Kiedy Tekla Tracz wchodzi po trapie liniowca pasażerskiego złamana bólem z powodu pozostawionej na pastwę losu w Ameryce córeczki Kasi, nikt nie jest w stanie przewidzieć, że to dramatyczne dla niej wydarzenie zdeterminuje losy kilku pokoleń kobiet.
Niechciane Iwony Żytkowiak to rozciągnięta w czasie opowieść o kobietach z rodziny Traczów, rozpoczynająca się w pierwszych latach XX wieku. Tekla, Barbara, Monika i Waleria – choć popełniają błędy poprzednich pokoleń i płacą za to wysoką cenę, to jednak wciąż szukają w sobie siły do walki z przeciwnościami losu. Do lektury zaprasza Wydawnictwo Replika. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Niechciane. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Część piąta
15 listopada 2020
Monika
Za oknem przetacza się nawałnica. Krople deszczu jak wielkie ziarna grochu bębnią złowróżbnie o parapet, rozbryzgują się na szybach. Stuka tak, jakby ktoś walił kamykami w okno. Aż dziw, że na szybie żadnych zarysowań. Wichura szarpie gałęziami pobliskich drzew, strząsając z nich ostatnie liście. Ulice błyszczą od wilgoci jak pomalowane transparentnym lakierem, do którego ktoś wsypał drobiny brokatu. Ulewa zerwała się nagle – wcześniej nic nie zapowiadało deszczu. Było ponuro, typowo listopadowa aura, ale sucho.
Narastające wycie wiatru podrywa Monikę z fotela. Musiała przysnąć. Biuro tonie w mroku. Włącza światło. Chłodna barwa biurowych lamp wyjątkowo działa jej na nerwy. Ma wrażenie, jakby była na bloku operacyjnym, brakuje tylko szczęku narzędzi chirurgicznych i snujących się wokół ludzi w maskach. Myśli z irytacją, że musi zmienić to oświetlenie.
Chwilę zajmuje jej powrót do rzeczywistości. Wypływają zarejestrowane w pamięci zdarzenia. Rozmowa z córką, tam, na Wiatracznej, obecność Hanki… Waleria nie żyje. Jej matka umarła! Monika usiłuje wzniecić w sobie rozpacz, taką dramatyczną, z bolesnością w sercu i spazmem płaczu, ale czuje tylko ścisk żołądka, jakby zamiast niego miała mały twardy orzech z zasuszonym wnętrzem.
Niebieska dioda miga na panelu komputera, ekran jest wygaszony, ale cichy szum zdradza pracę urządzenia. Monika uderza w klawiaturę. Ekran mruga i wypełnia się obrazami. Drażni ją ten pokaz. Ma dość wyimków z jej życia, skrawków wyłaniających się losowo jak w zabawie w fanty, wyskakujących kadrów – puzzli pomieszanych z niezliczonych wydarzeń, chwil uchwyconych okiem aparatu. Wyłącza komputer. Opuszcza klapę, nie czekając na przyzwalający komunikat.
Za drzwiami panuje poruszenie. Pracownicy pewnie sposobią się do wyjścia. Jest późno. Sama też powinna już wyjść. Minęło tyle godzin, a ona nic nie ruszyła! Jej wzrok wędruje po stercie dokumentów, kolorowych teczkach, sygnowanych skoroszytach. Robota przeleciała jej przez palce. Odruchowo sięga po pierwszą z brzegu teczkę. Bezmyślnie wczytuje się w sygnaturę, wertuje zbindowane kartki. Odrzuca jednak materiały. Nie ma do tego głowy. Do niczego nie ma głowy. Myśli się rwą, kołtunią jak splątane nici. Trudno je połapać, dojść do kłębka. I w tym totalnym chaosie jak powracająca fala pojawia się myśl: one tam są, Julka, Hanka i maleńka Róża, ona tam są, Julka, Hanka, one tam są… Skrawki porannej rozmowy z
Julką bodą prosto w serce.
„Szkoda, że ty wcześniej do mnie nie zadzwoniłaś. Musiałaś widzieć, że coś się z nią dzieje”…
„Nie chciałaś, bym przyjeżdżała, byśmy przyjeżdżały?”…
„A może po prostu powiedz, że w tej rodzinie nigdy nic nie było normalne”…
„Jesteś jak pozbawione rdzenia drzewo! Martwa od środka!”…
Ciche pukanie przywołuje ją do rzeczywistości. W niewielkiej szparze między drzwiami a framugą pokazuje się głowa Klaudii. Sekretarka ma zatroskaną minę.
– Pani prezes, ja wychodzę. Wszystkie dokumenty są na moim biurku. Jak pani będzie mogła, proszę tylko o podpis. Pieczątki już przystawiłam. – Uśmiecha się dobrotliwie. – Najważniejsze, by odpowiedzieć inwestorowi z Gdańska. Do jutra mamy czas. Mówiła pani, że to ważne.
– Dziękuję, Klaudio, dziękuję – mówi Monika. – Zaraz podpiszę. Oczywiście, że to ważne.
Pracownica wbija w nią wzrok. Waha się chwilę, ale w końcu dodaje poufale:
– Powinna szefowa iść do domu. Odpocząć. Naprawdę. Jeśli… jeśli mogę jakoś pomóc…
– Nie, Klaudio – ucina Monika. – Dam sobie radę. Miłego popołudnia. – Zerka na zegarek. To sygnał. Chce, by asystentka już poszła. – Och, jak późno! Zanotowałaś czas pracy? Notuj!
Dziewczyna się wycofuje. Po chwili lekki powiew sygnalizuje otwarcie głównych drzwi. Biura pustoszeją, pogrążają się w ciszy. Jeszcze tylko ona. Wstanie, ubierze się i opuści firmę. Ale nagle dociera do niej, że tak naprawdę nie chce się stąd ruszać. Powrót do domu wydaje się kiepskim rozwiązaniem, nie ma ochoty na spotkanie z mężem. Tam, na Wiatraczną, nie jest gotowa pójść. Musi pozbierać myśli, poukładać je w głowie, ale nie ma pojęcia, jak ogarnąć tyle lat, jak uporządkować zdarzenia.
Czuje przejmujący chłód, kuli się z zimna, zwija jak wystawiona na mróz roślina. Rozgląda się za szalem, który zsunął się z jej ramion. Z lubością otula się miękką paszminą. Znów z żalem myśli o kaloryferze. Mogłaby się do niego przytulić, zagrzać ręce, wysunąć stopy z butów i położyć na ciepłych żeberkach. Zawsze tak miała, że kiedy przemarzła, musiała wygrzać stopy, porządnie, do granicy bólu, aż zaczynały piec. Dopiero jak ciepło od stóp przesuwało się ku górze, rozpływało po ciele, docierało do szyi, do twarzy, na której wykwitały rumieńce, nieprzyjemny chłód mijał.
Przypomina jej się kłótnia z Gerardem. O te głupie kaloryfery. Całkiem niedawno, bo jeszcze w październiku. Któregoś dnia wpadła do domu zmarznięta na kość. Chociaż na zewnątrz wciąż było przyjemnie, a ludzie nosili się lekko, niektórzy wręcz wakacyjnie, w jej biurze było zimno jak w psiarni. Brak ogrzewania dał o sobie znać. Monika marzyła o herbacie i ciepłej kąpieli oraz o tym, by choć chwilę się zdrzemnąć. Odkąd Hanka wyjechała na studia, coraz częściej odczuwała przygnębiającą pustkę, którą wypełniała snem.
Zanim Gerard wynurzył się z głębi domu, wyrzuciła z siebie serię zdań, pełnych złorzeczeń i gniewu:
– Chyba mnie musiał pijany ksiądz ochrzcić, że zgodziłam się z tym dupkiem i nie naciskałam na stałe ogrzewanie, tylko na to cholerstwo! Żre tyle prądu, szumi, buczy! Wykiwał mnie facet jak nic!
Gerard nie zareagował.
– Słyszałeś, co powiedziałam? – dopytywała, przekonana, że nie usłyszał jej utyskiwania.
– Owszem. Przecież nie jestem głuchy. Ale co ja mogę? Sama zdecydowałaś.
– Och, a ty znowu wyjeżdżasz z tymi swoimi mądrościami – rzuciła od niechcenia, gotowa zamknąć temat.
Ale on nie! Wilk wywołany z lasu!
– Mogłaś zapytać mnie wtedy o zdanie. Powiedziałbym ci, jakie koszty, plusy i minusy! Ale przecież ty nie potrzebowałaś doradcy, a już na pewno nie mnie! Każdy inny, tylko nie ja.
– Na litość! Już żałuję, że cokolwiek powiedziałam! Z tobą kompletnie nie da się rozmawiać!
– No pewnie. Nic się ze mną nie da, prawda? To po co się skarżysz? Po co teraz wykrzykujesz o dupkach? – Mówił spokojnie, ale bez trudu dało się wychwycić nutę złośliwości.
Praktycznie nie było już dnia, by nie wbijali sobie szpilek. Kiedy Hanka była jeszcze w domu, starali się czynić to dyskretnie, chociaż wnuczka rzadko przebywała z nimi we wspólnych przestrzeniach. Albo przesiadywała u Walerii, która często pozwalała jej u siebie nocować, albo zamykała się w swoim pokoju, zajęta nauką, Facebookiem, czasem oddawała się grom komputerowym, ale to rzadko. Nie lubiła agresji, natłoku wydarzeń, zwrotów akcji, fikcyjnych światów, w których zawsze czuła się nie na miejscu.
– Przestań. Nie potrzebuję twojego sarkazmu. Mógłbyś być bardziej uprzejmy i zaproponować mi herbatę – rzuciła z pretensją Monika, zanim Gerard rozkręcił się z wyrzutami, wymyślając jej od szefowych, prezesek i bizneswoman.
– Jasne, tylko po to jestem ci potrzebny! A nie, zapomniałem. Ty przecież nikogo nie potrzebujesz. Już! – Ostatnie słowo wybrzmiało krótko i ostro jak cięcie skalpelem.
*
Tyle lat, tyle pieprzonych lat ciągnie się ten koszmar! – myśli Monika. A oni nie potrafią tego przerwać, zupełnie jakby byli skazani na wzajemne zadręczanie się, ranienie, jakby tylko w ten sposób mogli odpokutować przeszłość. I nie ma ucieczki. To cena, którą musi płacić za tamten fatalny układ z Julką. Skoro wciąż ją to spotyka, to widocznie sobie zasłużyła. Dwadzieścia lat! A odkupienie win nie następuje. Nie ma przebaczenia.
I jeszcze one: kobiety z jej życia. Matka, córka, wnuczka. Jak refren, kompulsywnie, raniąc coraz dotkliwiej, czyniąc jeszcze większy zamęt w głowie, wracają frazy porannych rozmów.
„A może po prostu powiedz, że w tej rodzinie nigdy nic nie było normalne”…
„Jesteś jak pozbawione rdzenia drzewo! Martwa od środka!”…
Jesień/zima 1999/2000
Julka
Dni Julki były podobne jeden do drugiego, wypełnione samotnością, która mościła się w dziewczynie coraz wygodniej, wysysając z niej i tak już marne resztki radości i beztroski. Do szkoły chodziła bez entuzjazmu, ale wiedziała, że musi ją skończyć, musi zdać maturę – to jej brama do wolności, jej szansa, klucz do lepszego życia. Jej stan nie budził już wielkich sensacji, cały szum skończył się kilka dni po tym, jak wiadomość, że Julka Rylska – córka tej bizneswoman, wnuczka tej bibliotekarki dziwaczki – jest w ciąży, tąpnęła w mieście, powodując lawinę plotek, pokątnych szeptów, domniemań, dociekań i knowań. Od czasu do czasu Julka natykała się jeszcze na lustrujące spojrzenia koleżanek, które chętnie wpakowałyby łapy pod jej szeroki sweter, by pogłaskać brzuch, chlupoczący niczym wypełniony ciepłym płynem termofor, poczuć pod palcami przewalające się pod cienką skórą dziecko, nieświadome tego, jak bardzo jest niechciane, jak bardzo nie trafiło z tym swoim istnieniem w moment na linii życia Julii Rylskiej. Może gdyby się trafiło komuś innemu, kiedy indziej i gdzie indziej, miałoby szansę na dobrą przyszłość. Ale trafiło się Julce. Jak zgniłe jajo!
Głupie, naiwne gęsi, jak Ewka czy Anka, dopatrywały się wielkiej miłości, zakazanego owocu. Chcąc choć śladowo uczestniczyć w tej „mistyfikacji”, podsuwały Julce pod nos a to jabłko, a to jakieś gówniane soczki czy kolorowe kanapki, szczerząc zęby w uśmiechu i świergoląc jak nawiedzone: „Musisz dobrze się odżywiać, żeby dzidzia była zdrowa i mądra!”; „Wypij soczek! Same witaminki! Zatwierdzony przez Instytut Matki i Dziecka!”. Zdrabniały przy tym wyrazy, spieszczały, jakby mówiły do infantylnego dzieciaka albo jakiegoś przygłupa.
W okolicach października Julka natknęła się na Lidkę. Ta przyglądała się jej podejrzliwie, świdrowała wzrokiem jej cycki, brzuch. Rozmowa się nie kleiła: co tam u ciebie, w porządku, w porządku, a u ciebie, nic, nic. Każda poszła w swoją stronę. Julka jednak wyczuwała, że Lidka nie zaspokoiła palącej ją ciekawości. Gdy kolejnego razu znów ją zaczepiła, próbowała zagaić o ciążę, wyciągała jakieś skrawki z tamtego dnia, podejmowała próby rekonstrukcji zdarzeń, sposobiła się do wyciągania wniosków. Julka zmroziła ją spojrzeniem, rzucając, by pilnowała swojego nosa. Tamta zwinęła się jak niepyszna, ale odtąd stroniła od Julki, choć swoje wiedziała i chętnie dzieliła się podejrzeniami.
Niektórzy snuli dywagacje na temat domniemanego ojca dziecka. Węszyli sensacje jak gończe psy z nosami wścibiającymi się we wszystkie ustronia, mysie dziury, pod spódnice, pod podszewki, za pazuchy i czort wie gdzie jeszcze. Szukali tropów, znaków, sygnałów: kto się zakręci koło Julki, kto zaś podejrzanie trzyma się od niej z dala. Spoglądali po sobie z ukosa, może ty, a może ty, eksplorując znane kręgi, a gdy na horyzoncie nie pojawiał się żaden kandydat, poszerzali krąg podejrzanych. Tym sposobem przez łóżko Julki całkiem hipotetycznie mogły się przewinąć tabuny młodocianych mężczyzn, należących do różnych sfer, z różną reputacją, o nieposzlakowanej opinii albo z marginesu. Nie pominięto nawet młodego Anglika, nauczyciela, który – czy to z troski, czy z litości – traktował Julkę w szczególny sposób, co zresztą doprowadzało ją do szału. Miała powyżej dziurek wszelkich aktów miłosierdzia. A ten jak na złość dawał jej fory na lekcjach, przymykał oczy na brak zadania, zawyżał oceny z kartkówek. Nic dziwnego, że ta szczególna atencja prowokowała domysły.
Któregoś dnia podczas ferii zimowych napatoczył się Antek. Julka wracała z Wiatracznej. Jak zwykle drogą na skróty, przez park. Waleria zadzwoniła do niej, bo przyszedł list ze Stanów. Amerykańska ciotka, przejęta do głębi, ubolewała nad losem siostrzanej wnuczki, która wpakowała się w niezłą kabałę. Kilka zdań poświęciła, by nakłonić Julkę do zmiany decyzji, następnych kilka utyskiwała na swój wiek, bo gdyby nie on, to kto wie, być może właśnie mogłaby wziąć dziecko, wszak historia lubi się powtarzać, a poza tym człowiek na stare lata nie byłby jak ten soliter – wokół wszystko piękne i amerykańskie, domy, samochody, o jutro się nie martwi, tylko tej bratniej duszy brak, bo jak Waleria wie, Ulka od lat jest sama, co z dnia na dzień bardziej jej doskwiera. Na koniec, choć między wierszami, można było wyczytać, że kamieniem na sercu leży jej ta determinacja Julki i perspektywa tego, co zamierza zrobić, ale nie jej kłaść krzyżyk na „biednej dziewczynie”, nie jej ferować wyroki, tam, w górze, zasądzone będzie każdemu według zasług, ona zaś tu, na ziemi, obiecywała solennie, że dokona wszelkich starań, by Julce pomóc. Okazało się, że ma koneksje w urzędzie imigracyjnym, a dodatkowo poczyniła już odpowiednie kroki w celu sprowadzenia siostrzanej wnuczki do Ameryki, bowiem złożyła Petition for Alien Relative , wypełniła jakieś Biographic Imformation , przedłożyła Birth Certificate i – co istotne – uiściła opłatę za petycję, a przecież to niemała kwota, i jeszcze w dolarach!
Wszystko to było jeszcze patykiem na wodzie pisane, ale Julka już snuła w wyobraźni wizje przyszłości. Przyszłości w innym świecie, odległym o całe lata świetlne i dającym nadzieję, że wszystko, co tu się jej przytrafiło, tam zniknie, rozpłynie się we mgle. W Ameryce Julka narodzi się na nowo, tam dokona się jej przemiana, zaśnie jak larwa – bezkształtna, nijaka i obła, a obudzi się jako piękny kolorowy motyl.
Po zwyczajowym „cześć” Antek spytał:
– Co u ciebie? – Nie patrzył Julce w oczy. Może się bał, że zobaczy w nich prawdę. Przestępował z nogi na nogę, jakby chciało mu się sikać.
Nie wiedzieć czemu, bawiło ją jego zakłopotanie. Napawała się popłochem w jego oczach.
Antek pociągnął jointa, z głupia frant celując palcem w brzuch Julki
– Mam nadzieję, że to nie ja…
Dopiero po chwili uświadomiła sobie, do czego zmierza. Była pewna, że chłopak za chwilę zacznie pieprzyć, tłumaczyć się, wykręcać.
– Wyluzuj! – Zaśmiała się lekko. – To nie twoja sprawka. Co tu robisz? Pewnie urwałeś się, żeby zajarać?
– Nie do końca. Matka załatwiła mi w pobliżu korki z anglika. Muszę dygać! Jak mnie uwalą, będę miał przesrane! To co z tym? – Ponownie wycelował paluch w brzuch Julki. – Czy to nie po tamtej bibie? Bo gadają, że to może… – Drapał się po głowie, widać było, że szuka słów, memła je w ustach, wreszcie wydobywa z siebie opornie, z pojękiwaniem: – Kurwa… Fajnie by było, gdybym to nie był ja… Ja pierdolę… chyba że… No powiedz coś!
Julka nie mogła dłużej wysłuchiwać tych bzdur. Zresztą w ogóle nie miała ochoty toczyć z nim głupiej gadki.
– Nie bądź idiotą! Tatuś się znalazł… – prychnęła z pogardą i minąwszy Antka, poszła w swoją stronę. W nocy znów miała koszmary.
15 kwietnia 2000, ranek
Ostry ból w krzyżu wyrwał ją ze snu, który i tak był niespokojny, płytki, przerywany koszmarami. Co rusz zrywała się wystraszona, obolała i mokra od potu. Lekarka, do której Monika siłą zaciągnęła ją kilka dni temu, powiedziała, że tak się często dzieje, że to wina hormonów i ukrytych w psychice lęków. A tych ostatnich Julce nie brakowało.
Od kilku tygodni nawet noc nie przynosiła wytchnienia. Dziecko w jej łonie rosło, kotłowało się i rozpychało, zuchwale domagając się przestrzeni. Julka wyglądała jak niekształtna słonica. Z obrzydzeniem patrzyła na swoje wielkie piersi, ciężkie, wciąż wilgotne od sączącej się z nich siary, czasami zasychającej na powierzchni brodawki w wielki brązowy strup, na baniasty brzuch, który w ostatnich dniach się opuścił, że ledwie potrafiła dostrzec swoje stopy, nie mówiąc o tym, że paznokcie u nóg wrastały jej w opuszki, co powodowało ból przy najmniejszym ruchu, a ona nijak nie była w stanie zrobić z tym porządku.
*
Tabliczka na drzwiach głosiła: „Dr n. med. Apolonia Tajchert, specjalista ginekologii i położnictwa”. Gabinet był jasny i przestronny. W powietrzu wisiał chemiczny zapach medykamentów. Zza parawanu wystawał podnóżek w kolorze stonowanej mięty i fragment metalowego podkolannika. Obok był stojak nabity wielkimi białymi rolkami papieru. Lekarka stała za biurkiem. Wyglądała jak ktoś, kto wreszcie doczekał się wytęsknionego gościa. Ułamek sekundy zajęło jej otaksowanie pacjentki. Przez głowę przeleciała jej rzeczowa konstatacja: dziewczyna, która wsunęła się do gabinetu, była bardzo młoda. Choć lekarce rzuciło się też w oczy jej zamglone spojrzenie zdradzające strach i poważny wyraz twarzy, która wyglądała, jakby nigdy nie zagościł na niej uśmiech. Zupełnie jak płaskorzeźba, wykuta w kamieniu.
Po rutynowym wstępie Julka zdjęła buty oraz spodnie i z zamkniętymi oczami poddała się badaniu. Było nieprzyjemne, ale dało się wytrzymać. Czuła, jak dłoń lekarki penetruje jej wnętrze, a druga delikatnie przesuwa się po nabrzmiałym brzuchu, jakby kobieta prowadziła jakąś zabawę z dzieckiem. To zaś co rusz wykonywało akrobacje, w najlepsze pławiąc się w wodach płodowych.
– Zobaczysz, dziewczyno, urodzisz, wszystko minie. Maleństwo ci wynagrodzi. Jesteś młoda, fakt, ale ciąża to nie rak ani koniec świata. Odchowasz i jeszcze będziesz miała całe życie przed sobą – pocieszała lekarka, pomagając Julce zsunąć się z fotela.
Dziewczyna walczyła ze spodniami, niezdarnie wsuwała nogi w długie wąskie nogawki, wyklinając pod nosem na swoją ociężałość. Stękała, sapała, aż w końcu musiała przysiąść na kozetce, bo jeszcze tego by brakowało, żeby upadła.
Doktor Tajchert wyszła zza parawanu, strzelając gumowymi rękawiczkami, które zaraz jedna po drugiej wylądowały w koszu na odpady. Odkręciła kran. Szum wody trochę zakłócał jej słowa, ale Julka dokładnie usłyszała, że ma się ubrać i podejść do biurka. Na blacie leżały karty, bloczki z drukami recept i biały fajansowy kubek po herbacie.
– Siadaj, kochana, siadaj… – Lekarka zerknęła w kalendarz, coś tam zapisała w karcie. – No cóż, tak się zdarza, chwila oczarowania, motylki w brzuchu… – Nie czekając na odpowiedź, ciągnęła tonem moralizatorskim, ale z pewnym żartobliwym zabarwieniem, nie skąpiąc pacjentce serdecznego uśmiechu: – Głowa do góry, moja panno! Wszystko wskazuje na to, że za kilka dni twój problem sam się rozwiąże. Dosłownie. Dziecko jest nisko, szyjka króciutka… A potem trochę krzyku i po krzyku! – Klasnęła w dłonie, jakby dobijała targu, i skupiła się na pisaniu. Co rusz podnosiła jednak głowę, posyłając Julce krzepiący uśmiech. – Tu zapiszę ci na wszelki wypadek mój telefon. – Podała jej karteczkę w wykaligrafowanym numerem. – W zasadzie tego nie robię, ale… – Machnęła ręką, jakby chciała powiedzieć: „bagatela!”.
Ale przecież to nie była żadna bagatela, to była wielka tragedia dziewczyny, która siedziała przed nią pozbawiona woli życia, wytrzebiona z radości, nad wyraz dorosła i poważna. I która naraz poczuła się tu tak bezpiecznie, że właśnie jej, tej kobiecie, zapragnęła o wszystkim opowiedzieć, ze wszystkiego się zwierzyć.
– Pani nic nie rozumie… – powiedziała cicho Julka.
– Czego nie rozumiem, drogie dziecko? Że się boisz? Rozumiem, rozumiem. Tylko głupcy się nie boją. Ale uwierz mi, pracuję w tym fachu wystarczająco długo i zapewniam cię, że ciąża to najbardziej przewidywalna rzecz na świecie. Niechby nawet była trudna, dokuczliwa, dramatyczna, ale zawsze kończy się nie później niż po dziewięciu miesiącach. – Lekarka się zaśmiała, jakby właśnie uraczyła młodą pacjentkę doskonałym dowcipem.
– Nie o to chodzi, proszę pani. – Julka siedziała na wprost tej doświadczonej, niemłodej już kobiety o najzwyklejszej urodzie, ani ładnej, ani brzydkiej. Czekała, aż ta podniesie wzrok znad dokumentacji medycznej, jakby chciała zobaczyć, co pojawi się w jej oczach, gdy wyjawi jej prawdę, powie, co zamierza, rozczaruje ją perspektywą pozostawienia dziecka, rejteradą, osieroceniem istnienia, które nieproszone pcha się na ten świat i które nigdy nie zdobędzie jej serca. Tak! Objawi się tej serdecznej kobiecie jako potwór, wyrodna matka, zakała społeczna!
Doktor Tajchert podniosła głowę. Uśmiech zastygł na jej ustach. Spojrzała uważnie na Julkę.
– A o co? Masz jakieś problemy w domu? Z ojcem dziecka? Coś z nimi nie tak? – indagowała z rosnącym zainteresowaniem. Julka pokręciła głową.
– Nie, nie o to chodzi…
– Więc o co? – Kobieta sięgnęła po kubek, ale był pusty.
– Urodzę to dziecko, bo nie mam innego wyjścia – mówiła wolno, słowo za słowem, wyraźnie, choć bez emocji, jakby czytała ogłoszenie prasowe. – Ale go nie chcę. Nie chcę! – powtórzyła dobitniej. – Niech ktoś je sobie weźmie! Ktoś, komu będzie potrzebne! Ja… ja je urodzę… I tylko tyle mogę zrobić.
Słowa dziewczyny wstrząsnęły lekarką. Poczuła, jak ślina, zbita w lepką kulę, zalega jej w gardle. Nie pomogło odchrząknięcie. Jedno, drugie. Głos się zawiesił jak w popsutym radiu. Wstała i nalała wody. Łakomie upiła łyk, chwilę przytrzymała płyn w ustach, aż wreszcie suchość ustąpiła i mogła coś powiedzieć. W zasadzie chciała podejść do tej nieszczęśliwej dziewczyny, zagarnąć ją ramieniem, przytulić, powiedzieć, że wszystko minie, że takie straszne myśli, takie obawy zdarzają się wielu kobietom, że to hormony, że szok przedporodowy, poporodowy. Nie tylko z literatury fachowej, ale również z autopsji znała takie przypadki, różne stany pacjentek, które z różną wrażliwością reagowały na ciążę. Nie ona jedna. Nie pierwsza. Nie ostatnia. Ale w tej dziewczynie było coś co, wprawiło ją w stupor. Spojrzenie, które odbierało moc, obezwładniało.
– Dziecko, jest jeszcze trochę czasu… – zaczęła ostrożnie, jakby rozmawiała z wariatką, po której nie wiadomo, czego można się spodziewać, choćby tego, że chwyci, co pod ręką: kleszcze, respator albo nożyczki i rzuci się z furią. Lub w najlepszym wypadku wyskoczy przez okno. – Wszystko się ułoży, zobaczysz. Wiem, co mówię. Zaufaj mi – skończyła miękko.
Było jej okropnie żal tej dziewczyny. W głowie kotłowały się pytania. Co takiego mogło się jej przydarzyć, że jest tak zdeterminowana? Apolonia Tajchert spotykała w swoim zawodowym życiu młodociane ciężarne. Zazwyczaj na początku każda była załamana i najczęściej przychodziły z zamiarem dokonania aborcji. Dowiedziawszy się, że lekarka nie wykonuje takich zabiegów, najpierw płakały, bluźniąc na sprawców ciąż, ale z każdą kolejną wizytą zdawały się coraz bardziej pogodzone z losem. Większość z tych dziewczyn to były panienki z marginesu, z kiepskimi perspektywami, z brakiem autorytetu. Lgnęły do doktor Tajchert te niedorosłe matki, wysłuchiwały jej rad, na czas ciąży rzucały palenie i imprezowanie, solennie przyrzekając, że będą wspaniałymi matkami. Nosiły dumnie te swoje brzuchy, ledwie co zakryte kusym T-shirtem, pokazywały, jak dziecko się w nich porusza, jak pływa bezwolnie niczym kosmonauta w kapsule…
Ta jednak była inna. I to nie tylko z uwagi na pochodzenie – nazwisko Rylskiej, tej bizneswoman, było znane w mieście. Jednak w wyglądzie dziewczyny, w jej spojrzeniu, postawie było coś, co powodowało, że lekarka była pewna: ona nie rzuca słów na wiatr. To nie jest gadanie spanikowanej panienki, pełne złości. To wyważona, przemyślana, okrutna deklaracja, której nic nie zmieni.
– Nie, proszę pani. Ja też wiem, co mówię – odparła Julka. – Dziewięć miesięcy to dużo czasu. Bardzo dużo. Zdążyłam wszystko przemyśleć. Całymi dniami nic nie robiłam, tylko myślałam. Nocami albo śniły mi się koszmary, albo myślałam! Rzygać mi się już chce od tego myślenia! Od tego czekania! Mam dość tego brzucha, który żyje swoim życiem! Ja go nie chcę! Nie chcę! Rozumie mnie pani?
Apolonia Tajchert wzruszyła ramionami. Nie rozumiała.
22 kwietnia 2000
– Masz córkę, kochana! Zdrowa jak rydz! – Położna trzymała w zakrwawionych rękach kwilące dziecko. Było pomarszczone i czerwone, połączone z Julką grubym sznurem pępowiny. Dziewczyna odwróciła głowę. A potem przyszedł kolejny skurcz. – No i mamy łożysko! Uff, masz szczęście. Jest całe.
*
Trzy dni później wróciła ze szpitala. Z obrzękłym brzuchem, rwącym z bólu kroczem. Na odchodnym otrzymała pakiet dla noworodka, wypis, na którym były jakieś łacińskie nazwy, parametry oraz symbol ICD-10, co oznaczało psychozę poporodową, dalej zalecenia medyczne i ewentualna konsultacja psychiatryczna. Zwinęła papiery i wrzuciła do torby.
Matka zabrała ją do domu. Na tylnej kanapie samochodu, w foteliku dla noworodków, kupionym w ekskluzywnym sklepie Świat Dziecka, kwiliła córka Julki. Dziewczyna się uparła, by siedzieć obok kierowcy, nie chciała mieć z tym dzieckiem nic wspólnego. Dała temu wyraz już kilka godzin po porodzie, kiedy na salę weszła położna z terkoczącym wózkiem, na którym w korytkach leżały okutane kocykami noworodki. Z ledwie widocznymi czerwonymi buziami i szparkami zaciśniętych niewidzących oczu przypominały owadzie larwy lub ruskie matrioszki.
– No, matki! Dość tej laby! Wasz spokój się skończył! – krzykliwa położna Teresa rozdawała położnicom ich dzieci jak bochny chleba.
Wiele lat starsza od Julki pani Wiesia, która urodziła już trzecie dziecko, ociężale zwlekła się z łóżka. Ale gdy brała swój pakiet, twarz jej pojaśniała i z uczuciem błogiego szczęścia przytknęła dziecko do dużej mlecznej piersi. Gdy kołysała się z półprzymkniętymi oczami, wyglądała jak wańka-wstańka. Matka Boska Karmiąca.
Kiedy Teresa wyciągnęła z korytka dziecko Julki, ta się wyprostowała, wyciągnęła przed siebie skrzyżowane ręce – z palcami rozczapierzonymi jak ktoś kto broni się przez atakiem – i głosem kategorycznym powiedziała:
– Nie będę karmić! Proszę ją zabrać!
W sali zapanowała konsternacja. Wiesia schyliła głowę, jakby bała się patrzeć na to, co będzie dalej. Położna zastygła na chwilę, po czym przygarnęła dziecko bliżej siebie. Zaraz jednak odzyskała kontenans i fuknęła na Julkę:
– A to co za kaprysy? Co to znaczy? Szpital to nie knajpa dla dzieciaków! Tu każda przychodzi z własną stołówką! – usiłowała zażartować i ponownie wyciągnęła w kierunki Julki ręce z zawiniątkiem.
Wrogość, jaka odmalowała się na twarzy Julki, sygnalizowała jednak, że dziewczynie daleko do żartów.
– Nie będę karmić tego dziecka! – Czuła, jak słowa kolce ranią jej gardło. Jak przesuwają się opornie wąskim korytarzem. – I niech pani tak nie patrzy! Proszę ją zabrać!
Położna zniknęła za drzwiami, po chwili terkotanie wózka ucichło.
Nie minęła godzina, gdy w sali pojawiła się Apolonia Tajchert, a wraz z nią ordynatorka oddziału położniczego, jakaś szpitalna psycholożka, przełożona pielęgniarek i dwaj inni lekarze z uwieszonymi na szyi stetoskopami – całe konsylium.
Wszyscy patrzyli na Julkę z zainteresowaniem, z jakim obserwuje się rzadki okaz, kuriozum, wybryk natury.
– Czy mogę panią prosić do gabinetu? – zapytała ordynatorka głosem łagodnym, choć gdzieś w podźwięku wyczuwało się wrogość. – Chciałabym z panią porozmawiać, coś ustalić.
*
Zgodnie ustalono, że Julkę dopadł szok poporodowy, trzeba cierpliwości i czasu. Musi jednak zadbać o piersi. Niechęć do dziecka nie zatrzyma laktacji, piersi obrzękną, spalą się, skamienieją. Jak jej serce. Julka była pełna mleka, niewypłakanych łez, gniewu i pustki.
Tego samego dnia Apolonia Tajchert skontaktowała się z Moniką Rylską. Ich rozmowa była długa i trudna.
*
Gerard w milczeniu przesiadł się na tylne siedzenie. Z wyrazem absolutnego zadziwienia wpatrywał się w popiskujący tłumoczek. Monika też się nie odzywała. Atmosfera w samochodzie była gęsta od niewypowiedzianych słów. Droga ze szpitala do domu Rylskich dłużyła się, jakby za sprawą jakichś czarów czas zwolnił bieg. Julka miała wrażenie, że świat, w którym się znalazła, stał się zupełnie innym światem. Mijali ulice, miejsca, które powinny być znajome, a ona łapała się na tym, że wszystko wydaje się jej obce, nieprzyjazne.
Ocknęła się, gdy zaparkowali na posesji. Zaczekała, aż Monika z Gerardem i dzieckiem wytarabanią się z auta. On zabrał nosidełko, ona wyciągała z bagażnika torby, reklamówki i stertę innych pakunków. Julka weszła do domu ostatnia, taszcząc podręczny bagaż, w którym miała osobiste rzeczy: zwinięte w kłębek majki, piżamę i szlafrok w pajace. Dziecinny, jakby należał do małej dziewczynki. Z za krótkimi rękawami i infantylnymi uszami na kapturze.
Obrzuciła pokój lustrującym spojrzeniem. Poza tym, że wszystko lśniło z czystości, a w oknach w miejsce wiecznie zaciągniętych rolet zawieszone były firany, nic się nie zmieniło. Mimo to Julka poczuła się obco. Przestrzeń, którą traktowała jak azyl, swój intymny świat, nagle wydała się jej wroga, z poukrywanymi zasadzkami, z miejscami, w których czyhają demony przeszłości. Szuflady pełne tamtego życia, szafy z rzeczami należącymi do przeszłej epoki, półki uginające się pod ciężarem niewinnych bibelotów, gadżetów, szpargałów, które straciły swoje znaczenie, stały się reliktami dawnego życia. Utraconego na zawsze.
Wyciągnęła z szafy przygotowane bagaże. Dużo tego nie było – jedna walizka i plecak, do którego powrzucała zeszyty i repetytoria. Część już wcześniej wyniosła do Walerii. Znosiła rzeczy stopniowo, pozostawiwszy tylko ubrania, z których dawno wyrosła oraz te, w które po ciąży nie miała nadziei się zmieścić. Na wszelki wypadek dorzuciła dżinsy i bluzy, przydadzą się na potem. Nie chciała – i nie mogła – na nikogo liczyć. Miała oszczędności, było tego nawet sporo, ale wiedziała, że będą jej potrzebne. Na bilet, a i tam, w tej dalekiej Ameryce, też nie widziała, jak będzie. Babka nie protestowała, gdy przytargała kolejne klamoty. Dyskretnie usuwała się w cień, kiedy Julka rozkładała swoje manele po krzesłach, wersalce nakrytej łowickim pasiakiem. „Nie patrz z takim wyrzutem. – Próbowała się uśmiechać do babki. – Potem wszystko uporządkuję. Jakoś sobie damy radę”. Mówiła tak, jakby to Waleria nagle wtargnęła w jej samotność, jakby to babka stała na jednym z najtrudniejszych życiowych zakrętów.
Starsza kobieta istotnie obserwowała poczynania wnuczki z rodzącymi się obawami. Naszykowała półki w szafie, poprzekładała swoje bluzki, szare swetry, różniące się od siebie chyba tylko datą zakupu. Zresztą wiele ubrań nie miała. Przywiązywała raczej niewielką wagę do wyglądu. Miało być schludnie i nie rzucać się w oczy.
Wizja niedalekiej przyszłości wciąż pozostawała dla niej wielką niewiadomą, niewyobrażalną i trudną do przyjęcia. Wiedziała jednak, że nie ma takiej siły, która zdołałaby odwieść Julkę od raz powziętej decyzji. Była jak ona. Uparta, niedopuszczająca nikogo do swojego wewnętrznego świata, tocząca walką sama ze sobą. Bez sojuszy. Bez kompromisu.
*
Kółka walizki, w którą spakowała swoje życie, toczyły się po parkiecie, płosząc ciszę. Korytarz wydał się Julce nieskończonym tunelem prowadzącym tylko w jednym kierunku – tam, skąd nie ma już powrotu.
– A ty dokąd? Do jasnej cholery! Dokąd idziesz? – Monika wyrosła jak spod ziemi. W rękach trzymała dziecięce ciuszki. Rozbieganymi oczami ogarnęła korytarz, rzuciła ubranka na komodę i zagrodziła córce drogę. Wyglądała, jakby sposobiła się do ostrej walki.
Julka uśmiechnęła się drwiąco.
– Proszę cię, nie rób scen. Przesuń się. Dobrze wiesz, dokąd idę. I nie zatrzymuj mnie!
Przystanęła, oparła się na rączce od walizki. Brzuch rwał, piersi twardniały, pulsujący ból zdawał się przenikać ją na wskroś. Pani Wiesia ze szpitala, która ze smutkiem patrzyła, jak kolejna położna odjeżdża z dzieckiem Julki, poradziła jej, by ściągała pokarm, a w domu niech przyłoży liść kapusty, żeby się piersi nie spaliły, jak przyjdzie nawał.
Syknęła z bólu, a po chwili poczuła wilgoć w staniku, mokre plamy wystąpiły na czarną bluzkę. Odruchowo przysłoniła ją kataną, jakby wstydziła się tego niekontrolowanego wypływu.
– Nigdzie nie pójdziesz, nigdzie nie pójdziesz! – powtarzała piskliwym głosem Monika niczym neurotyczka niepanująca nad swoją echolaliczną mową. – Nie pozwolę, nie pozwolę! – Stały twarzą w twarz. Niczym dwie rywalki przygotowujące się do krwawego starcia. – Nigdzie nie pójdziesz! Rozumiesz? To twoje dziecko! Natychmiast wracaj! Opamiętaj się wreszcie!
Julka patrzyła na matkę z wyrazem kpiny, ale i zdumienia. Nigdy wcześniej nie widziała jej w takim stanie. Zawsze opanowana, powściągliwa w emocjach, teraz wyglądała jak rozhisteryzowana wariatka. Przebierała nogami, machała rękami, co raz chwytając się za głowę, to znowu postępując do przodu, jakby wykonywała chaotyczny taniec, poza wszelką choreografią, wymykający się jakimkolwiek układom.
– Ja ciebie, dziecko, jeszcze raz proszę, skończ już z tym spektaklem!
– Kto tu robi spektakl? – Głos dziewczyny przepełniała ironia, ale była to tylko poza, bo w głębi duszy Julkę przerażała ta sytuacja. Wszystko ją bolało, była zmęczona, poza tym bała się, że zaraz przyjdzie ojciec, a wówczas wezmą ją w krzyżowy ogień, dopadną, zniewolą albo – co gorsza – zaczną błagać, płakać. Nie. Tylko nie to! Musi natychmiast stąd wyjść!
– Tak nie może być. Wracaj i zanieś swoje rzeczy do pokoju. Coś zjesz. Porozmawiamy. Na spokojnie. – Monika ruszyła w jej stronę z wyciągniętymi ramionami, jakby zamierzała ją przygarnąć do siebie, przytulić.
Julka wzdrygnęła się na samą myśl. Nie pamiętała, by matka kiedykolwiek ją tuliła. Zazwyczaj były to szybkie całusy w policzek albo puszczone z daleka cmoknięcia, jak to dla fleszy robią gwiazdy kina na czerwonym dywanie.
– Mamo, ty naprawdę niczego nie rozumiesz? Udajesz? Przypomnę ci! My już rozmawiałyśmy. Ty i ja! Tylko on – skinęła głową w głąb domu – milczał. Wcale mu się nie dziwię, bo ktokolwiek coś mówi, ty i tak nie słuchasz! Zawsze robisz to, co ci się podoba! – Julka nie chciała krzyczeć, ale traciła panowanie nad emocjami. To wszystko ją przerastało. Obiecywała sobie, że będzie twarda, opanowana, ale cała skrupulatnie obmyślana strategia wzięła w łeb.
– Jula, dziecko, błagam, zostawmy przeszłość… Wtedy to było całkiem co innego. Emocje! Za dużo słów! To się nie liczy! Teraz będzie zupełnie inaczej! Dziecko! – skamlała Monika, zupełnie pogrążona w rozpaczy. Machała ręką, jakby to miało spowodować, że rzucone w tamtej kłótni słowa rozproszą się jak chmura dymu, znikną.
Julka wydęła wargi i prychnęła szyderczo
– To nie było żadne „co innego”. Powiedziałaś tyle razy, że nie ma dla mnie miejsca w tym domu, że mam zniknąć, iść w cholerę jasną, że nawet, jakbym chciała zapomnieć, to się nie da… A potem jeszcze nie raz dałaś mi do zrozumienia, że albo dziecko, albo ja. Nie mogłabym zapomnieć! Sama zadbałaś o to, bym zapamiętała! Możesz nie mieć wyrzutów, ja też się na to zgodziłam. Od początku wiedziałaś, że nie chcę tego dziecka…
– To było w nerwach! Nieważne! Teraz jest inaczej! Wtedy i ty inaczej myślałaś i ja… Ale przecież teraz wszystko się zmieni. Teraz masz dziecko! Małe, bezbronne… Potrzebuje ciebie!
– Mamo, nie graj mi na uczuciach! Wiedziałaś od początku, że go nie chcę, nie jestem przygotowana, nie mam w sobie żadnych macierzyńskich uczuć. Nigdy nie miałam. Czy myślisz, że teraz coś się zmieniło? Dlaczego miałoby się zmienić? No dlaczego! Powiedz mi! Zrozum wreszcie! Ja nie umiem kochać! Nikt mnie nie nauczył! Nie umiem! – Ostatnie zdanie podzieliła na sylaby, powoli i dobitnie.
– Julka, dziecko… proszę… nie mów tak… – Głos Moniki zabrzmiał niczym szept pełen rozpaczy i bólu. Nie mogła uwierzyć w to, co słyszy. To wszystko było jak okropny sen. Musi się tylko obudzić! Była kompletnie bezradna. Nie znajdowała słów, wszystkie argumenty zdawały się niewystarczające, by cokolwiek zmienić. Oto stoi tu, na wprost swojej córki, i nie może nic zrobić. Wszystko, co mówi, trafia w totalną próżnię. Odbija się martwym echem i wraca do niej, zadając rany.
Nie ma żadnej kontroli. Nad niczym. Ktoś okrutny pociąga za sznurki, bawi się jej życiem. Wściekłość i bezradność miotały nią, była roztrzęsiona do granic. Gotowa błagać córkę, gotowa zrobić wszystko! Byle tylko zmienić bieg rzeczy, byle Julka nie zostawiła jej samej z tą kruszyną. Bogu ducha winną czegokolwiek. Bo co wtedy? Jej świat! Jej praca! Firma! Renoma! Plany i marzenia! Wszystko nagle stanęło przed widmem katastrofy!
– Julka, błagam… nie wychodź! – Próbowała jeszcze. – Rozbierz się. Wróćmy do salonu, porozmawiajmy. Jak matka z córką… Julka zaśmiała się sztucznie.
– Jak matka z córką! – powtórzyła. – Tobie się chyba wciąż wydaje, że grasz w jakimś filmie. Herbatki-sratki i problem sam się rozwiąże. Mamo, to nie jest film! Ani twoja firma, w której poprosisz, nakażesz, zaszantażujesz czy postraszysz. Ty już nic nie możesz. – Julka wzruszyła ramionami i pokręciła głową na znak, że wszystko jest przesądzone.
Rączka walizki wysunęła się gładko. Kółka zaterkotały. Jeszcze dwa metry dzieliły ją od drzwi. Dwa metry! Najdłuższe dwa metry w jej życiu.
Monika przytrzymała córkę za rękaw. Dziewczyna wyrwała się. Matka zagrodziła jej drogę.
– A jak ty to sobie wyobrażasz? Kto się zajmie tym dzieckiem? Co mam z nią zrobić? Oddać z powrotem do szpitala? Zwrócić jak za małe buty? Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, co chcesz zrobić? To twoje dziecko… – Głos jej się łamał. Wciąż liczyła, że córka skruszeje. Że tylko prowadzi z nią niebezpieczną grę. Chce jej dać nauczkę. Jest młoda i zbuntowana. Lekarka mówiła jej, że to szok, że dziewczyna jest poraniona, że za dużo na nią spadło, że jej zachowanie jest pełne gniewu i wątpliwości, ale to przejdzie! Lada chwila obudzi się w niej instynkt macierzyński. Lekarka mówiła jej, że musi być wytrwała, że to ona ma być dla Julki opoką. Tylko musi się uzbroić w cierpliwość.
– Nie, mamo! Nie moje! – wrzasnęła Julka. – Ja je tylko urodziłam. Ty zabrałaś je ze szpitala. Jest twoje. Zresztą sama mówiłaś, że dla nas dwóch nie będzie tu miejsca. Że weźmiesz to dziecko, ale ja mam zniknąć z twojego życia. Znikam więc… – Uśmiechnęła się drwiąco, pstrykając palcami jak prestidigitator wykonujący popisową sztuczkę. – Tak jak chciałaś. Możesz je sobie wziąć! Zresztą właśnie je wzięłaś!
– Co ty mówisz? To twoja córka, a nie jakaś szmaciana lalka! Nie można jej tak sobie wziąć albo nie wziąć… Dziecko!
Julka wzruszyła ramionami.
– Widocznie można.
– Na litość boską! To niemożliwe, żebyś tak myślała! Ty po prostu jesteś chora… Błagam, wróć do siebie. Odpocznij, prześpij się. Zobaczysz, wszystko się ułoży… Córciu! Ja wiem, doktor Tajchert mówiła, że trzeba czasu… Musisz wypocząć…
– Przestań! Kurwa! Przestań mówić do mnie jak do wariatki! Jakbym była jakimś przymulonym przygłupem! Po co mi robisz wodę z mózgu?! Wiedziałaś od początku, że nie chcę tego dziecka! Wiedziałaś! Czy sądzisz, że coś się zmieniło? Dlaczego miałoby się zmienić? – Julka nie miała pojęcia, skąd się w niej bierze to okrucieństwo, ta bezwzględność. Była wytrzebiona ze wszystkich uczuć. Jak wypchany trocinami ptak. – Nie słuchałaś mnie! Nigdy! Byłam dla ciebie elementem domu, dodatkiem do twojego życia. Tak jak on! Czasem ustawiałaś nas do zdjęcia, bo pasowało ci na biurku… – Nagle zapragnęła wyrzucić z siebie wszystkie pretensje, obsypać Monikę oskarżeniami, wypomnieć jej oschłość, brak zainteresowania, wytknąć niespełnione marzenia o matce, która była kumpelką, której mogła podkraść spódnicę albo szminkę. Ostatecznie jednak zrezygnowała. To i tak niczego nie zmieni. – To dziecko jest twoje – dodała spokojnie. – Może je nauczysz się kochać, skoro mnie nie umiałaś. Może ją nauczysz kochać. Masz drugą szansę. Nie zepsuj jej. A teraz mnie puść.
– Nie… Nie! Nigdzie nie pójdziesz! Słyszysz? – Monika rzuciła się naprzód. Rozkrzyżowała ramiona. Wyglądała żałośnie w tym akcie desperacji.
– Wiesz, że pójdę. Nie jesteś w stanie mnie zatrzymać.
Monika opuściła ręce. Zacisnęła palce, wbijając paznokcie w miękkie poduszki dłoni. W jej oczach pojawiły się złowrogie błyski, przez skroń przebiegł nerwowy tik, żyła na szyi pulsowała rytmicznie, jakby wzburzona krew chciała się przebić przez cienką skórą i trysnąć gejzerem. Nie miała już argumentów. Targana gniewem, nie zdołała powstrzymać płaczu. Raz po raz wycierała przedramieniem mokre oczy. Nie chciała płakać. Siłą woli hamowała napływające łzy. Rozpacz zamieniła się w spazm gniewu. I teraz wściekłość wylała się z niej strumieniem gróźb, szantaży, złorzeczeń. To koniec! Nie ma już córki! Od teraz nie ma córki!
– Pamiętaj, Julia – wysyczała przez zaciśnięte zęby, celując w córkę palcem. Kolejne słowa skandowała, wyraźnie, pojedynczo, by podkreślić ich sprawczość i nieodwracalność: – Jeżeli teraz stąd wyjdziesz, nie będziesz miała prawa tu wrócić. Nigdy. Słyszysz? Nigdy! Jej też nigdy nie zobaczysz. – Wskazała na pokój, który przygotowała dla dziecka. Łóżeczko z baldachimem, szafki pełne ubranek, kosmetyków, przewijaki, nosidełka, bujaki, wiszące pajączki, grające pozytywki na wiatraku.
– Już? – rzuciła cynicznie Julka. – Skończyłaś? To teraz mnie puść.
– Jesteś potworem! Mój Boże… – Monika ukryła twarz w dłoniach. – Wychowałam potwora!
– Tak, to prawda – dodała na odchodnym dziewczyna. – Całe życie na to pracowałaś.
A potem minęła matkę i z rozmachem otworzyła drzwi. W ostatniej chwili dojrzała Gerarda, który wyłonił się z pokoju dziecka. Był zdezorientowany.
– Co tu się dzieje? O co chodzi? Dokąd ona idzie? Julka? Julka! – zawołał.
Monika skuliła się i przycupnęła pod ścianą. Płacz wstrząsnął jej ciałem. Po chwili wstała i krzyknęła za córką:
– Nigdy tu nie wracaj!
Ale kółka walizki stukotały już o bruk. Julka czuła na sobie wzrok ojca, słyszała jego głos. Nie odwróciła się jednak. Bała się, że jeśli to zrobi, zamieni się w słup soli jak żona Lota – i zostanie tu na zawsze.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Niechciane. Powieść Iwony Żytkowiak kupicie w popularnych księgarniach internetowych: