Wróżda Marcina Sindery to słowiańska opowieść pachnąca krwią i żelazem z czasów, gdy bogowie stąpali po ziemi, a wojowie walczyli o wieczną chwałę.
Krwawe i niespokojne czasy przed panowaniem pierwszych Piastów. Draconis – potomek ludzkiej kobiety i boga Żmija – po latach tułaczki powraca na ziemię przodków, opętany żądzą zemsty. Chce odebrać dziedzictwo, które zostało mu skradzione, odzyskać godność, którą zdeptano. Na drodze do dopełnienia wróżdy – okrutnej zemsty rodowej, staje przeciwko niemu słowiański kniaź Popiołowłosy, władca grodu Giecz. To dopiero początek burzliwego ciągu zdarzeń, w którym główną rolę gra przeklęty, złakniony krwi miecz, Czerwień.
Marcin Sindera zaprasza do fantastycznego świata wojów, żerców, rębajłów i spektakularnych bitew, które na długo pozostają w pamięci. Wróżda to pełnokrwiści bohaterowie, których losami będziesz żył do ostatniej strony! Do lektury zaprasza Wydawnictwo Lira. W ubiegłym tygodniu w naszym serwisie zamieściliśmy premierowy fragment książki Wróżda. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Puszcza rozciągająca się na południe od Słonej Wody tętniła życiem. Co rusz między drzewami przemykały stada jeleni lub dzików. Wśród konarów ptaki polowały na owady, a do dźwięków żyjącego lasu dzięcioł dokładał charakterystyczne stukanie. Choć jednak puszcza wydawała się bezpiecznym, pełnym jedzenia rajem, Sklaven wiedział, że nie należy ulegać temu złudnemu wrażeniu. Był już dorosłym mężczyzną, nieraz stanął w murze tarcz i posiadł wiele nałożnic, ale prastare dęby nadal wzbudzały w nim respekt. A gdy w borach zapadał zmrok, z wykrotów i jam wypełzały istoty nocy, które tylko czyhały na nieostrożnych wędrowców. Strzygi, licho i rusałki uwielbiały krew żywych i nigdy nie przepuszczały okazji, by ponownie poczuć jej metaliczny smak w zębatych paszczach. Draconis, syn Żmija, należał w pewnej części do świata leśnych stworów, lecz zachowywał wielką ostrożność, wędrując w cieniu drzew. Na początku podróży, jeszcze w Gdani, kupili wraz z Wigoszczem od miejscowych rybaków żywność. Zaopatrzeni w suszone kawałki ryb, kaszę, trochę korzeni i bukłak mocnego miodu mogli się posilać, nie przerywając marszu.
Ziemia lechicka, którą przemierzali, obfitowała w liczne dobra. Im dalej posuwali się na południe, tym więcej mijali dobrze prosperujących osad rolnych, samotnych dworów, wiosek smolarzy czy chatek bartników. Co bogatsi kmiecie nie tylko wypalali puszczę pod uprawę ziemi, lecz także wykorzystywali żelazne radła. Dzięki temu plony były duże, a gleba nie jałowiała szybko. Bartnicy zbierali po lesie tyle miodu, że trudno go było przerobić. Krowy dawały aromatyczne mleko, a świnie obrastały grubo tłuszczem. Choć letnią porą tutejszy lud nie przymierał głodem, żył raczej skromnie.
Łupieżcze wyprawy sąsiednich plemion — Obodrytów z zachodu czy Estów ze wschodu — nie sięgały tak głęboko na ziemię Sklavenów. Ponieważ ludziom żyło się łatwo, a najgroźniejszym wrogiem był zazdrosny sąsiad, władcy nie dbali przesadnie o grody, nie przykładali się do umacniania wałów czy reperowania osłabionej przez czas palisady. Wojowie stacjonujący za drewniano-ziemnymi obwarowaniami wyglądali na znudzonych służbą. Wsparci na włóczniach raz na jakiś czas łypali na podróżnych spod czepców z grubej skóry. Pomimo to Sklaven nie stracił czujności. Wciąż był uważny i kazał przewodnikowi unikać większych grup. Jeżeli na drodze dostrzegli uzbrojonych jeźdźców czy piechurów, woleli rychło zejść im z oczu i przeczekać pośród drzew i krzewów. Draco nie wjeżdżał również do mijanych grodów. Po zapasy wysyłał zawsze sklaveńskiego towarzysza, który handlował z kmieciami żyjącymi w samotnych zagrodach. Za jadło, piwo i miód płacił drobnymi przedmiotami z żelaza, które miało wśród tutejszych plemion dużą wartość, a dla Draconisa było czymś powszednim.
— To już szósty dzień marszu — powiedział Wigoszcz. — Chciałbym dzisiaj ustrzelić łanię lub szaraka. Zatrzymajmy się przy tamtym źródełku. — Wskazał miejsce idealne na obóz.
Wojownik chętnie przystał na tę propozycję. Sam miał już serdecznie dosyć jedzenia suszonej ryby czy korzeni. Musiał również dać odpocząć wierzchowcowi niosącemu ciężki dobytek. Liczył, że upolują większą zwierzynę, którą posilą się od razu, a resztę uwędzą w ognisku i zabiorą w dalszą drogę. Na samą myśl o tym ślina wypełniła mu usta.
Wigoszcz wyjął z pokrowca cisowy łuk. By sprawdzić, czy z drewnem wszystko w porządku, przeciągnął po nim dłonią. Z natartej łojem sakiewki wysupłał skręconą z lnianych włókien cięciwę i sprawnie nałożył na rogowe gryfy wieńczące łęczysko. Z baraniej skóry, która miała chronić je przed zamoknięciem, odwinął kilka strzał. Gdy był gotowy, ruszył między drzewa w poszukiwaniu zwierzyny.
Draconis został w obozie i z wielką przyjemnością rzucił na ziemię cały swój ekwipunek. Rozkulbaczył konia, związał mu nogi powrozem, po czym puścił między drzewa, aby się pasł. Sam usiadł na chwilę pod rozłożystym bukiem i pozwalając odpocząć zmęczonym mięśniom, odszpuntował bukłak. Gdy sycony miód przyjemnym ciepłem rozlał się po jego wnętrznościach, przygotował palenisko i poznosił suche gałęzie do podtrzymania ognia.
Jeszcze przed zapadnięciem zmroku do obozu wrócił Wigoszcz. Niósł przewieszoną przez plecy młodą sarnę — w sam raz, żeby dwóch najadło się do syta.
— Krew dla leśnych duchów upuściłem daleko od obozu. Powinny się nażreć i nie nękać nas dzisiejszej nocy — rzucił wyraźnie zadowolony z polowania.
— Dobrze uczyniłeś. Nie jesteśmy u siebie i lepiej, byśmy nie wchodzili w drogę władcom puszczy. Niech nie interesują się naszą obecnością. Łyknij miodu dla kurażu, a ja sprawię kozę.
Draco szybko wziął się do pracy. Wiedział, jak należy skórować i dzielić dziczyznę.
Nagle ciszę panującą w lesie przeszyły kwik konia i krzyk jakiegoś mężczyzny. Po chwili rozległy się jeszcze wzburzone głosy kilku osób. Draconis zerwał się na równe nogi i skoczył w kierunku ogniska, by je zasypać.
Nie zdążył.
Niespodziewanie runął na niego Wigoszcz. W dłoni dzierżył długi nóż, a w jego oczach palił się ogień szaleństwa — chciwość wzięła w nim górę.
Draco ledwo uniknął śmiertelnego pchnięcia w brzuch. W ostatnim momencie, wykręcając boleśnie ciało, zszedł z linii ciosu, ale zahaczył stopą o kamień i padł na plecy w ściółkę. Wigoszcz rzucił się za nim, chcąc go podziurawić jak sito. Zaskoczony Sklaven pochwycił rękę z nożem. Kmieć, choć mniejszy, był zaskakująco silny, a żądza mordu i wizja zagarnięcia bogactw Draconisa tylko go wzmacniały. Warczał, sapał i stękał, jego spieniona ślina zaś ściekała na twarz wojownika. Ostrze coraz bardziej zbliżało się do piersi rębajły. Wigoszcz napierał całym ciałem, a Draco z trudem utrzymywał się przy życiu. Lewą ręką zaczął macać ziemię w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby się stać bronią.
W końcu wyczuł polano, które wcześniej przyniósł z myślą o ognisku. Z trudem przygarnął je bliżej, zacisnął na nim dłoń, wziął zamach i zdzielił wroga w ucho. Cios na chwilę zamroczył Wigoszcza, co wystarczyło rębajle do przejęcia inicjatywy. Odepchnął od piersi zbrojne ramię, zakręcił się jak fryga i zrzuciwszy z siebie kurdupla, sprawnym koziołkiem przygwoździł go do ziemi.
Wyczerpany Wigoszcz nie był w stanie się bronić. Wciąż ściskał w dłoni nóż, ale z każdym oddechem uchodziła z niego wola walki. Teraz ostrze skierowane było ku jego piersi. Draco spoglądał w oczy przeciwnika i widział w nich rosnącą panikę. Sztych noża powoli zagłębiał się w ciało, a przewodnik nie miał nawet siły krzyczeć.
Draconis naciskał na rękojeść, aż żelazo całkowicie zniknęło między żebrami kmiecia. W pewnym momencie Wigoszcz zwiotczał, a rębajło szybko pchnął kilka razy bezwładne już ciało. Po chwili mężczyzna wydał ostatni dech.
Ale to nie był koniec.
Draco wziął kilka głębokich oddechów, otarł pot z czoła, a zakrwawione ostrze odrzucił na trupa. Podbiegł do rzeczy, które zostawił pod drzewem. Chwycił tarczę i wyszarpnął z pochwy magiczny miecz. Czerwień zażądał daniny krwi, ale wojownik prędko poskromił ostrze. Choć krew w nim kipiała, chciał zachować wolną wolę i zdrowy rozsądek. Nie wiedział, co go czeka za kilka chwil.
Ostrożnie niczym kot podkradł się do miejsca, z którego wcześniej doszły go niepokojące dźwięki. Ukryty za drzewami dojrzał leżącego na ziemi człowieka. Z jego pleców wystawało drzewce strzały, nie ruszał się i nie wydawał żadnych dźwięków. Zapewne był już martwy. Grot utkwił w miejscu, z którego było najbliżej do serca.
„Biedak, nawet nie wiedział, że umiera” — pomyślał wojownik.