„Moje miasto Łódź, tam wszystko się zaczęło” - mówi Leon Weintraub w cyklu rozmów z Magdą Jaros. Wychowywał się w czynszowej kamienicy przy ul. Kamiennej, tej samej, którą po latach rozsławiła w swojej piosence Osiecka.
W 1939 roku miał pójść do gimnazjum, tymczasem musiał pożegnać się ze światem, jaki znał do tej pory i wraz z matką i siostrami przenieść się na ul. Jakuba w centrum getta. Praca, głód, percepcja ograniczona do znajdywania sposobów na przetrwanie, coraz mniej sił, aż wreszcie wywózka i gehenna obozowa. Czy można nadrobić stracony czas? Czy po takich doznaniach można znaleźć sobie miejsce wśród ludzi?
„Wybaczenie, czy też usprawiedliwienie tych przekraczających ludzką wyobraźnię zbrodni nie jest dla mnie możliwe - przyznaje Leon Weintraub. - Pozostaje więc słowo POJEDNANIE. Oznacza ono zaprzestanie wysuwania wzajemnych zarzutów i zakończenie nakręcania »spirali wrogości i zła«. Tylko ten stan pozwala wspólnie tworzyć przyszłość”.
Do lektury książki Pojednanie ze złem Magdaleny Jaros i Leona Weintrauba zaprasza Wydawnictwo Bellona. Ostatnio mogliście przeczytać wstęp do książki oraz fragment pierwszego rozdziału, tymczasem już teraz zachęcamy do przeczytania kolejnej części pierwszego rozdziału publikacji:
Panie Leonie...
Mówmy sobie na „ty”. W Szwecji wszyscy się tak do siebie zwracają. Nawet z królem jesteś na „ty”.
Zatem Leonie. Umiesz przywołać pierwsze wspomnienie?
Ja to nazywam wczesnymi obrazami. W tych wspomnieniach widzę wyraźnie mieszkanie przy ulicy Solnej 12: brama, po prawej stronie parę schodków, wchodzi się do małego przedpokoju, gdzie wisi pluszowa zasłona. Dalej wejście do pokoju. Tam jest stół i zielona lampa z abażurem ozdobionym koralikami. Przypomina mi się głos mamy, która mówi wierszyk: „Odin, dwa, tri, czetyrie, piat ́, wyszeł malczik pagulat ́...”. Łódź znajdowała się pod zaborem rosyjskim, mama znała ten język.
Po lewej stronie, o ile dobrze sobie przypominam, była kuchnia, pokój stołowy i łazienka. Za stołowym sypialnia. Tu mam wyraźny obraz. Pokój był ciemny, miał jedno okno na ulicę. Widzę, jak leżę na szerokim łóżku rodziców z najmłodszą siostrą Różą. Byłem piątym dzieckiem, miałem cztery siostry: Lolę, rocznik 1920, Franię, 1921, Malę, 1922, i Różę, 1924. Ja urodziłem się w 1926 roku. Leżymy pod kołdrą i straszymy się duchami. Pokazujemy je sobie na ścianie, a potem chowamy się z piskiem.
Drugi obraz: jest tuż przed żydowską Wielkanocą, czyli świętem Pesach. Dostałem paletko, szare, do kolan, z zamszowym kołnierzykiem. Speceruję odświętnie ubrany i nagle zdaję sobie sprawę, że nie wiem, gdzie jestem. Wszedłem do sklepu. Chyba znałem nasz adres albo nazwisko, bo po pewnym czasie przyszła po mnie mama i zabrała do domu.
Skąd pochodziła twoja rodzina?
Ojciec Szmul (Szlomo) przyjechał do Łodzi nielegalnie, w czasie gdy trzeba było mieć zgodę władz rosyjskich, by zmienić miejsce zamieszkania. Kiedy badałem losy przodków, znalazłem u rabina w Łodzi w skrzyneczce kartkę z jego nazwiskiem poświadczającą, że należał do tej gminy. W Łodzi nie był formalnie zameldowany. Urodził się w Ryczywole, na Mazowszu. Dziadek Lejzer Weintraub pochodził z pobliskiego Magnuszewa. Pradziadek wędrował, jego dzieci rodziły się w różnych miasteczkach, ale zawsze w trójkącie Warszawa–Lublin–Radom. Mama Nacha urodziła się w Dobrej, niedaleko Turku. Jej panieńskie nazwisko brzmiało Bajrach. Razem z rodziną przyjechała do Łodzi po pierwszej wojnie światowej.
Czym zajmował się ojciec?
Jak wielu Żydów w tamtym czasie ruszył do miasta szukać pracy. Dostał ją w fabryce tekstylnej. Co robił, nie mam pojęcia. Wiem na pewno, że miał wypadek, prawe przedramię dostało się w pas transmisyjny, napędowy, musieli mu je amputować. To dlatego, gdy oglądałem Ziemię obiecaną Wajdy, musiałem wyjść na początku filmu, po scenie, kiedy robotnikowi maszyna urywa rękę. Widok był wstrząsający.
Po wypadku ojciec razem z trzema braćmi założył firmę. Dziś nazwalibyśmy to recykling, dawniej to byli szmaciarze. Skupowali stare ubrania, materiały, sortowali je i oddawali do zakładu, gdzie były szarpane na przędzę. Z tego powstawały nowe towary.
To wywołuje kolejny obraz. Musiałem mieć cztery bądź pięć lat. Jedno z okien mieszkania przy Solnej wychodziło na podwórko, na którym stała niewielka szopa zbudowana przy murze następnego domu. Widzę przez szpary w deskach, jak promienie słoneczne wpadają do jej środka. Oświetlają kobiety sortujące materiały. One wrzucają je do skrzyń, a potem robią bele, które opasują taśmami z metalu. Ładują to na wóz z platformą zaprzężony w dwa duże konie. Nazywaliśmy je belgijskie. Powietrze w szopie jest gęste, nieprzejrzyste z powodu pyłu. Do dziś czuję tamto zdziwienie: „Jak one oddychają?” – nie miały przecież masek ochronnych.
Nie pamiętam ojca. Mój mózg go nie zarejestrował, choć oko w pierwszych miesiącach życia widziało. Potem wydarzyła się tragedia, o której dowiedziałem się od sióstr, gdy byliśmy dorośli. Weszły do piwnicy i odkryły, że ojciec się powiesił. Tłumaczę to sobie tak: był tkaczem, nie miał żyłki do biznesu, nie wychodziło mu z braćmi. Były lata 20., światowy kryzys, depresja. Widocznie załamał się, nie dał rady. Jest pochowany na żydowskim cmentarzu przy ul. Brackiej w Łodzi, Franka po wojnie znalazła nagrobek ojca.
Dlaczego o niego nie pytałeś?
Ojciec zmarł w czerwcu 1927 roku, gdy miałem półtora roku. Już po tym wydarzeniu znalazłem pod łóżkiem jego protezę i bawiłem się nią. Ale nie zastanawiałem się, skąd w domu sztuczna ręka. W ogóle nie rozmawiałem z mamą o ojcu. Pewnie dlatego, że żyłem, jak to dziecko, teraźniejszością. Nie miałem wyobrażenia o przeszłości, nie myślałem o przyszłości – przyjmowałem to, co jest. Nigdy tak naprawdę nie miałem taty, więc nie było za kim tęsknić. Nie rozpamiętywałem jego braku. Czułem się kochany, w domu panowała ciepła atmosfera. Byłem silnie związany z mamą. Do tego miałem cztery siostry, które się mną opiekowały. Ale mieć pięć „matek” nie zawsze było wygodne – kontrolowały mnie.
Zwyczajem żydowskim jest, że bracia zmarłego mają obowiązek zająć się wdową i jego dziećmi. Bracia ojca, a było ich czterech: wujek Wolf (Welwu), Joel, Mejlech (zmarł w 1938 roku) i przyrodni Szapsa (babcia Weintraubowa owdowiała i drugi raz wyszła za mąż za pana Mundlaka), przedstawiali mamie różnych kandydatów na męża, ale ona zdjęła tradycyjną, noszoną przez żony perukę i powiedziała szwagrom, że po raz drugi za mąż nie wyjdzie, bo sama chce się zająć dziećmi. Swój udział w interesie albo przekazała braciom ojca, albo sprzedała. Przez jej decyzję wujowie się od nas odwrócili. Nie mieliśmy potem bliższego kontaktu.
Już po wojnie odwiedziłem w Izraelu przyrodniego wujka Szapsa. To był nabożny Żyd, mieszkał w ortodoksyjnej części Tel Awiwu. Był umierający, chciał mnie zobaczyć. Nieopatrznie podałem rękę jego żonie, cofnęła dłoń. To było niezgodne z zasadami religii. Wujek żałował, że bracia wyrzekli się wdowy, nie pomogli jej, a powinni wziąć pod uwagę, że była matką dzieci ich brata. Pomyślałem: „Dobrze, że się ocknąłeś, tylko troszeczkę za późno”. Ale to był stary, schorowany człowiek, więc tylko kiwnąłem głową. Radził, żebym wrócił do Izraela, pobrał się z Żydówką i przekazał nasze nasienie dalej, bo tylu nas zginęło. Sam w Zagładzie stracił dziesięcioro dzieci, kolejnych nie miał. To był jeden z niewielu namacalnych kontaktów ze światem ojca.
Jego brak zaważył na twoim życiu?
W rodzinach żydowskich wychowanie religijne jest sprawą głowy rodziny. Szczególnie, gdy chodzi o wychowanie religijne chłopców. Córki są traktowane po macoszemu, jeśli coś podłapią, to sprawa matki. Uczy się je, co to koszerna kuchnia, jak prowadzić dom. Nauka modlitw, języka Starego Testamentu – to zadanie ojca. U nas go nie było, więc mama, gdy mieszkaliśmy przy Solnej, posłała mnie do chederu. To szkółka elementarna dla chłopców w wieku od trzech do siedmiu lat. Była taka naprzeciwko naszego domu, pod numerem piątym, na pierwszym piętrze. Miałem najwyżej cztery lata, kiedy tam trafiłem.
Wiąże się z tym kolejne wspomnienie. Widzę mały pokój, ławeczki, z przodu stoi starszy Żyd z siwą brodą i coś mruczy pod nosem w niezrozumiałym dla mnie języku. W klasie było 25–30 chłopaczków. Każe nam powtarzać każde zdanie, żebyśmy umieli na pamięć i na żydowskim modlitewniku sidur pokazuje hebrajskie litery. Nie rozumiałem nic, bo nie tłumaczył na żaden ludzki język. We wczesnym dzieciństwie moim językiem porozumiewania był jidysz. Tak mówiłem z mamą i siostrami, polskiego nie znałem, nie miałem kontaktu z nikim poza żydowskimi sąsiadami. Nauczyłem się, kiedy poszedłem do szkoły podstawowej.
Kiedy przeprowadziliśmy się na Kamienną 2, dzisiejszą Włókienniczą, powiedziałem matce, że nie chcę chodzić do chederu, bo nic nie rozumiem. I ona zrezygnowała z mojej edukacji religijnej. Miała dosyć kłopotów i wydatków, żeby nalegać. Całą energię poświęcała nam. Utrzymanie pięciorga dzieci przez samotną kobietę na początku lat 30. było trudne. Ja nawet nie przeszedłem bar micwy. W żydowskich rodzinach odbywa się ona, gdy chłopiec kończy trzynaście lat. Zostaje przyjęty do gminy i staje się odpowiedzialny za swoje grzechy przed Bogiem. Skończyłem trzynaście lat 1 stycznia 1939 roku, ale bar micwy nie miałem – chyba dlatego, że mamie brakowało pieniędzy na rabina i przyjęcie. Zresztą i tak nie przyjęliby mnie do gminy. Nie umiałem się modlić po hebrajsku, nie potrafiłem przeczytać kilku wersów z Tory, co jest obowiązkiem.
Przy Kamiennej, po nieparzystej stronie, znajdowała się bóżnica chasydów. Ich wiara jest radosna: tańczyli i śpiewali, żegnając szabat i witając nowy tydzień. Wkradałem się tam w każdy sobotni wieczór. Mieli zwyczaj, że pili mały kieliszek bromfen, czyli sznapsu. W bóżnicy stała też wielka micha z żółtym grochem posypanym solą i pieprzem. Kiedy chasydzi byli zajęci, napychałem kieszenie grochem i czmychałem. To był jeden z niewielu moich kontaktów z judaizmem.
Mama nie była religijna?
Była, ale nie skrajnie, nie fanatycznie. Utrzymywała kuchnię koszerną, nigdy nie mieszała mięsa z mlekiem, obchodziła szabat i inne święta. Na Pesach potrzebny był specjalny zestaw naczyń. Nie mógł mieć kontaktu z chlebem – na pamiątkę wędrówki Żydów przez pustynię, kiedy nie było chleba i musieli jeść macę z wody i mąki wypalaną na słońcu. Byliśmy biedni, nie było nas stać na osobną zastawę. Przed Pesach przychodził na podwórze mężczyzna, który rozpalał ogień, stawiał wielki kocioł i gotował wodę. Zanurzał w niej nasze talerze i sztućce. To się nazywało koszerowanie, w ten sposób naczynia stawały się czyste. Pamiętam wyraźnie, że mama obchodziła także święto Purim. Ale my, dzieci, nie za bardzo się jej słuchaliśmy.
Lola miała lewicowe poglądy. W wieku czternastu lat poszła do pracy w fabryce pończoch przy ulicy Sienkiewicza. A moja szkoła była róg Narutowicza i Kilińskiego, potem przeniosła się na Kilińskiego 63. Rano wychodziliśmy z domu we dwoje, szliśmy razem parę ulic. Kiedy przechodziliśmy koło rzeźnika, zerkaliśmy na siebie. A potem wchodziliśmy i Lola kupowała mi niekoszerną bułeczkę z szynką za jakieś piętnaście groszy – do dziś czuję jej smak – i mówiła: „Tylko nie mów mamie”. Lepszej szynki w życiu nie jadłem.
Tradycyjne żydowskie życie poznałem, kiedy spędzałem wakacje u cioci Hadasy Łęczyckiej, siostry mamy, w Warcie nad Wartą. Mój najstarszy syn Michał podarował mi niedawno na urodziny trzy tomy Historii i literatury żydowskiej Mejera Bałabana.
Każda strona jest jak kryminał! Nie ma jednej bez prześladowań, pogromów, morderstw. W mojej grupie etnicznej niesamowite jest to, że pomimo trudnej przeszłości, nawet niewielkim grupom Żydów udawało się odtworzyć społeczność, kolejną gminę, pokolenie, kontynuujące tradycję. U cioci Hadasy czułem tę ciągłość. Jej rodzina postępowała zgodnie z zasadami. Ich życie wydawało mi się spokojne, codziennie oddawało się wdzięczność Bogu za to, że się żyje. Choć jak na dzisiejsze realia byli niewyobrażalnie biedni.
Książkę Pojednanie ze złem kupić można w popularnych księgarniach internetowych: