Jedno jest pewne. Wojna sprawia, że mocniej czuje się życie. I daje nam przekonanie, że jesteśmy wyjątkowi. Nie uwierzę, jeśli któryś z moich kolegów zaprzeczy. Szkoda tylko, że płaci się za to taką cenę.
Zawód reportera wojennego wciąż pozostaje domeną mężczyzn. Mało jest kobiet, które pokazują wojnę na pierwszej linii frontu. Ćpuny wojny to opowieść polskiej reporterki, która przedstawia życie codzienne kobiety korespondenta wojennego bez upiększeń i kompromisów: pęd na lotnisko, łapanie najlepszych połączeń. Szybko, szybciej. Ostrzał, ucieczka, adrenalina. Lajf, zsyłanie materiałów, kolejny lajf, znowu ostrzał. A także brutalna prawda o tym, co dzieje się po powrocie do domu.
Wojtacha pisze mocno, dosadnie, szczerze. Często ujawnia to, co w ludziach – także w niej samej – niepiękne. Potrafi walnąć prosto z mostu. Zakląć. Jej narracja jest obrazowa. Bywa – naturalistyczna do bólu, chwilę później odbiegając daleko w stronę niemalże poetyckości opisu.
- recenzja książki Ćpuny wojny
Do lektury publikacji Anny Wojtachy zaprasza Wydawnictwo Bellona. W ubiegłym tygodniu zaprezentowaliśmy Wam premierowy fragment książki Ćpuny wojny. Dziś czas na kolejną odsłonę tej opowieści:
Wytaczamy się z lotniska i w panującym ciągle na zewnątrz mroku odnajdujemy czekający na nas minibus i kierowcę. Na szczęście mówi po rosyjsku. Jest nas sześcioro. Dwie ekipy telewizyjne i dwóch radiowców. Czasami im zazdrościłam. Podróżowali z plecakami i magnetofonami mieszczącymi się w kieszeni. „Telewizory”, jak nas nazywali, to co innego. Dwunastokilogramowa kamera, statyw, began, kable, laptopy, mikrofony, zapasowe baterie. Jesteśmy jak beduini podróżujący z całym dobytkiem. Do mnie zawsze należało, poza pilnowaniem swoich rzeczy, noszenie begana i często statywu ważącego około ośmiu kilogramów. Jego metalowe ramiona odciskały swoje ślady na moich, plecak ciążył, a za sobą w walizce na kółkach ciągnęłam begana. Myślę, że często wyglądałam żałośnie.
– Jeździliśmy z kolegami na wojnę po prostu po to, żeby pokazać zło, które dzieje się nie tak przecież daleko od nas. By ludzie się o nim dowiedzieli. A potem przyszło uzależnienie od adrenaliny i wielu z nas nie potrafiło już inaczej żyć
- wywiad z Anną Wojtachą
Droga do Tbilisi ciągnie się w nieskończoność. Jest niewygodnie, co chwila podskakujemy na wertepach. Bus, którym jedziemy, nie ma chyba żadnej amortyzacji. Próbuję zasnąć. Kiedy już mi się udaje, Piotr zaczyna niemiłosiernie chrapać. Postanawiam położyć się na podłodze między siedzeniami. Pod głową układam kurtkę i kamizelkę kuloodporną. Miarowa praca silnika kołysze mnie do snu. Jak zwykle w drodze w tamtą stronę zastanawiam się, co nas czeka, co zobaczymy, kiedy już przyjedziemy, z czym będziemy musieli się zmagać, co nas przerośnie, co się uda, a co uda nam się spieprzyć. Chyba najlepiej ujął to kiedyś Paweł, wspominając swój lot do Bagdadu wtedy, kiedy już nikt nie chciał tam latać: „Siedziałem w tym cholernym samolocie i zastanawiałem się, po co, do diabła, znowu tam lecę. Dlaczego to robię?”. A jednak to robił, pamiętając przecież to, co się stało w Czeczenii. Podczas drugiej wojny czeczeńskiej na drodze do Groznego Pawła i Waldka zatrzymali rosyjscy żołnierze. Kazano im wysiąść z samochodu. Pijany sołdat przystawił Pawłowi pistolet do skroni.
– Odliczaj – powiedział.
– Ale do ilu? – zapytał ze stoickim spokojem Paweł. To chyba rozbroiło żołnierza.
Takie historie ma na koncie wielu z nas. Ale tylko kilkoro nadal wraca na wojnę. Wiemy, że po każdym wyjeździe jesteśmy trochę inni, niekoniecznie lepsi, a jednak mimo to pchamy się tam, nie patrząc na konsekwencje.
Nagle samochód gwałtownie hamuje, a Piotr z całym impetem ląduje na mnie. Przez pierwsze sekundy nie mogę oddychać. Potem wydaję z siebie potworny krzyk połączony z dużą ilością przekleństw. Kierowca zatrzymuje auto. Wysiadamy na chwilę.
– Baranie, mogłeś mnie zabić! – wrzeszczę do Piotra.
Przeprasza. Zasnąć już się jednak nie da. Zaczynają się rozmowy i palenie papierosów mimo sprzeciwu kierowcy. Wreszcie stajemy, żeby zjeść śniadanie. Restauracja ma duży taras. Siadamy przy największym stole i zamawiamy lokalne specjały. Jest ciepło, słońce operuje coraz wyżej, w powietrzu unosi się kurz. Zza ciemnych okularów obserwuję mężczyzn przy stolikach obok. Wcześniej to oni dokładnie zmierzyli mnie wzrokiem. Nie dość, że jestem jedyną kobietą w tym lokalu, to w dodatku jestem inna niż ich żony, narzeczone, córki czy matki. Tu, daleko od stolicy Azerbejdżanu, kobiety zakładają długie spódnice, a włosy nierzadko zakrywają chustkami. Ja tymczasem jestem w dżinsach, rozchełstanej koszuli, palę papierosy i wcale nie krępuje mnie męskie towarzystwo. Już za chwilę jednak dość boleśnie odczuję, że to męski świat, przynajmniej w tym restauracyjnym mikrowymiarze. Na razie na talerzach pojawiają się szaszłyki, grillowane mięso, sałata z cebulą i pomidorami i cudowny, puszysty chleb. Jemy jak wygłodniałe dzieci, nie używając sztućców. Naszego kierowcę wyraźnie cieszy nasze zamiłowanie do lokalnej kuchni. Raz po raz podtyka któremuś z nas kolejną porcję mięsa, zachwala warzywa, przykłada pod nos chleb i zaciąga się jego zapachem jak opium.
Książkę Ćpuny wojny kupicie w popularnych księgarniach internetowych: