Kurier z Teheranu – najnowsza powieść autora Kuriera z Toledo! Sprawa katyńska, walka wywiadów i epicka opowieść o Polsce podczas II wojny światowej...
Hrabiemu Antoniemu Mokrzyckiemu nie dane było ułożyć sobie życia u boku żony. Powołany do wojska w stopniu podporucznika otrzymuje rozkaz jako agent Dwójki: ma wywieźć i schować dokumenty agentów polskiego wywiadu w ZSRR. Jednak kampania wrześniowa komplikuje te plany. Mokrzycki staje do walki z Armią Czerwoną w drodze do rumuńskiej granicy. Ta walka poprowadzi go do obozu kozielskiego. Cudem unika Katynia. Staje się świadkiem ponurej tajemnicy, która zaważy na losie Polski podczas wojny światowej...
„Kurier z Teheranu" to powieść przygodowo-szpiegowska z prawdziwego zdarzenia. Wielka stawka i wielkie ryzyko, interesujący główny bohater, będący historycznym wcieleniem agenta 007, a także najważniejsze wydarzenia i postaci z czasów II wojny światowej splatają się w tej napisanej z dużym rozmachem, szalenie wciągającej książce.
- recenzja książki „Kurier z Teheranu".
Do lektury powieści Wojciecha Dutki zaprasza Wydawnictwo Lira. W ubiegłym tygodniu zaprezentowaliśmy Wam fragment książki Kurier z Teheranu. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
W dniu 15 sierpnia 1939 roku po południu w Belwederze odbyła się ostatnia nadzwyczajna promocja oficerska, w której wziął udział sam prezydent Ignacy Mościcki. Promowano w trybie nadzwyczajnym kilku podoficerów rezerwy, już zmobilizowanych, w tym pilotów, kawalerzystów oraz podchorążego Mokrzyckiego.
Ceremoniał wzorowano na pasowaniu na rycerza, a po złożeniu przysięgi prezydent Rzeczypospolitej dotknął szablą ramienia każdego z pasowanych. Mokrzycki odebrał swój patent oficerski. W uroczystości wzięli udział minister Beck, pułkownik Smoleński oraz żona Antoniego wraz z synkiem i rodzicami. Był to jeden z najprzyjemniejszych dni, jakie razem przeżyli. Po uroczystości Mokrzycki zaprosił wszystkich znajomych na obiad do Hotelu Europejskiego, gdzie podawano znakomite cielęce zrazy. Beck wymówił się obowiązkami, ale w obiedzie wzięli udział pułkownik Smoleński i znajomi z Dwójki.
Teść, profesor Skirmunt, pękał z dumy, a Monika poczuła wielki szacunek do męża. Teraz dobitnie zdała sobie sprawę, że w wywiadzie był naprawdę kimś.
Mokrzycki jadł mało i pił niewiele. Później, gdy wspominał ten dzień, wspaniały obiad i swoją rodzinę, myślał: Jakie to miłe złudzenie.
Dwudziestego sierpnia Mokrzycki postanowił wyrwać się z domu. Monika nie zadawała pytań. Uczyła się kochać męża takim, jaki był. Mundur polskiego oficera budził powszechny szacunek i podziw. Wszyscy czuli, że wojna zbliża się szybkimi krokami, i ludzie chwytali się każdej iskry nadziei. Mokrzycki wiedział, gdzie znajdzie pocieszenie. Skierował się na ulicę Tłomackie, w okolice synagogi warszawskiej. Polscy Żydzi, widząc umundurowanego oficera, z szacunkiem się rozstąpili, ale Mokrzycki nie zwracał na nich uwagi — kierował się w jedno miejsce, do kobiety, która go kochała, a którą on porzucił.
Golda Cwajnblum teraz nazywała się Szaffer i pracowała w żydowskim teatrze. Jej pasją były współczesne sztuki teatralne pisane w języku jidysz dla publiczności żydowskiej. W II Rzeczypospolitej istniało kilkaset gazet i periodyków w języku jidysz lub hebrajskim; był to mikroświat, który za chwilę miał przestać istnieć. Mokrzycki już raz odczuł taką nostalgię — gdy w 1936 roku przechadzał się z Teo po ulicach Sewilli. Zawsze tęsknił za Goldą, którą na swój sposób kochał, choć inaczej niż Teo i żonę. Tę ostatnią zresztą dopiero uczył się szanować.
Nie miał kłopotu z odnalezieniem Goldy. Gdy go ujrzała, uśmiechnęła się. Przeprosiła osoby zgromadzone w teatrze i podeszła do niego.
— To ty — powiedziała, jak gdyby zakończyli rozmowę wczoraj, choć nie widzieli się od 1938 roku, od drugiego wyjazdu Mokrzyckiego do Hiszpanii.
— Musiałem cię zobaczyć.
Golda obdarzyła go smutnym uśmiechem.
— Wyglądasz w tym mundurze tak pociągająco, że mam ochotę cię pocałować, mój mesjaszu — powiedziała. — Ale nie wolno mi tego uczynić. Nam, Żydom, nie wolno okazywać miłości do polskiego hrabiego.
Mokrzycki wiedział, że nie należy do jej świata, wiedział też, że ona go na swój sposób miłuje, dlatego wybaczał jej dużo więcej niż innym. Polacy i Żydzi, choć żyli w jednym kraju, trwali obok siebie w coraz wyraźniejszej wrogości. Narzucona opinii publicznej przez obóz narodowy i sympatyzującą z nim część sanacji, z pułkownikiem Adamem Kocem na czele, antysemicka retoryka przybierała smutne, a czasem wręcz ohydne formy, jak numerus clausus na Uniwersytecie Warszawskim. Tu i ówdzie w gazetach pisano o przymusowej emigracji Żydów na Madagaskar. Ale Mokrzycki w mundurze oficera Wojska Polskiego miał w poważaniu te antysemickie nastroje polskiej ulicy.
— Chodźmy gdzieś — zaproponował.
Golda zgodziła się chętnie. Wziął ją pod rękę i polski oficer, ziemianin, oraz Żydówka ruszyli razem przed siebie, jak gdyby groźba zza zachodniej granicy wcale nie istniała. Oni dwoje rozumieli się doskonale i szanowali swoją inność.
— Bylibyśmy wspaniałym małżeństwem, nie sądzisz? zapytał Goldę Mokrzycki, idąc w stronę Marszałkowskiej.
Golda uśmiechnęła się.
— To przyjemne złudzenie, nieprawdaż, mój mesjaszu?
— Nadzwyczaj przyjemne — odparł Mokrzycki.
— Ja gotowałabym koszerne jedzenie, a ty zabierałbyś mnie do kościoła, wywołując zgorszenie swoich bigotów.
Szli tak, przekomarzając się i nie zwracając uwagi na nikogo poza sobą nawzajem. W jeden z tych ostatnich sierpniowych dni jeszcze cieszącej się pokojem Warszawy Mokrzycki zabrał Goldę do najlepszej restauracji w mieście — Savoy na ulicy Nowy Świat, pod numerem pięćdziesiątym ósmym. Elegancki lokal przeznaczony dla bardzo dobrze sytuowanych. Mokrzycki zawsze miał ze sobą w gotówce dwieście złotych i to pozwoliło im spędzić razem ostatni przed wojną wieczór. Wybrali rosół z litewskimi kołdunami, na przystawkę karasie w śmietanie (zupełnie niekoszerne), a na główne danie sandacza z sosem miodowo-cytrynowym. I naturalnie butelkę przedniego miodu pitnego. Bo jeśli żyć, to ze smakiem! Zjedli pierwszorzędną wieczerzę.
Golda wyczuwała, że Antoni zabrał ją na kolację nieprzypadkowo.
— Czy znów wyjeżdżasz?
— Tak. Na razie do Lublina, ale nie wiem, kiedy znów się zobaczymy — odparł Mokrzycki.
Zabrzmiało to jak pożegnanie. Nie mógł jej powiedzieć niczego o swojej misji.
— Staram się zrozumieć. Od twojego powrotu z Hiszpanii nie rozmawialiśmy…
— To było i jest dla mnie bardzo trudne.
— Czy odnalazłeś go?
Mokrzycki westchnął i popatrzył jej w oczy. Nie mieli przed sobą tajemnic, jeśli chodziło o miłość. Pojęła bez słów.
— Przykro mi, kochanie. Naprawdę.
— To już przeszłość, Goldo, nieodwołalnie zamknięta rzekł Mokrzycki i zmienił temat: — Zaprosiłem cię tu dziś wieczorem, żeby cię namówić do wyjazdu.
Golda była bardzo zaskoczona.
— Z jakiego powodu?
— Nie widzisz tego, co się dzieje?
— Ja się nie boję Niemców.
— Zdumiewasz mnie. Nie wiesz, co robią z Żydami w Niemczech?
— Mój mesjaszu — rzekła Golda swoim aksamitnym, miękkim głosem — nie będzie wojny. Nie wierzę w nią. Jest z nami Anglia i Francja, a cóż Hitler może przeciw nim uczynić?
Mokrzycki z kolei nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. Chciał krzyczeć, ale przemógł się i uspokoił. Nie ważąc na obyczaje, położył swoją dłoń na jej dłoni. Nie uszło to uwadze kilku gości — oficer Wojska Polskiego faworyzował Żydówkę!
— Mylisz się. Wojna jest nieunikniona, przynajmniej tak mi się wydaje. Oni tutaj przyjdą, Goldo. — Mokrzycki powiedział to z całą mocą, na jaką było go stać. — I zniszczą to, co widzimy, i miasto, które oboje kochamy. Widziałem ich w akcji w Hiszpanii. To nie są już ci sami Niemcy, co z czasów wielkiej wojny dwadzieścia lat temu. Wiesz, czym jest SS?
— Nie.
— To formacja z trupimi główkami na czapkach. Na mundurach mają dwie runy. To mordercy. Oni zniszczą świat, jaki znamy.
— W prasie u nas mówią, że nie mamy się czego bać zauważyła Golda.
— To propaganda. Spróbuj namówić męża na wyjazd do Ameryki albo przynajmniej do Anglii. Proszę, rozważ to.
Golda pokręciła głową.
— Moje miejsce jest tutaj, w Warszawie. Rozumiem, że masz doświadczenia z Niemcami z dalekiej Hiszpanii, ale nie wydaje mi się, żeby oni tutaj przyszli. Hitler się nie odważy.
Mokrzycki popatrzył na Goldę ze współczuciem. Nie wierzyła mu, mimo tego, że świat stał na krawędzi. Już kiedyś przeżył taką scenę, w Grenadzie latem 1936 roku, kiedy próbował namówić Federica Garcíę Lorcę do wyjazdu. Bezskutecznie. Zrozumiał, że i teraz nic nie wskóra.
Przez resztę wieczoru rozmawiali o teatrze, sztuce, o Prouście i jednym z najwybitniejszych pisarzy Polski, równie tajemniczym, co niepokojąco wybitnym — Brunonie Schulzu. Mokrzycki uwielbiał współczesną polską literaturę i Sklepy cynamonowe Schulza przeczytał jako jedną z pierwszych książek po powrocie z Hiszpanii. Wrażenie zrobiła na nim szczególnie oniryczna i klaustrofobiczna wyobraźnia pisarza. Jego styl był niespotykany.
— Wiesz, ostatnio spotkałam u nas w żydowskim teatrze wspaniałego poetę — zaczęła Golda.
Kolejny poeta, Chryste Panie! — pomyślał Mokrzycki. Ale był szalenie ciekawy, kogo miała na myśli jego znakomita przyjaciółka.
— To Józef Czechowicz, znasz go może?
— Nie, choć nazwisko obiło mi się o uszy.
— A ja zakochałam się w nim bez reszty — wyznała Golda. — Chcę, żebyś go poznał.
— Naprawdę? Znałem już kiedyś wielkiego poetę. Nazywał się Federico García Lorca — rzekł Mokrzycki. — Jego śmierć podczas wojny w Hiszpanii była dla mnie bolesna. Nie wiem, czy chcę poznawać kolejnych poetów, gdy znów mamy czas wojenny.
— Proszę cię tylko, żebyś mu pomógł — odrzekła Golda. — Wiele przeszedł. Nie ma nikogo, do tego zwolnili go z pracy.
— Za co?
— Za miłość niemożliwą — rzekła Golda, a Mokrzycki zrozumiał w mig.
Polski Lorca — pomyślał Mokrzycki z ironią, nie zdając sobie sprawy, jak blisko jest prawdy.
— Jestem zazdrosny o to, że zakochujesz się w poetach za moimi plecami.
— I słusznie! Bądź zazdrosny. Podarował mi tomik wierszy. Pomyślałam, że wyrecytuję ci jeden z nich, dokładnie oddaje to, co czułam, kiedy wyjeżdżałeś do Hiszpanii, mój mesjaszu.
Mokrzycki zrozumiał. Pamiętała mało wyszukany styl, w jakim ją zostawił. To nie on miał dyktować warunki, na jakich mieli przeżyć ów wieczór.
Golda zaczęła recytować z pamięci. Mówiła z taką dykcją i tak pięknie, że siedzący obok goście też się zasłuchali. Utwór Czechowicza nosił tytuł Urywki z podartego wiersza:
zaplecione ramiona…
walka ogromnych żądz…
a noc błyskiem gromów patrzy w nas pochmurna a w domu zrąb — uderza młot fali jeziornej
ponad świat ponad gromy burzę i nad ciebie rozszerza się jak tuman rozkosz przeogromna i gdy ja się na twoich biódr łodzi kolebię w domu szczęście króluje dusza ma bezdomna…
Erotyk był śmiały obyczajowo, ale Mokrzycki zwrócił uwagę na niezwykłą melodyjność wiersza, na jego wewnętrzną spoistość i obrazowość. Cóż mamy własnego, jeśli nie miłość? Mokrzycki miał już pewne doświadczenia w tej kwestii i wiedział, że nie można jej pomylić z Erosem, bożkiem nadzwyczaj kapryśnym. Nie mógł odmówić prośbie Goldy.
— Dobrze. Daj mu, proszę, adres do mnie. Niech przyjdzie za kilka dni na Freta, do mieszkania moich teściów. Zatrzymałem się u nich na czas pobytu w Warszawie.
Żydówka pięknie się uśmiechnęła.
— Mój mąż wyjechał do Łodzi. Będzie najwcześniej za kilka dni. Zresztą, jak wiesz, nasz układ jest dość luźny. Nie chcę się z tobą żegnać jak wtedy, kiedy wyjeżdżałeś do Hiszpanii.
To było zaproszenie. Mokrzycki czuł się samotny, więc nie mógł pozostać obojętny na taką propozycję ukojenia. Tej nocy byli ze sobą jak za dawnych lat.
*
Kiedy Antoni obudził się rankiem następnego dnia, Goldy nie było obok niego w pokoju hotelowym. Nie zdziwił się jej. Wróciła do swojego żydowskiego świata, do którego on z oczywistych powodów nie mógł mieć wstępu. Zostawiła mu jednak prezent. Obok niego na łóżku leżał tomik poezji Józefa Czechowicza Nuta człowiecza, wydany w czerwcu 1939 roku. To było pożegnanie Goldy. Na stronie tytułowej napisała:
TOBIE JA — PRZYPROWADZĘ GO DO CIEBIE GOLDA
Książkę Kurier z Teheranu kupicie w popularnych księgarniach internetowych: