Nie ma przejścia! Fragment książki „Widziałem otchłań" Simone Moro

Data: 2022-03-30 13:54:44 | Ten artykuł przeczytasz w 11 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Widziałem otchłań to emocjonujące i szczere przemyślenia najsłynniejszego włoskiego alpinisty.

Rok dwa tysiące dwudziesty rozpoczął się dla Simone Moro wyprawą na Gaszerbrumy I i II, która jednak zatrzymała się na wysokości 5500 metrów. Wspinacz wpadł do szczeliny i tylko swojej przytomności umysłu oraz nadludzkiemu wysiłkowi partnerki, Tamary Lunger, zawdzięcza to, że wyszedł cało z niebezpieczeństwa. Gdy wrócił do kraju przygnieciony porażką, wybuchła pandemia Covid-19. W ostatnim momencie przed lockdownem udało mu się dojechać do syna, w którego towarzystwie spędził kolejne miesiące.

Obrazek w treści Nie ma przejścia! Fragment książki „Widziałem otchłań" Simone Moro [jpg]

Pozbawiony możliwości wspinaczki (ba, jakichkolwiek spotkań) Moro wykorzystuje dany mu czas na rozmowy z synem, odpowiada na dociekliwe pytania dziesięciolatka, wracając tym samym pamięcią do najważniejszych osób i wydarzeń w swojej karierze. Stara się też przekazać synowi cenne lekcje, jakie sam otrzymał, i udowadnia, że dla naprawdę zdeterminowanych osób nie ma rzeczy niemożliwych.

W tej książce próbuję wyjaśnić mojemu synowi, że z upadków się powstaje. Moja nieudana wyprawa jest okazją, by pokazać, że tę otchłań, która rozwarła mi się pod nogami, każdy może napotkać pod postacią zdrady, porażki czy choroby.

Nigdy w życiu nie paliłem, nie piję, a jedyną moją słabością jest egoizm. Tak, ponieważ poświęciłem całe życie misji zdobywcy. Myślę, że uczciwie jest się do tego przyznać z całą prostotą.

(Wypowiedzi Moro dla „Corriere della sera")

Do lektury książki Widziałem otchłań zaprasza Wydawnictwo Mova. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Widziałem otchłań. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:

Obelgi płyną nie tylko od dyżurnych hejterów, ale także z naszego świata – od kolegów, a nawet przyjaciół, którzy rzucają się nam do gardła na portalach społecznościowych. Irytuje mnie i zaskakuje, że wykorzystanie sieci społecznościowych przekroczyło już poziom alarmowy i że nawet w moim świecie nikt nie jest w stanie powiedzieć ci osobiście, prosto w twarz, co o tobie myśli, ale woli powierzać swoje myśli postom na Facebooku czy Twitterze, które docierają do tysięcy, a w niektórych przypadkach milionów osób. Jest w tym wiele złej woli, a także wiele niewiedzy. Nikt już nie pamięta, że w całej mojej karierze nigdy nie stosowałem przed wspinaczką sztucznej aklimatyzacji. Ani że nigdy nie użyłem tlenu podczas wejść zimowych, natomiast korzystałem z niego przy wspinaczkach na Everest, co zawsze deklarowałem i deklaruję. Uważam, że moja kariera powinna mówić za mnie, ale jak widać się mylę. Masakrują nas z powodu wyboru aklimatyzacji na odległość, podejmowanej jawnie i absolutnie bez celu dopingowego. Wszyscy mówią, wszyscy wszystko wiedzą, a nikt na przykład nie pamięta, że adaptacja w komorze hipobarycznej nie jest bynajmniej niczym nowym w historii alpinizmu. Ale media społecznościowe już chyba zmieniły świat.

W końcu nasze testy w EURAC dobiegają końca i na kilka dni przed świętami udaje nam się wreszcie wejść na pokład samolotu na lotnisku Mediolan-Malpensa i zostawić to wszystko za sobą. Przylatujemy do Islamabadu, spędzamy zwyczajowe kilka dni na załatwianiu formalności i przygotowywaniu sprzętu, a następnie szykujemy się na przelot samolotem, który w czterdzieści pięć minut zabierze nas do Skardu. Jednak po tym, jak dwa dni z rzędu odwołują nam rejs, poddajemy się i zamiast szybkiego przelotu wybieramy trzydziestosześciogodzinną podróż autobusem po siedmiuset kilometrach słynnej – i męcząco krętej – Szosy Karakorumskiej. Ze Skardu kolejny dzień jazdy jeepem do Askole i wreszcie rozpoczynamy podejście wzdłuż lodowca Baltoro. W tym jeszcze dzikim świecie, w jego niezwykłym pięknie, szczęśliwie zapominamy o kontrowersjach i zaczynamy nabierać właściwego nastawienia do wyprawy. Krajobraz, znany mi już z dwóch wypraw: letniej i zimowej, na Broad Peak w 2007 i 2008 roku, jest niezwykły, a my przez około dziesięć dni posuwamy się naprzód w towarzystwie temperatur spadających grubo poniżej minus trzydziestu stopni i słońca, które ogrzewa nas tylko przez kilka godzin dziennie, bo gdy nagle wyłania się zza wysokich gór otaczających jęzor lodowca, równie szybko się za nimi chowa.

To fantastyczna wędrówka; w wielkiej dolinie rzeki Braldu leży sporo śniegu, ale czasami możemy dostrzec ślady pozostawione przez zespół idący przed nami – Denisa Urubkę, Dona Bowiego i jego dziewczynę, Lottę Hintsy – i kierujący się na Broad Peak. Wraz z Tamarą, jednym i drugim Matteo i mną idzie siedemdziesięciu pięciu tragarzy. Część z nich niesie jedzenie dla siebie samych, inni dźwigają nasze sprzęty podzielone na ładunki po piętnaście kilogramów na głowę. Ślad Denisa i jego ludzi pojawia się od czasu do czasu, ułatwiając nam marsz, a potem znika, zmieciony wiatrem. W końcu docieramy do Concordii, gdzie zbiegają się trzy jęzory lodowcowe – K2, Broad Peak i Gaszerbrum – i nasz szlak się rozdziela: jedną drogą idzie się na K2 i Broad Peak, a drugą w stronę grupy Gaszerbrum – i tą właśnie zmierzamy.

Od tego momentu na drodze do bazy jesteśmy już tylko my. Docieramy do celu 2 stycznia i postanawiamy rozbić obóz, tak samo jak w 2011 roku, bardzo blisko stałego posterunku wojskowego, zbudowanego prawie cztery dekady temu u podnóża G1, w miejscu znanym tutaj jako disputed zone, strefa sporna. Obszar graniczny między Indiami a Pakistanem pozostaje przedmiotem sporu i jest przyczyną stałych napięć między dwoma krajami. Na mapach zaznaczony jest linią przerywaną, oznaczającą niezdefiniowaną i nigdy nieuzgodnioną granicę. Choć może się to wydawać dziwne w tym właściwie dziewiczym terenie, posterunek w pobliżu nas nie jest jedyną placówką wojskową: istnieje jeszcze jedna, położona wyżej, na wysokości 6000 metrów, gdzie, o ile mi wiadomo, więcej osób umiera z zimna i choroby wysokościowej niż z powodu ewentualnej walki z indyjskim wrogiem.

Namioty każę rozbić w wyraźnie widocznym zagłębieniu, które latem jest korytem strumienia wypływającego spod lodowca. W najbliższych tygodniach ochroni ono nasze namioty przed wichrem burz i zamieci, który mógłby je zerwać.

Idę przedstawić się żołnierzom, wyjaśnić, kim jesteśmy i co zamierzamy. Są dla nas bardzo mili, pewnie dlatego, że nasza obecność ożywia nieco nudę tkwienia w zupełnie odizolowanym zimą miejscu, gdy – w przeciwieństwie do sezonu letniego, kiedy pełno tu grup trekkingowych i ekspedycji wysokogórskich – mijają miesiące bez żywej duszy. Odnoszą się do nas przyjaźnie, częstują herbatą, a w kolejne dni, kiedy nie jesteśmy zajęci szukaniem drogi, często odwiedzamy się nawzajem.

Tamara i ja od razu bierzemy się do pracy: chcemy zyskać czas na przygotowanie obozu pierwszego, więc natychmiast zaczynamy szukać optymalnej drogi przez pierwszą część lodowca z zamiarem pokonania jej w kilka dni. Celem jest dotarcie z 5000 metrów, gdzie biwakujemy, na wysokość 5500 metrów – jak pamiętam z doświadczeń poprzedniej zimy, kończy się tam stromizna i łatwiej będzie rozbić obóz. Pamiętam też, że gdy byłem tu w 2011 roku z Denisem i Coreyem, znalezienie drogi przez liczne seraki i szczeliny pośrodku tego labiryntu zajęło nam tylko kilka dni. Wystarczyło powściągnąć niecierpliwość, chodzić tam i z powrotem w poszukiwaniu najmniej niebezpiecznych czy ryzykownych przejść, a potem dało się już kontynuować aż do podnóża góry i skupić się na tym, jak się na nią wspiąć.

Nie trzeba wiele, byśmy się zorientowali, że w tym roku sceneria jest zupełnie inna. Ruszamy, idziemy, spędzamy kilka pierwszych dni na szukaniu najlepszej drogi, ale od razu widzę, że to, co zapamiętałem z 2011 roku, do niczego się nam nie przyda, a lodowiec po niecałych dziesięciu latach bardzo się zmienił. Przyczyną tego stanu rzeczy, jak sądzę, jest kombinacja czynników. Z pewnością pierwszym jest globalne ocieplenie, a co za tym idzie, przyspieszone topnienie lodu i może też szybsze spływanie lodowca skutkujące pęknięciami. Wojskowi mówią nam, że widzieli też ślady po silnych trzęsieniach ziemi, które ostatnio nawiedziły ten obszar. Nie wiem, czy to prawda, czy nie, ale wiem, że pokonanie tego labiryntu, który niby już znam, wydaje się tym razem sto razy bardziej skomplikowane.

Nadchodzi trzeci dzień, ten, w którym mieliśmy już w planach zakładanie obozu pierwszego, a my jesteśmy wciąż na początku drogi. Mamy takie wrażenie, jakby lodowiec nas odrzucał, nie pozwalał przejść. Pracujemy jak szaleni, ale kręcimy się niemal w kółko, znajdujemy drogi, które kilka metrów później okazują się nie do przejścia i zmuszają nas do wycofania się i myślenia, jakie inne rozwiązanie możemy zastosować. Wieczorem kończymy wyczerpani, ale po kilku pierwszych dniach postępów kolejny tydzień mija bez przełomu: walczymy jak szaleni, czasami ja idę pierwszy, żeby przetrzeć szlak, czasami Tamara, tracimy siły w poszukiwaniu, ale nie tylko nie udaje nam się wyjść z labiryntu – nawet nie jesteśmy w stanie dobrze się weń zagłębić. Nie zabieramy ze sobą drabin, nie montujemy prawie żadnych poręczówek z wyjątkiem paru kilkumetrowych, minimalnych i niezbędnych: naszym zamysłem jest iść szybko, lekko, nie chcemy tracić czasu i dlatego kiedy zbliżamy się do szczelin, po prostu przeskakujemy nad nimi, gdy to możliwe, albo szukamy naturalnych mostów zawieszonych między jedną a drugą stroną szczeliny, ubezpieczając się nawzajem, lub nawet, w przypadku płytszych szczelin, pokonujemy je, schodząc bezpośrednio na dno i do góry z nadzieją, że po drugiej stronie da się kontynuować.

– Nie ma przejścia… wracamy.

– A tamtędy, Tamara?

– Nie, tutaj też się nie przejdzie.

To, co opowiedziałem Tamarze o moim dawniejszym doświadczeniu z tego miejsca, wydaje się zupełnie inną rzeczywistością. Każdego dnia coraz mocniej się zastanawiam, jak oprócz zmian klimatycznych mogło wpłynąć na ukształtowanie lodowca niedawne trzęsienie ziemi, o którym opowiadali mi wojskowi. Całkiem niedalekie w linii prostej od nas.

Staramy się zachować spokój, ale trudno nam opanować zniecierpliwienie, które już przeobraziło się w czystą frustrację. Tak więc idziemy dalej, spędzając na drodze całe dni, często wracając dobrze po zmroku, za każdym razem starając się unikać spojrzeń naszych towarzyszy, którzy chcieliby nas zapytać, czy zrobiliśmy jakiś istotny postęp.

Nigdy się nie zatrzymujemy, nie pozwalamy sobie na przerwy, każdego dnia wyruszamy w poszukiwaniu przejścia. Gdy na takie trafiamy, gdy uznajemy, że droga, którą idziemy, może być obiecująca, co sto czy pięćdziesiąt metrów zostawiamy za sobą małe chorągiewki. Wykonane z bambusa, z czerwoną wstążką u góry, stają się naszymi kamykami Paluszka z baśni Perrault, które ułatwią nam powrót, gdyby wieczorem zaskoczyła nas ciemność i mgła, i sprawią, że następnego dnia nie będziemy musieli zaczynać od zera. Realizujemy plan, nie oszczędzamy się, ale po prawie piętnastu dniach uświadamiamy sobie, że nie udało nam się dotrzeć nawet na koniec tej pierwszej, stromej części lodowca. Odczyty GPS (jakbyśmy naprawdę ich potrzebowali…) bezlitośnie potwierdzają to, co sami wiemy. A to dlatego, że w ostatnich dniach nasze postępy są momentami naprawdę śmieszne: siedemdziesiąt, osiemdziesiąt metrów – i to bieżących, a nie w różnicy wysokości. Innymi słowy, nieustannie idziemy naprzód i wracamy tylko po to, aby zmienić drogę i znowu iść, zatrzymywać się i wracać.

Mimo wszystko się nie poddajemy, nie tracimy ducha i w kolejnych dniach, a mamy już 16 stycznia, wydaje nam się, że jesteśmy niemal na szczycie tej pierwszej części i że od miejsca, gdzie moglibyśmy rozbić obóz, dzieli nas tylko ogromna szczelina, której nie możemy obejść, bo wydaje się ciągnąć przez cały lodowiec. Kilka razy idziemy wzdłuż niej w poszukiwaniu jakiegoś zwężenia albo mostu, ale szybko się orientujemy, że nie da się jej ani przeskoczyć, ani obejść. Mówimy sobie, że potrzebujemy drabiny – to jedyny sposób, jeden z tych, po które zwykle sięga się w letnich wyprawach na ośmiotysięczniki, by pokonać niektóre przeszkody. Dzięki drabinie połączylibyśmy dwie krawędzie, tworząc rodzaj metalowego mostu, po którym dałoby się przejść z jednej strony na drugą. Nie mamy drabiny, nie zabraliśmy jej ze sobą, ale pamiętamy, że widzieliśmy odpowiednią w obozie wojskowym. Wracamy, sprawdzamy, czy flagi są na swoim miejscu, rejestrujemy też drogę naszym garminem, a gdy po dotarciu do obozu żołnierze są gotowi pożyczyć nam drabinę, przede wszystkim zapewniamy, że dostaną ją od nas z powrotem.

Jemy kolację i po raz pierwszy od tygodni kładziemy się spać z poczuciem, że damy radę.

Książkę Widziałem otchłań kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Widziałem otchłań
Simone Moro0
Okładka książki - Widziałem otchłań

Emocjonujące i szczere przemyślenia najsłynniejszego włoskiego alpinisty. Rok dwa tysiące dwudziesty rozpoczął się dla Simone Moro wyprawą na Gaszerbrumy...

dodaj do biblioteczki
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje