie do torby, natrafiła na opór stawiany przez plik dokumentów. Świadomość tego, jakie papierzyska ze sobą zabrała, ciążyła na jej sercu jak ołów. Na samą myśl, że będzie musiała się upominać o to, co jej się bezsprzecznie należało, chciało jej się płakać. Jakże żałowała, że los nie obdarzył jej zuchwałym charakterem jej młodszej siostry. Pyskata natura Agnieszki świetnie by się teraz przydała.
Nie, nie, nie! Matylda powstrzymała potok własnych myśli solidną tamą. Rodzina nie była od tego, aby rozwiązywać za nią problemy spowodowane jej naiwnością. Jeśli się naważyło piwa, to trzeba było je wypić. Najwyraźniej życie postanowiło dać jej przyspieszony kurs pod tytułem: „Jak nie prowadzić własnego biznesu”.
Przystanęła przed drzwiami gabinetu stomatologicznego ze złotą grawerowaną blaszką: lekarz stomatolog Sandra Madejczyk i zapukała. Kłykcie zabolały ją, jakby waliła nimi z całych sił. Jej ciało musiało być tak zestresowane, że wszystko odczuwała dwa razy mocniej. Jak sarna, która wybiegła na ruchliwą autostradę i w panice miota się od pobocza do pobocza, rejestrując jedynie huk i błysk świateł. Drzwi otworzyły się niemal natychmiast, jednak kobieta, z którą stanęła twarzą w twarz, nie była tą, której Matylda szukała. Sandrę Madejczyk rozpoznałaby wszędzie. Przerysowana piękność rzucała się w oczy i pozostawiała po sobie wrażenie luksusu i dystyngowania. Gdy było się niewysokim rudzielcem przypominającym statystę z Władcy pierścieni, widok tak posągowej kobiety, jaką była doktor Madejczyk, pozostawiał na duszy potężne ukłucie zazdrości.
– Dzień dobry – zagaiła, gdy kobieta w średnim wieku o zaciętej twarzy i nieobecnym spojrzeniu wpuściła ją do małego korytarzyka, który służył za poczekalnię. – Szukam doktor Madejczyk. Czy jest dzisiaj w pracy?
– A była pani umówiona? Doktor w tej chwili przeprowadza ekstrakcję szóstki – padła sucha odpowiedź, gdy kobieta cofnęła się o kilka kroków i zmierzyła Matyldę swoimi błyszczącymi, rybimi oczami.
– Nie jestem jej pacjentką, ale zamawiała u mnie pewną usługę, o której muszę z nią pilnie porozmawiać.
Kobieta w zielonym fartuszku, która najprawdopodobniej pełniła w gabinecie funkcję pomocy dentystycznej, zmrużyła oczy i posłała Matyldzie pełne niedowierzania spojrzenie.
– Doktor nie przerwie w tej chwili zabiegu. Jeśli to takie pilne, to proszę przyjść po dwudziestej. Mamy wtedy ostatniego pacjenta i być może doktor będzie miała chwilę, by z panią porozmawiać. Ewentualnie może pani zadzwonić. Podać pani numer?
– Pani doktor nie odpowiada na moje telefony – wtrąciła pospiesznie Matylda, nie spuszczając z kobiety wzroku. Postanowiła wcześniej, że nie da się zbyć obietnicami kontaktu telefonicznego. Próbowała tego rozwiązania już od tygodnia i pani doktor konsekwentnie odrzucała jej numer, a gdy użyła telefonu swojej krawcowej, pani Madejczyk również urwała połączenie, gdy tylko Matylda się przedstawiła. Było to tak infantylne zachowanie, że kobieta nie zamierzała czekać ani chwili dłużej, aż pani doktor poprawi się humor na tyle, aby zechciała z nią porozmawiać. Jej niepokój ustąpił miejsca odwadze. Znała siebie na tyle dobrze, aby wiedzieć, że jest to jedynie chwilowy przebłysk jej przebojowości, ale jeśli mogła z niego skorzystać, to miała ku temu doskonałą okazję. Nie pozwoli, aby ktoś wystrychnął ją na dudka. To była jej firma i jej pieniądze.
– A cóż ja mam wspólnego ze sprawami mojej szefowej? – przemówiła kobieta, zerkając na nią z wyrzutem. To oczywiste, że nie była winna zachowania swojej szefowej, ale za to broniła do niej dostępu niczym cerber. Jednak skoro Matylda pofatygowała się aż tutaj, zostawiając jedną z nowych klientek ze swoimi krawcowymi, nie zamierzała odejść z kwitkiem. Domyślała się, że jeśli pani doktor dowie się, kto czeka pod jej gabinetem, czmychnie natychmiast po wyjściu ostatniego pacjenta. Matylda nie miała zamiaru chować się w ciemnej bramie kamienicy, aby dorwać obiekt swoich problemów. Z pełną premedytacją klapnęła więc na stojące nieopodal turkusowe krzesło, układając torebkę z dokumentami na kolanach. Nawet przestała zwracać uwagę na to, że jej gruby zimowy kożuch działał na nią niemal jak sauna.
– Poczekam, aż pani doktor znajdzie chwilę, aby ze mną porozmawiać. Proszę jej przekazać, że nie wyjdę – odparła lekko, jakby nie musiała liczyć czasu i mogła spędzić tak cały dzień.
Kobieta zgromiła ją spojrzeniem, po czym kręcąc głową i mamrocząc coś pod nosem, zniknęła za drzwiami gabinetu numer jeden. Matylda została sama, otulona nienaturalną ciszą i spowita specyficznym zapachem, jakie wydzielały gabinety dentystyczne. Zagryzła wargę i zaczęła z nerwów bębnić palcami o szeroki pasek torebki. Przez chwilę zwątpiła nawet w sens swojego zachowania. Jak długo będzie musiała czekać, aż kobieta wychyli się ze swojej nory? Czy rzeczywiście spędzi tu całe popołudnie, czekając, aż ostatni pacjent opuści gabinet? Czy kobieta może wezwać policję i wyprosić ją za próg? Matylda nie miała zielonego pojęcia. Do tej pory sądziła, że Sandra Madejczyk to rozsądna kobieta. Jednak to, w jaki sposób zachowała się względem niej i całej Pracowni u Matyldy, pozostawiało wiele do życzenia. Szczerze mówiąc, Matylda nigdy w swojej trzyletniej karierze nie spotkała się z tym, aby ktoś zamówił u niej suknię ślubną i jej nie odebrał. O braku zapłaty drugiej transzy nie wspominając. Na samą myśl o stratach finansowych jakie poniosła i z jakim zaangażowaniem szukała w niemieckiej hurtowni grubego materiału mikado, który kosztował krocie, miała ochotę z rozpaczy skoczyć z okna. Zachodziła w głowę, dlaczego nie odziedziczyła podobnego charakteru jak jej młodsza siostra i nie traktowała wszystkich ludzi z podejrzliwością i dystansem. Niesprawiedliwy los obdarzył ją ufnością i sympatią do ludzi, za co teraz płaciła najwyższą cenę. Chciała spełnić marzenia przyszłej panny młodej i sprawić, aby ten najważniejszy dzień jej życia był również niezapomniany ze względu na kreację, w której pójdzie do ołtarza. A co jej pozostało? Niedokończona suknia, ból głowy i zagwozdka, jak teraz wygrzebać się z tej farsy.
– Pani do mnie? Znajoma postać wreszcie się przed nią zmaterializowała, choć jej mina sugerowała, że najchętniej posłałaby Matyldę do wszystkich diabłów. Jakże kłóciło się to z wizerunkiem, który Matylda zapamiętała ze swojej pracowni – nad wyraz uprzejmej, zakochanej przyszłej panny młodej, na twarzy której gościł serdeczny uśmiech. Dzisiaj po tym uśmiechu nie było już śladu, a kwaśny grymas wręcz zniekształcał urodziwą twarz posągowej blondynki.
– Dzień dobry, pani Sandro. Pamięta mnie pani? – Palce na jej torebce zacisnęły się mocniej w oczekiwaniu na odpowiedź.
– O co chodzi? – syknęła kobieta, miętosząc wypełnione botoksem wargi. W pewnej chwili zacisnęła je tak mocno, że jeden kącik ust wydął się jak napełniony wodą balonik, który za chwilę pęknie. Matylda poczuła się jak intruz, który włamuje się do czyjegoś domu i staje twarzą w twarz z pilnującym obejścia rottweilerem. Gdzie podziała się ta łagodna kobieta, która pojawiła się w jej pracowni pewnego listopadowego popołudnia i ze wzruszeniem wypisanym na twarzy poprosiła o szybki termin realizacji swojego zamówienia. Nie miała wątpliwości, że ma przed sobą tę samą kobietę, która z powodu przyspieszonych prac nad suknią zgodziła się wpłacić większą zaliczkę. Te same zielone, migdałowe oczy, skóra muśnięta słońcem i wysportowana, zgrabna sylwetka. Nawet pieprzyk na prawym policzku się zgadzał. Tylko gdzie podziała się miła atmosfera z ich dotychczasowych wspólnych spotkań?!
– Sądzę, że doskonale pani wie, w jakiej sprawie przychodzę. – Matylda postanowiła przejść do konkretów, widząc jednocześnie kątem oka, jak za drzwiami gabinetu z mlecznej szyby kręci się asystentka, ewidentnie próbując podsłuchać rozmowę.
– Jeśli chodzi pani o suknię, to może ją pani sprzedać. Ja już jej nie potrzebuję.
Gdzieś za oknem rozległ się złowieszczy warkot pługu odśnieżającego ulicę. Świat niemal zawirował Matyldzie przed oczami. Na całe szczęście wygodne zimowe trapery dawały jej poczucie, że pewnie stoi na nogach. Gdyby ubrała cokolwiek na obcasie, chyba padłaby z wrażenia po tym, co przed sekundą usłyszała. Otworzyła usta w niemym przerażeniu, zdając sobie sprawę, że wygląda jak schwytana w sieć ryba. Głos ugrzązł jej w gardle, podczas gdy panna Madejczyk jakby nigdy nic odwróciła się na pięcie i zniknęła ponownie w swoim dentystycznym sanktuarium.
– Sprzedać? – wykrztusiła Matylda pod nosem, gdy cisza poczekalni przytłoczyła ją jak ciężki, zimowy koc. – Sprzedać?! „Nie daj się zbyć! Powiedz jej do słuchu! Za zamówione usługi się płaci. Nikt nie dał ci nic za darmo” – słowa jej dwóch krawcowych huczały jej w głowie jak zdarta płyta. Torebka z dokumentami, projektami i próbkami materiałów ciążyła jej w dłoni. Przyłożyła wolną rękę w okolicy pępka, czując, jak z nerwów kiszki zawiązują jej się na supeł. Została z niedokończonym projektem sukienki, za który dostała tylko zaliczkę. Przerobienie jej na tym etapie prac jest niewykonalne. Boże drogi! Pracownia u Matyldy nie sprzedawała sukienek z drugiej ręki! Idea pracowni polegała na tym, że kobiety przychodziły ze swoim pomysłami, aby wspólnie ze sztabem fachowców doprowadzić je do gotowego produktu, jakim była wymarzona suknia ślubna. Nie było mowy o żadnym przerabianiu, kopiowaniu i tym podobnych!
Świszczenie aparatury dentystycznej wdarło się do jej głowy jak nagły podmuch lodowatego wiatru. Nie kontrolując własnych nerwów, jak lunatyczka idąca wprost w ciemną noc z impetem wparowała do gabinetu, wprawiając w przerażenie Bogu ducha winnego mężczyznę, który właśnie miał wyrywanego zęba. Doktor Madejczyk oderwała wzrok od pacjenta i ściągnęła groteskowo narysowane brwi. Ogromne szczypce wylądowały z metalowym pogłosem na wózku ze sprzętem służącym do zabiegu. Wolną ręką ściągnęła z twarzy maseczkę chirurgiczną i cisnęła nią do śmietnika. Jej mina przypominała teraz dumnego z siebie inkwizytora testującego na kimś wymyślne tortury. Mężczyzna, który siedział tyłem do drzwi, wyprostował nogi jak rażony piorunem i jęcząc, wyrażał swoje niezadowolenie całą sytuacją.
– Pani Madejczyk! – zaczęła pewnie Matylda, nie bacząc, że być może przedłuża męczarnie biednego pacjenta. – Zamówiła pani u mnie suknię ślubną, za którą pani nie zapłaciła! Żądam, aby uregulowała pani swoje należności względem mnie. Pozostało jeszcze trzy tysiące dwieście złotych. Dopiero teraz Matylda przypomniała sobie o asystentce, która dzielnie trzymała w ustach pacjenta gumowy sączek do odciągania śliny, patrząc niepewnie na swoją szefową i czekając na jej decyzję, co dalej robić. Nie udało jej się niestety zwrócić jej uwagi, więc purpurowa na twarzy jak żurawina wyłączyła urządzenie i czmychnęła w kąt gabinetu. Doktor Madejczyk pokręciła głową, spoglądając na Matyldę z politowaniem, jakby ta była szczeniakiem, który wpadł do salonu i niechcący stłukł doniczkę z jej ulubionym kwiatkiem.
– Powiedziałam pani, że może ją pani sprzedać i odzyskać pieniądze.
– Jak mogę sprzedać coś, co było szyte na miarę?! Każda z moich sukienek powstaje na specjalne zamówienie. Nie ma mowy o odsprzedawaniu! Doskonale pani o tym wiedziała, przychodząc do mnie po raz pierwszy.
Doktor Madejczyk z cichym warknięciem poderwała się z taboretu i ruszyła niczym rozjuszona kotka w stronę Matyldy. Dziewczyna nie zdążyła nawet przybrać obronnej postawy, gdy lekarka mocnym chwytem złapała ją pod ramię i wyprowadziła ponownie do poczekalni. Siedząca w niej teraz młoda kobieta z kilkuletnim chłopcem, widząc damską konfrontację, wcisnęła zaniepokojonemu dziecku telefon w dłoń i kazała oglądać bajkę. Sama zaś zapadła się mocniej w kanapę, jakby to miało sprawić, że wtopi się w otoczenie i nie będzie postrzegana jako świadek całego zajścia.
– Proszę mnie puścić! Postradała pani rozum?! – Matylda wyswobodziła się w końcu z jej żelaznego uścisku i odskoczyła w bok.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Świąteczna narzeczona. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych: