Ewa to ambitna absolwentka architektury wnętrz, która z powodu konfliktu w pracy wyjeżdża do Drezna i znajduje zatrudnienie w domu opieki. Młoda kobieta nie posiada żadnego doświadczenia w zawodzie, ale jej empatia oraz pozytywna energia sprawiają, że szybko zdobywa sympatię współpracowników i staje się ulubienicą podopiecznych.
Wszystko się zmienia, kiedy Ewa niespodziewanie otrzymuje prezent bożonarodzeniowy od jednej z mieszkanek domu seniora. Kobieta chce pomóc dziewczynie w spełnieniu marzenia o założeniu własnej firmy. Ewa przyjmuje podarunek i od razu rzuca się w wir pracy. Jesienią podejmuje się remontu pewnej tajemniczej posiadłości. Nie spodziewa się, że nowe zlecenie może stać się dla niej nie tylko początkiem wielkiej kariery, lecz także... czegoś znacznie ważniejszego.
W czasie świąt w starej rezydencji, pachnącej igliwiem i cynamonem, Ewa będzie miała szansę znaleźć to, do czego tak bardzo tęskniło jej serce.
Do przeczytania książki Jolanty Kosowskiej Cicha noc zaprasza Wydawnictwo Zaczytani. Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment książki Cicha noc:
Wagony ruszyły. Już po chwili peron został w tyle. Pociąg wyjechał z dworca. Nagle oślepiło mnie słońce. Promienie odbijały się od białej powierzchni śniegu, który skrzył się w słonecznym blasku. W cieniu budynków wydawał się niebieski. Jeszcze przed chwilą nasze ręce dotykały się przez szybę okna. Po chwili odgwizdano odjazd. Robert się cofnął. Przyłożył rękę do ust w symbolicznym geście. Też przesłałam mu pocałunek i poczułam się podobnie jak pięć lat temu. Wtedy odwiozłam go na lotnisko. Odprowadziłam do terminalu. Nie mogliśmy się rozstać. Jeszcze ostatnie pocałunki, jeszcze ostatnie splecenia dłoni, pospieszne szepty, wyznania, zapewnienia. Czas pędził jak szalony. Raz po raz ktoś przeciskał się obok nas. Kolejny raz wzywano do odprawy. Pocałował mnie, ruszył, po chwili odwrócił się i pomachał mi ręką. Przyłożył dłoń do ust, przesłał pocałunek. Miał polecieć tylko na chwilę, załatwić kilka pilnych spraw i wrócić na wyspę. Los miał wobec nas zupełnie inne plany. Nie widzieliśmy się przez pięć lat…
– Nie zawsze warto odjeżdżać – odezwała się starsza kobieta siedząca obok mnie.
Podskoczyłam jak oparzona. Przestraszyłam się. Zapomniałam o jej obecności. Zajęła miejsce przy mnie, kiedy ja już siedziałam. Wtedy na chwilę podniosłam na nią wzrok. Potem zupełnie o niej zapomniałam. Moje myśli krążyły wokół Roberta. Całą sobą chłonęłam nasze pożegnanie.
– Nie zawsze warto odjeżdżać – powtórzyła nieznajoma. – Czasami to ucieczka przed szczęściem.
Ja nie uciekałam przed szczęściem. Jechałam na święta do Polski. Potrzebowałam czasu, żeby wszystko przemyśleć. Chciałam chociaż na chwilę wrócić do swojego ustabilizowanego życia. Bez wzlotów, ale też bez upadków. Taka nuda była mi potrzebna. Przywracała poczucie bezpieczeństwa. Ostatnio za dużo się działo, za szybko i za intensywnie. Wszystko stawało się coraz mniej realne. Miałam wrażenie, że śnię. Bałam się, że kiedy się obudzę, to znowu będę sama. Wróci ten koszmar sprzed pięciu lat. Nagle z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk nadchodzącej wiadomości:
Ewo, wysiądź na następnej stacji, na Bahnhof Mitte. Nie wyobrażam sobie świąt bez Ciebie. Nie wyobrażam sobie bez Ciebie mojego życia. Idiotycznie straciliśmy pięć lat. Zróbmy prawdziwe święta w naszym drezdeńskim domu. Zakochałem się w Tobie i nigdy nie przestałem Cię kochać. Nie zniszczmy tego kolejny raz. Niech nadchodząca wigilijna noc należy do tych cudownie cichych. Ewa
Trzy tygodnie wcześniej
Uciekł mi ostatni tramwaj. Nocne ruszały dopiero za godzinę. Nie miałam siły czekać. Marzyła mi się ciepła kąpiel, herbata śliwkowa z miodem i pomarańczą, wygoda mojego łóżka. Chciałam jak najszybciej skończyć pracę przy urządzaniu tego domu. Lubię to, czym się zajmuję, ale to zlecenie zaczynało mi już ciążyć. Zasiedziałam się, upinając zasłony, potem nie mogłam znaleźć klucza. Kiedy nareszcie wybiegłam z tego domu, to uciekł mi ostatni tramwaj. Dobiegłam do autobusu, ale on nie dojeżdża do mojego domu. Przed chwilą wysiadłam na ostatnim przystanku i ruszyłam szybkim krokiem przez Most Augusta.
Zmarznięty śnieg skrzypiał mi pod butami. Pojedyncze drobne płatki wirowały w świetle latarni. Szara powierzchnia wody Łaby usiana była białymi łatami kry. Wiał zimny wiatr. Wydawało mi się, że jego podmuchy przeszywają mnie na wylot. Było przenikliwie zimno. Zwykle lubię drogę przez Most Augusta, ale dzisiaj było inaczej. Byłam za bardzo zmęczona, żeby cieszyć się widokiem starówki. Zazwyczaj zatrzymuję się na moście, żeby popatrzeć na przycumowane przy nabrzeżu parowce, na podświetloną kopułę akademii i wznoszącą się nad nią złotą postać anioła, na monumentalne Frauenkirche. Dzisiaj tego nie zrobiłam. Na moście wiatr wiał jeszcze silniej. Próbowałam otulić twarz szalikiem. Mocniej naciągnęłam czapkę. Ręce marzły mi pomimo grubych rękawiczek. Na twarzy czułam marznące drobiny lodu, które kłuły jak igły. Most wydawał mi się dłuższy niż zwykle. Szłam szybkim krokiem. Za mostem skręciłam w lewo i ruszyłam wzdłuż nabrzeża. Tu było zaciszniej i spokojniej. Na przycumowanych parowcach paliły się lampki na choinkach. Niech to szlag! – pomyślałam. – Już za chwilę święta. Muszę zdążyć z urządzaniem tego mieszkania do trzeciej niedzieli adwentu. To był jeden z punktów umowy. Ponoć najważniejszy.
Na nabrzeżu przycupnęły dziesiątki mew. Zatrzymałam się przy nich na chwilę. Właśnie chciałam znaleźć w torebce niezjedzoną kanapkę, kiedy nagle ptaki wzbiły się do lotu. Coś je spłoszyło. Rozejrzałam się niepewnie. Jak okiem sięgnąć nie widziałam żadnego człowieka. Nikt o zdrowych zmysłach nie spaceruje tutaj zimą w środku nocy. Na moście też nie mijałam nikogo. W autobusie byliśmy tylko ja i kierowca. Ptaki zakołowały i opadły kilkanaście metrów dalej. Ruszyłam w ich stronę, ale one znowu wzbiły się w powietrze z przeraźliwym krzykiem. Tym razem usiadły na wodach Łaby.
– Dobry wieczór! – Usłyszałam za moimi plecami.
Serce podskoczyło mi do gardła. Odwróciłam się gwałtownie. Nie widziałam twarzy mężczyzny, tylko jego sylwetkę otoczoną aureolą światła padającego z najbliższej latarni. Ubrany był w dres, na głowie miał wełnianą opaskę, pół twarzy zasłaniał mu gruby puchaty szalik, na nogach miał sportowe obuwie. Jakiś idiota pomyślałam. – Kto o zdrowych zmysłach biega zimą w środku nocy.
– Dobry wieczór! – odpowiedziałam. Zatrzymał się w pewnej odległości ode mnie.
– Wszystko w porządku? – zapytał przyjaźnie.
Patrzył trochę na mnie, trochę na mewy i trochę na moją otwartą torebkę, w której przed chwilą szukałam niezjedzonej kanapki.
– W porządku – odpowiedziałam pewnie.
Pomyślałam, że on też ma mnie za idiotkę, która w zimową noc przyszła karmić ptaki.
– Wracam z pracy – powiedziałam na swoje usprawiedliwienie.
Ruszyłam. On też ruszył. Minął mnie. Przebiegł kilkadziesiąt metrów, odwrócił się i pomachał w moją stronę.
***
Całe przedpołudnie spędziłam na jarmarku bożonarodzeniowym. Na Striezelmarkt o tej porze jest prawie pusto. W tych godzinach drezdeńczycy w większości pracują, a turyści przyjeżdżają licznie dopiero w weekendy.
W środowe przedpołudnie było tu cicho i spokojnie. Pojedyncze osoby spacerowały pomiędzy straganami. Szukałam pomysłów na niestandardowy bożonarodzeniowy wystrój mieszkania. Niestandardowy – powtarzałam w myślach już kolejny raz. Jakbym sama próbowała przekonać siebie, że oryginalny wystrój będzie korzystniejszy od tradycyjnego. Mnie się marzyła tradycyjna choinka obwieszona różnościami, z których każda przywodzi na myśl ciepłe wspomnienia, i do tego bombki z kolekcji mojej babci. Każda z tych ozdób jest inna. Moja babcia ostatnie lata swojego życia spędziła na zbieraniu dekoracji choinkowych, pochodzących z różnych zakątków Europy. Na drzewku w moim mieszkaniu poza bombkami będzie jeszcze łańcuch ze słomek, który robiłam w ubiegłym roku z Ritą, będą światełka o ciepłym, żółtym blasku, które dostałam od Romy, cukierki, które smakują najlepiej, kiedy się je zerwie z choinki, i całe mnóstwo pierników, które postanowiłam w tym roku upiec. Ta ciepła, pachnąca igliwiem i piernikami choinka będzie w moim mieszkaniu pod warunkiem, że zdążę i nie zabije mnie wcześniej urządzanie tamtego domu. Tam wystrój miał być zupełnie inny, niestandardowy. Niestandardowy – powtórzyłam w myślach kolejny raz, jakbym próbowała się oswoić z tym określeniem. Zleceniodawca napisał wyraźnie, że nie lubi kiczu i tandety. Życzy sobie, żeby było elegancko, inaczej niż wszędzie, a pomimo to świątecznie i ciepło. Nie miało być cukierkowo, a ze smakiem, jakby jedno zaprzeczało drugiemu. Kolejny raz szłam od straganu do straganu, szukając inspiracji. Gdyby nie to, że to zlecenie przekładało się na dobre pieniądze, a mojej firmie z końcem roku wiodło się nie najlepiej, to już dawno zrezygnowałabym z tej pracy. Od początku wszystko było nietypowe i dziwaczne.
Firmę założyłam na początku tego roku, kiedy postanowiłam skończyć z pracą jako opiekunka w domu seniora i spróbować sił w swoim prawdziwym zawodzie. Namówiła mnie do tego pani Rita Stamler, która twierdziła, że człowiek powinien gonić swoje marzenia, a ja jej zdaniem nie wyglądałam na kogoś, kto chce przez całe życie myć tyłki i przebierać pampersy podopiecznym w domu starców. Pomogła mi. Zmotywowała mnie. Rozbudziła uśpione we mnie marzenia. Wjechała na ambicję. Przed dwoma laty ukończyłam studia na kierunku architektura wnętrz. Potem przez rok pracowałam w zawodzie. Wyjechałam do Niemiec i zaczęłam pracować w domu starców. Teraz znowu, dzięki pani Stamler, zajęłam się projektowaniem wnętrz. Trudno zaistnieć na rynku, mając bardzo skromne portfolio.
Pierwszym zleceniem była aranżacja mieszkania Romy. Roma była moją koleżanką z pracy. Jej smutną kawalerkę zmieniłam w ciągu dwóch tygodni w oazę ciepła, energetyzującą pomarańczowym kolorem ścian i wyciszającą stonowaną oliwkową zielenią mebli. Zrobiłam pierwsze zdjęcia, które wrzuciłam na stronę internetową mojej firmy. Potem weszłam we współpracę z pośrednikiem nieruchomości, zajmującym się wynajmem umeblowanych mieszkań na terenie Drezna. Zależało mu na tym, żeby za pomocą kilku drobiazgów sprawić, by każda z wynajmowanych przez niego nieruchomości miała swój charakter i była czymś wyjątkowym.
– Ktoś, kto przyjeżdża na kilka miesięcy do Drezna, żeby tutaj pracować, nie ma czasu ani siły angażować się w urządzanie mieszkania. Z przyjemnością wynajmie coś już gotowego. Nikt nie chce czuć się przez parę miesięcy jak w hotelu. Gdyby chciał się tak czuć, to nie szukałby mieszkania do wynajęcia, tylko taniego hotelu w mieście. Tanich hoteli w Dreźnie nie brakuje. On chce się czuć jak w domu – tłumaczył Karl, na czym będzie polegała moja praca. – Wnętrze domu musi różnić się od poprawnego chłodu hotelowych pokoi. Ty zadbasz o to, żeby niewielkim kosztem każde z tych mieszkań miało swój niepowtarzalny charakter. Ma być ciepło, przyjemnie, elegancko i praktycznie. Coś dla ciała i coś dla ducha. W takich wnętrzach najlepiej się odpoczywa.
Wciągnęło mnie projektowanie wystroju tych mieszkań. Karlowi się podobało. Mnie to bawiło. Powstawały coraz śmielsze projekty. Potem wpadło pierwsze duże zlecenie. Bogaty, starszy Anglik chciał mieć mieszkanie, które byłoby eleganckie i charakterem pasowałoby do jego pracy i do Drezna. Okazało się, że jest pianistą. Kiedyś był bardzo znany, teraz koncertował już rzadko. Karl znalazł mu mieszkanie z olbrzymim panoramicznym oknem wychodzącym na kopułę Frauenkirche, z dużym salonem, w którym mógł grać kameralne koncerty dla kilkunastu osób. Spodobał mu się wystrój stworzony przeze mnie. Fortepian stał na małym podeście na tle olbrzymiego okna. Przy fortepianie postawiłam na podłodze parę latarenek. Jedna z nich, znacznie wyższa od innych, stała z tyłu, za fortepianem, tuż przy oknie, które wychodziło na kopułę monumentalnego kościoła. Oliwkowe ściany kontrastowały z kremowym kolorem głębokich foteli. Delikatne boczne światło dodawało wnętrzu magii. Całości dopinały drzewka pomarańczowe i oliwne w dużych glinianych donicach, ustawione wzdłuż ściany. Było prosto, elegancko i z klasą. Do salonu przylegały sypialnia i pokój do pracy, które urządzone były praktycznie i wygodnie. To dzięki Richardowi i jego koncertom, granym w urządzonym przeze mnie wnętrzu, pojawiło się mnóstwo zdjęć w Internecie. Dzięki Chopinowi, Beethovenowi, Mozartowi i Czajkowskiemu nagle miałam sporo zleceń, a moja firma rozwijała się szybko. To był dobry czas dla mojej działalności i dla mnie.
Potem nadeszły wakacje. Kiedy temperatury na dworze przekraczają trzydzieści stopni, to mało kto myśli o zmianie wystroju mieszkania. Poinformowałam na stronie internetowej o krótkim urlopie i na parę tygodni zawiesiłam działalność. Teraz już wiem, że to był błąd i że tak się nie robi. Nie podcina się gałęzi, na której się siedzi, i wiem, że żelazo należy kuć, póki jest gorące. Tym urlopem zepsułam wszystko, co tak pieczołowicie budowałam przez kilka miesięcy. Rynek nie cierpi pustki. Pustka prowokuje do powstania nowych firm. Ja wyjechałam na kilka tygodni do Polski i to wystarczyło, że wypadłam z rynku. Kiedy wróciłam, to nie miałam nowych zleceń. Dopiero w połowie września napisał do mnie pewien mężczyzna, który zlecił mi aranżację wnętrz w starym domu stojącym w dużym ogrodzie w drezdeńskiej dzielnicy Loschwitz. Ponoć otrzymał ten dom dwa lata temu jako darowiznę od bezdzietnej siostry swojego dziadka. Sam też pochodził z Drezna, ale od wielu lat mieszkał na jednej z greckich wysp. Do tej pory nie miał czasu zająć się tą nieruchomością. W tej chwili też nie miał tego czasu, ale zależało mu na remoncie. Rozważał wynajęcie tego domu. Twierdził, że za parę lat chce wrócić do Drezna i zamieszkać w Loschwitz. W obszernym e-mailu opisał mi budynek i ogród. Obiekt miał sto pięćdziesiąt metrów kwadratowych powierzchni i stał na stoku jednego ze wzgórz otaczających Drezno. Klucze miałam odebrać od kobiety mieszkającej w sąsiednim domu. Była połowa września, a jemu zależało, żeby wszystko było gotowe przed świętami Bożego Narodzenia, najpóźniej na trzecią niedzielę adwentu. Obiecywał dobre wynagrodzenie i spory budżet na działania.
„Z tego, co pamiętam – pisał – mieszkanie jest podzielone na cztery albo pięć pokoi rozmieszczonych wzdłuż ciemnego korytarza. Proszę zobaczyć, pomyśleć, dać znać, czy się Pani tego podejmie. Ważny jest też ogród. On zdziczał przez ostatnie lata, a zawsze stanowił nierozerwalną całość z domem”.
Pojechałam. Poszłam odebrać klucze od sąsiadki.
– Nazywam się Ewa Malinowska – przedstawiłam się jej.
– Wiem – nie dała mi dokończyć. – Robert mówił mi o pani. Dzwonił wczoraj do mnie. Ja nazywam się Eryka Menzel. – Uśmiechnęła się szeroko. – Niech pani wejdzie na chwilkę. Nie przywykłam rozmawiać w drzwiach. Moja babcia mówiła, że rozmowy przez próg przynoszą pecha, a ja myślę zupełnie inaczej. Są pospieszne i przez to byle jakie, jakbyśmy nie szanowali swojego rozmówcy. Proszę wejść! – powtórzyła, zachęcając mnie gestem.
Już po chwili usiadłyśmy w kuchni.
– Przepraszam, że zaprosiłam panią do kuchni – powiedziała kobieta. – Uważam, że kuchnia to serce każdego domu. Mnie właśnie tutaj rozmawia się najlepiej.
Siedziałyśmy przy stole przykrytym haftowanym obrusem.
– Lubię kuchnie. – Uśmiechnęłam się do niej.
– Robert mówił, że zajmuje się pani architekturą wnętrz i być może podejmie się pani remontu tego domu. To dom jego babci, a właściwie to ciotecznej babki, czyli siostry jego od kilkunastu lat już nieżyjącego dziadka. W tym domu już bardzo długo nic nie robiono. Rita mieszkała wiele lat sama. Nie życzyła sobie żadnego remontu. Od jakiegoś czasu tutaj nie bywa – rozgadała się pani Eryka.
– Nie bywa? – Nie zrozumiałam.
– Ponad rok temu zachorowała i była w szpitalu. Po wyjściu z niego nie mogła być sama. Na kilka tygodni trafiła do kurzzeitpflege.
– Kurzzeitpflege?
– Pani nie stąd, to pani tego nie zna. To taka forma opieki poszpitalnej – wyjaśniła. – Odwiedziłam Ritę tam kilka razy. Spodobało jej się, postanowiła nie wracać do domu i zamieszkać na stałe w domu seniora. – Zamilkła na chwilę. – To była dla mnie zupełnie niezrozumiała decyzja. Jej już nic nie było. Może poruszała się odrobinę mniej sprawnie niż wcześniej, ale sądzę, że fizjoterapia by jej pomogła. Zawsze, kiedy o tym myślę, to nachodzą mnie wątpliwości. – Zamyśliła się. – Ja lubię wszystko rozumieć. Nie wiem, czy pani myśli podobnie. – Podniosła wzrok, spojrzała na mnie. – To, czego nie rozumiem, wzbudza mój niepokój. Wydaje mi się, że za tym musi kryć się jakieś drugie dno. Zamilkła ponownie. – Nie rozumiem, dlaczego taka jeszcze pełna życia kobieta zdecydowała się zamieszkać w domu starców – dodała po chwili. – To zupełnie do niej nie pasuje. Trochę tak, jakby wolnego ptaka zamknąć w klatce, a on byłby z tego zadowolony. Jakaś bzdura – dokończyła ciszej.
Przez chwilę siedziałyśmy w milczeniu.
– Próbowałam nawet porozmawiać o tym z panem Robertem, ale on mnie zbył. Nieważne. Nie moja sprawa. Każdy człowiek odpowiada za swoje życie i sam powinien podejmować ważne dla siebie decyzje. Mnie to zaskoczyło, bo przez prawie całe życie mieszkałyśmy obok siebie. Każdego dnia piłyśmy razem poranną kawę. Zawsze wydawało mi się, że znamy się doskonale, że myślimy podobnie, że obie cenimy sobie niezależność. Pomyliłam się. Nigdy jednak nie zna się nikogo tak do końca. Nieważne – powtórzyła, jakby sama chciała siebie o tym przekonać. – Nie moja sprawa. To mnie nie dotyczy.
Zamilkła. Wstała. Pokręciła się po kuchni. Otworzyła okno. Do pomieszczenia wpadły podmuchy chłodnego powietrza. Poranki we wrześniu bywają już chłodne, chociaż dni są jeszcze wspomnieniem gorącego lata. Usiadła po chwili tuż obok mnie.
– Wróćmy do tamtego domu – odezwała się. – Nie wiem, czy był kiedykolwiek remontowany. Nie pamiętam niczego takiego. Tam czas zatrzymał się zaraz po bombardowaniu Drezna w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym. Mama Rity umarła na początku wojny. Zachorowała na zapalnie płuc. Przebieg choroby był gwałtowny. Nie miała szans. Tak przynajmniej opowiadali moi rodzice. Ojciec Rity zginął w trakcie bombardowania szpitala, w którym pracował. Był znanym drezdeńskim lekarzem. To był dobry człowiek. Pomógł wielu. Kiedy zginął, Rita miała dziesięć lat. Jest ode mnie o parę lat starsza – rozgadała się pani Eryka. – Ich dom w trakcie bombardowania nie ucierpiał. Zresztą wtedy naloty dywanowe dotyczyły głównie centrum miasta. Ritą zaopiekowała się siostra jej ojca. Rita bardzo przeżyła śmierć rodziców. Skończyła szkołę, zdała maturę i wyjechała na studia do Jeny. Nie chciała studiować w Dreźnie. Nie lubiła być sama w tym domu. W kółko wyjeżdżała i wracała. Potem na krótko po studiach zamieszkała w Lipsku. Miała starszego brata, ale Thomas po wojnie nie wrócił do rodzinnego domu. Miał dwadzieścia jeden lat, kiedy skończyła się wojna. Do października tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku służył w Grecji – opowiadała pani Eryka.
Nie przerywałam jej.
– Zapewne panią zanudzam tymi informacjami – powiedziała nieoczekiwanie. – Ale myślę, że są one ważne dla remontu tego budynku. Stare domy moją swój klimat. Szkoda byłoby zniszczyć jego atmosferę. Taki dom pozbawiony swojej przeszłości byłby jak drzewo pozbawione korzeni. Myślę, że pani powinna cokolwiek wiedzieć o przeszłości tego domu i jego mieszkańcach.
Przytaknęłam. Pomyślałam, że ona ma rację.
– Opowiadałam pani, że Rita wtedy nie lubiła tego domu. Przywodził mnóstwo wspomnień, które paliły żywym ogniem. Z czasem wspomnienia wyblakły. Ból zniknął. Rita założyła rodzinę i na stałe wróciła do Drezna. Jej mąż zginął w wypadku samochodowym. Nie pamiętam dokładnie, kiedy to było. Myślę, że gdzieś pod koniec lat siedemdziesiątych – rozgadała się na dobre. – Nie mieli dzieci. Dla niej najbliższą rodziną jest Robert. To wnuk jej brata Thomasa. Thomas nie żyje już od kilkunastu lat. Robert spędził w domu Rity pół dzieciństwa. Potem mieszkał tutaj, kiedy studiował. Rita zawsze mówiła, że ten dom podaruje jemu… – zawiesiła na chwilę głos. – Nie zanudzam pani? – zapytała.
– Nie zanudza mnie pani – zaprzeczyłam. – Wręcz przeciwnie, pomaga mi. Ja też nie chcę, żeby dom stracił swoją atmosferę.
Spojrzała na mnie uważnie. Uśmiechnęła się.
– Zaparzę kawę – powiedziała, wstając. – Wczoraj upiekłam eierschecke. Nie wiem, czy pani lubi to ciasto. Pani nie urodziła się w Saksonii. To ulubione ciasto Saksończyków.
– Lubię. Nawet bardzo.
– To dobrze się składa. – Staruszka się uśmiechnęła. Co ja bym zrobiła z całą blachą ciasta. Pomyślałam, że dawno mnie nikt nie odwiedził, a pani przyjdzie dzisiaj po te klucze i może na chwilę wejdzie do mnie. Właśnie z myślą o naszym dzisiejszym spotkaniu piekłam wczoraj.
Już po chwili na stole pojawiły się zdobione w fiołki porcelanowe talerzyki, obok nich filiżanki z aromatyczną kawą, patera z pokrojonym ciastem, srebrna cukiernica i srebrne łyżeczki z misternie rzeźbionymi uchwytami. Starsi ludzie żyją inaczej – pomyślałam. Zwracają uwagę na szczegóły. Te szczegóły dodają życiu smaku, uzupełniają je, sprawiają, że staje się piękne. Poczułam się wyjątkowo. Nie jak ktoś, kto wszedł odebrać klucze od domu stojącego w sąsiednim ogrodzie, ale jak ktoś wyczekiwany.
– Mój mąż nie żyje od kilkunastu lat – opowiadała staruszka. – Dzieci wyjechały na Zachód. Odwiedzają mnie dwa razy w roku. Dzwonią kilka razy w miesiącu. Wnuki są już dorosłe. Mają własne rodziny i własne życie. Czasami któreś z nich zadzwoni, czasami prześlą jakieś zdjęcia. Coraz rzadziej wychodzę z domu, coraz bardziej odczuwam samotność – dodała ciszej. Kiedy Rita mieszkała obok, to było zupełnie inaczej. Spotykałyśmy się codziennie po śniadaniu na poranną kawę. Miałyśmy sobie sporo do opowiedzenia.
Siedziałam, słuchałam, piłam kawę, jadłam ciasto i chłonęłam całą sobą atmosferę domu pani Eryki. Miałam wrażenie, że jest on przeniesiony z innych czasów. Na zewnątrz pruski mur, w środku wąska, ciemna sień kończąca się schodami prowadzącymi na piętro. Pod schodami schowek. Obok rozsuwane drzwi prowadzące do sporych rozmiarów pokoju połączonego szerokim przejściem z kuchnią. Na drewnianych parapetach stały doniczki z różnobarwnymi fiołkami. Krótkie, wydziergane z kordonka firanki kończyły się tuż ponad kwiatami. Okna miały drewniane okiennice, w których wycięto serca. Ciężki stół i krzesła, haftowany w fiołki obrus na stole, zegar z kurantem w rogu pomieszczenia. Jakby ktoś zatrzymał czas, kazał mu biec wolniej i dostojniej. Ja też przestałam się spieszyć. Pani Eryka opowiadała. Ja słuchałam. Jej było to potrzebne, a ja mogłam chwilę odpocząć.
– Chodźmy! – Wstała niespodziewanie. – Pokażę pani dom Rity – powiedziała. – Pójdę tam z panią. Bardzo go lubię. Kiedy Rita w nim jeszcze mieszkała, to spotykałyśmy się każdego dnia. Już o tym pani wspominałam. Raz kawa była u mnie, raz u niej. Jest parę rzeczy, których nie warto zmieniać w tamtym domu. Myślę, że one są dla Rity nadal bardzo ważne.
Poszłyśmy razem. Najpierw obeszłam dom dookoła. Ogród wymagał mnóstwa pracy. Kiedyś musiał być piękny. Do ogrodu prowadziła brama obrośnięta pnącymi różami, które kwitły jak szalone. Nigdy wcześniej nie widziałam takich róż. Białe kwiaty układały się jakby w bukiety. Krzewy rozrosły się na tyle, że zostawiały tylko wąskie przejście, a kwiaty zwisające z góry dotykały mojej głowy. Krzewy pnących róż posadzone były też przy murze domu i pięły się aż do okien na pierwszym piętrze, oplatały również metalową balustradę ograniczającą taras. Nigdy wcześniej nie widziałam tak bujnych pnących róż. Ich płatki były niesamowite, biało-karminowe, jakby każdy z białych płatków otoczony był obwódką z czerwieni. Za domem był ogródek skalny ze strumykiem, stała tam kamienna ławka, a przy niej latarnia i całe gąszcze roślin, tych chcianych i niechcianych, które tutaj urosły przez ostatnie lata. Wzięłam do ręki szkicownik i zaczęłam rysować. Zrobiłam wiele zdjęć. Pomierzyłam wszystko moimi krokami. Zafascynował mnie ten ogród.
– Ten ogród był kiedyś niesamowity. – Usłyszałam głos pani Eryki. – Rita wkładała w niego całe swoje serce. Zdziczał i podupadł przez ten ostatni czas. Kiedy Rita trafiła do szpitala, a stamtąd do domu opieki, to początkowo próbowałam tutaj jeszcze coś robić. Wierzyłam, że ona wróci i się ucieszy. Teraz nie daję już rady. Sił brakuje mi coraz bardziej. Do swojego ogrodu wynajmuję ludzi.
– Jeszcze będzie tutaj pięknie – powiedziałam pogodnie. – Ten ogród może nadać charakter całemu domowi. Można zrobić z tego domu dom różany. Ta brama jest rewelacyjna, również te róże pnące się po ścianie aż do wysokości okien na pierwszym piętrze są czymś wyjątkowym. Ten tunel z kwiatów prowadzący na tył domu też jest niesamowity. Potrafię sobie wyobrazić, jak było tutaj kiedyś pięknie. Posadziłabym jeszcze przy tej kamiennej ławce dwie szczepione na wysokim pniu karminowe róże albo takie o biało-karminowych płatkach. Takie różane drzewka dopełniłyby całości. Róże komponują się idealnie z lawendą. Obok ławki posadziłabym lawendę.
W wyobraźni widziałam już ten ogród.
– Lubi pani róże? – zapytała Eryka.
– Lubię wiele kwiatów, ale do tego domu pasują róże. Dodałabym do nich winorośl. To podkreśliłoby charakter tych ścian ryglowych.
Dom miał ściany ryglowe, w których podwalina, oczep, słupki i zastrzały wykonane były z drewna impregnowanego na mahoń.
– Wszystko musi pasować do tych murów – powiedziałam. – Te mury są genialne!
Te domy o ryglowych ścianach mają swój niepowtarzalny urok – pomyślałam. W tej dzielnicy jest wiele starych domów, wiele wygląda jak ten. Dla ludzi znużonych nowoczesnym budownictwem jest to na pewno miła odmiana. Romantycznie i melancholijnie. Oaza ciszy i spokoju zupełnie niedaleko od centrum miasta. Miejsce wyjęte z pędzącej rzeczywistości, zadumane i ciche. Rewelacja!
– Myśli pani podobnie, jak myślała Rita. – Głos pani Menzel przedarł się przez moje rozważania. – Rita zawsze mówiła, że mieszka w różanym domu.
Różany dom – powtórzyłam w myślach. Te róże to było coś, co wyróżniało ten dom spośród wielu innych podobnych do niego budynków znajdujących się w tej części miasta. To nadawało mu charakter, podkreślało jego indywidualność, powodowało, że przestawał być anonimowy, zyskiwał subtelną nazwę i stawał się czymś wyjątkowym. Już sama nazwa przywodziła na myśl kaskadę barw i symfonię zapachów. Coś, co pobudza zmysły, wycisza i koi. To był pomysł.
– Idziemy? – Dotarł do mnie głos pani Menzel.
– Idziemy.
Z ogrodu weszłyśmy do domu. Jego wnętrze pasowało do otoczenia. Stwarzało mnóstwo możliwości. Szkicowałam, rysowałam i robiłam zdjęcia. Nie musiałam się zastanawiać. Byłam pewna, że podejmę się tego zlecenia. Ten dom mną zawładnął. Te wnętrza pobudzały moją wyobraźnię. Gdzieś we mnie, w środku powstawał już obraz tego budynku po renowacji.
– I co? – zapytała pani Menzel, kiedy zamknęłam szkicownik. – Podejmie się pani tego zadania?
Pani Eryka nie odstępowała mnie nawet na krok. Od czasu do czasu przyglądała mi się uważnie.
– Spróbuję. Ten dom jest niesamowity. Stwarza mnóstwo możliwości.
– Proszę zawsze wpadać do mnie na kawę – powiedziała, żegnając się ze mną. – Może na coś się przydam, coś doradzę. Znam dobrze Ritę i znam Roberta.
Nie wsiadłam od razu do autobusu jadącego w kierunku centrum. Ruszyłam mostem nad Łabą. Zatrzymałam się, odwróciłam i spojrzałam w lewo. Stojący na wzgórzu dom było widać z daleka. Kiedyś często chodziłam przez ten most. Kiedy przyjechałam do Drezna, to uważałam, że chodzenie przez most Blaues Wunder, tak jak i kontakt ze wszystkim, co jest niezwykłe, powinno gwarantować szczęście. W końcu nie każdy most potrafi zmienić swój kolor z zielonego na niebieski i to w przeciągu jednej nocy. Nigdy wcześniej nie zwróciłam uwagi na ten dom. Teraz nagle wydawał mi się wyjątkowy.
Książkę Cicha noc kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,