Marek Dobrawiński, student i bardzo dobry przyjaciel Eufrozyny. Fragment powieści "Dobry od listopada"

Data: 2021-02-25 09:05:44 | Ten artykuł przeczytasz w 48 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Marek Dobrawiński jest pochodzącym z Pomorza studentem, którego próżniaczy żywot w Warszawie zostaje przerwany przez wybuch powstania listopadowego. Młody mężczyzna trafia nagle w centrum wydarzeń, stając się mimowolnym świadkiem zamachu na wielkiego księcia Konstantego, brata cara Mikołaja I. Tak rozpoczyna się jego osobliwy udział w walkach z rosyjskim wrogiem.

Obrazek w treści  Marek Dobrawiński, student i bardzo dobry przyjaciel Eufrozyny. Fragment powieści "Dobry od listopada" [jpg]

Jak każdy młody człowiek, Marek nie chce jednak przedwcześnie umierać. Dzięki sprytowi, a także fortunie, która niewątpliwie mu sprzyja, udaje mu się uniknąć kul i szabli. Mało tego: parę razy – za sprawą zupełnego przypadku – staje się niemal bohaterem narodowym, za co jest hojnie nagradzany stopniami wojskowymi i orderem. Mimo niewesołych okoliczności Dobrawiński potrafi odnaleźć się w każdej sytuacji, a szalejąca dokoła śmierć nie jest dla niego żadną przeszkodą w smakowaniu wszystkich przyjemności młodzieńczego życia…

Do lektury najnowszej powieści Mariusza W. Kliszewskiego Dobry od listopada zaprasza Wydawnictwo Novae Res. Tymczasem już teraz zachęcamy do przeczytania premierowego fragmentu powieści: 

1

Świetnie. Co ja tu robię? Czy naprawdę nie ma w Warsza­wie wygodniejszych miejsc? Myśli tego typu przelatywały mi przez głowę, gdy z ledwością utrzymywałem równowagę na wąskim gzymsie pod jednym z okien na tyłach Belwederu. Zalegające wokół ciemności nie dodawały mi animuszu.

Panna Eufrozyna bez skrupułów zamknęła okno przed moim nosem. Wyraźnie dała do zrozumienia, że jej nie obcho­dzę. Oparła się kształtnym zakończeniem pleców o parapet wewnątrz, a jej sylwetka ostro odcinała się na tle oświetlonego pokoju, ja natomiast chwiałem się strachliwie na wszystkie strony na wysokości kilku metrów. Mój cień w dole wyczy­niał zagadkowe ewolucje, gibając się to na lewo, to na prawo. Postronny obserwator może miałby używanie, jednak mnie do śmiechu wcale nie było.

Wewnątrz budynku zaczęło się jakieś poruszenie, ktoś przebiegł, gdzieś trzasnęły drzwi, niedaleko rozległy się okrzyki: „Śmierć tyranom!”, przerywane brzękiem tłuczo­nych szyb.

– Fruzia! – zawołałem szeptem, co zdawało się niemożli­wym, choć mnie się udało. – Kochana, otwórz! Jeśli spadnę, to już nigdy do ciebie nie przyjdę… – po czym dokończyłem błagalnie w oczekiwaniu na współczucie: – Na połamanych nogach przecież ciężko.

Jeszcze do niedawna przemiła, chichocząca z byle powodu młoda kobieta okazała się teraz zimna jak głaz. Jej jedyną odpowiedzią było wzruszenie ramion, potem zaciągnęła za­słony i zniknęła za nimi. 

– Uhm – burknąłem.

Niczym ostatni dureń zostałem sam z własną głupotą, po­myślałem. Po lewej kraniec ściany, po prawej dwa okna i ta­ras. Nie dam rady do niego dotrzeć. Gdy z kolei skoczę w dół z pierwszego piętra, to rzeczywiście mogę się połamać. W ta­kim stanie nigdzie nie ucieknę i będę leżał, jęcząc, oczekując łaski tego, kto przyjdzie. A że to zbrojni, nie miałem wątpli­wości, przecież wcześniej słyszałem wystrzały.

Wciąż z trudem utrzymując równowagę, oparłem prawą rękę o ścianę i palce zagłębiły się między twarde, zdrewniałe pędy winorośli. Zaufałem wytrzymałości pnączy, stanąłem przy krawędzi okna i częściowo powierzyłem im swój cię­żar. No, teraz przez chwilę jeszcze nie spadnę, odetchnąłem z lekką ulgą.

Spojrzałem poniżej i za siebie. W dole widać było gdzie­niegdzie plamy światła padające z niektórych okien. Dalej w ciemnościach widziałem zarysy drzew parku.

W tym samym momencie z okna po prawej wychyliła się jakaś głowa. Rzuciłem się rozpaczliwie w tamtą stronę. Usły­szałem obok ucha zdumiony kobiecy głos:

– Och, co się dzieje? – I wpadłem do środka. Szybko rozejrzałem się po komnacie. Znalazłem się w sa­loniku. Na prawo drzwi, zaś w głębi, po lewej za stolikiem, sie­działa kobieta w okazałej, zielonej sukni. Wyglądało to niemal tak, jakby zajmowała całą sobą niewielką przestrzeń między sofą a komodą. Obfite rękawy nie przydawały wdzięku jej rękom, w których właśnie trzymała książkę. Druga kobieta, stojąca obok mnie z szeroko otwartymi oczami, zapytała:

– Ktoś ty?

Spojrzałem na nią, na jej włosy gustownie ułożone w fan­tazyjne, ciemnobrązowe loki, w szare oczy o ostrym spojrze­niu, i już chciałem odpowiedzieć… 

– Jak śmiesz tak się wpatrywać! – powiedziała zirytowana. – Człowieku bez ogłady, kim jesteś i co tu robisz? 

– Marek Dobrawiński, szanowna pani, student i bardzo dobry przyjaciel Eufrozyny. – Ukłoniłem się wytwornie.

– Nie zamachowiec?

– Zamachowiec? – powtórzyłem zdumiony. – Bez broni?

– Hmm… przyjaciel Eufrozyny, powiadasz? Bardzo dobry, tak? – Zacisnęła usta.

Ktoś krzyknął na klatce schodowej:

– Mości książę! Ratuj się!

Na dole znów rozległy się strzały. Spojrzałem nic niero­zumiejącym wzrokiem. Nie o mnie to chodziło?

– Pod suknię, szybko! – rozkazała właścicielka zadbanej fryzury.

Ruszyłem ku siedzącej. 

– Nie pani, moją! – Ale powiedziała to trochę za późno. 

Wpadłem pod fałdy sukni i jak w coś nie tryknąłem! Mimo lekkiego oszołomienia zrozumiałem, że grzmotnąłem w czy­jąś głowę. W oczach stanęły mi gwiazdy, dostrzegłem jednak w półmroku niezbyt sympatyczną twarz o wyrazie buldoga. 

– Job twaju…[1]

– Ależ, mężu – z wyrzutem zareagowała właścicielka na­szego schronienia.

– Ja jemu…

– Ciii!

Do pokoju wbiegł jakiś osobnik.

– Wasza łaskawość. To ja, Kochanowski.

Wbiegł drugi mężczyzna.

– I Fryze, do Jego Książęcej Mości…

Chwila ciszy. 

– Służę jak zawsze – przemówił znów ten drugi. – Ucie­kajmy na strych!

– Jego Wysokość wie, jak zadbać o siebie – pewnie i z god­nością odpowiedziała mu chroniąca nas kobieta. – Proszę się nie kłopotać i ratować swoje osoby.

– Jak jaśnie pani sobie życzy. Ale czy…

– Tak!

Obaj mężczyźni pośpiesznie wybiegli, zamykając za sobą drzwi[2]. 

Dobiegło mnie mruknięcie współtowarzysza i zaakcep­towałem to, co rozum komunikował mi już wcześniej. Zro­zumiałem, że znalazłem się w miejscu, w którym absolutnie być nie chciałem.

W jednej komnacie z księżną łowicką i wielkim księciem Konstantym! Niewiarygodne!

Tego dnia, w pochmurne popołudnie, poznałem nadobną Fruzię, gdy załatwiała jakieś sprawunki. Od razu zauważyłem, że wpadłem jej w oko. Po krótkiej wymianie uprzejmości dała mi do zrozumienia, że służy wielkiej pani, ale znając owej pani przyzwyczajenia, moglibyśmy spędzić razem kilka chwil owego poniedziałkowego wieczoru. Uzmysłowiłem sobie, ja­kież to szczęście, jak koledzy zazdrościć będą. Eufrozyna miała chyba jednak swoje plany i chciała tanio zabawić się moim kosztem. Podchodząc pod Belweder, z półsłówek wygłasza­nych przez moją towarzyszkę odgadłem, że to służąca nie byle kogo, tylko samej Joanny Grudzińskiej, księżnej łowickiej. Jej małżonkiem był znienawidzony przez wielu Polaków wielki książę Konstanty. Gniewny, kapryśny brat cara Rosji i króla Królestwa Polskiego Mikołaja I. Nogi mi zmiękły, w głowie zadzwoniło, ale niczego znać po sobie nie dałem. Eufrozyna spoglądała na mnie coraz bardziej badawczo, chcąc wypatrzeć jakichś oznak słabości czy zdumienia, trzymałem się jednak niezgorzej. Pewnie myślała, że stchórzę, ale gdzie tam! Skoro zauważyła moją buńczuczną postawę, kontynuowała zabawę.

Kiedy podeszliśmy do budki strażnika, rosyjskiego we­terana, zajęła go przez moment rozmową, gdy na tyłach pałacu doszło do zamieszania. Na ciemnym niebie dostrze­gliśmy łunę pożaru i wartownik stracił nami zainteresowanie. Zresztą widać było, że Fruzię zna dość dobrze, tak się do niej miło uśmiechał.

Przemknęliśmy bez zbędnych indagacji przez dziedziniec, minęliśmy kilka osób ze służby (jedna kobieta mrugnęła fi­luternie do Fruzi), popędziliśmy szybko po schodach na górę i wpadliśmy do małego pokoiku na pierwszym piętrze. Tam uspokoiliśmy oddechy, po czym rozlałem do kieliszków wino, które wziąłem ze sobą. Trochę mnie ta wyprawa kosztowała, przyznam, i nerwowo, i finansowo. 

Przez niemal godzinę zabawialiśmy się rozmową. Im dłu­żej to trwało, tym mniej przyjemności odczuwałem. Drażniła się ze mną bardzo, chichotała w odpowiedzi na komplementy, ale trzymała na dystans, umykała mi spod rąk, a ja wciąż pa­miętałem o swej niepewnej sytuacji. Wina też nie spróbowa­liśmy. Moje rozdrażnienie rosło, tak samo jak obawa przed wykryciem. 

Gdy tylko usłyszałem pierwsze strzały, pomyślałem, że ma obecność w pałacu została dostrzeżona, napięte do granic wytrzymałości nerwy nie wytrzymały i wyleciałem ogłu­piały ze strachu przez półotwarte okno. Zapomniałem, że to piętro, nie parter. Potem, jak już opisałem, wróciłem do budynku przez drugie okno i tak oto znalazłem się w dość nieprawdopodobnym miejscu w zażyłych niemal relacjach z księciem, wszak nie z każdym witam się, waląc go solidnie łepetyną w głowę.

Po dochodzącym z piętra zgiełku rozległo się głośne ło­motanie do drzwi:

– Otwierać! Natychmiast otwierać!!!

Drzwi rozwarły się na całą szerokość i do saloniku wtar­gnęło kilku mężczyzn. Jak się później dowiedziałem, zyskali miano belwederczyków.[3]

– Jaśnie pani, gdzie wielki książę, mąż wasz? – z galanterią zapytał jeden z nich.

– Czy godzi się tak bezceremonialnie wpadać do pokoju, w którym przebywają kobiety? – zapytała księżna łowicka. – Gdzie wasze maniery?

– Wybacz, pani, chwila to ważna dla Polski. Gdzie książę? – zapytał kolejny intruz. Głos był mi znany i należał do Seweryna Goszczyńskiego.

Zamęczał nasze towarzystwo deklamacją wierszy, na mój gust średnich, w których przeważały motywy na przemian wzniosłe i straszne.

– Tak z bronią do dam? – powiedziała z dezaprobatą. – Małżonka mojego tu nie ma, był w swoich pokojach.

– Czas, by despota odpowiedział za swoje czyny! – oznaj­mił ktoś groźnie.

Przy mojej głowie rozległy się kroki. Mogłem teraz wyjść i stać się bohaterem. Powiedzieć: „Oto macie księcia. Możecie się zemścić za lata gnębienia narodu!” i uchylić suknię księż­nej z drugiej strony. Tak mogłem zrobić, oczywiście, tylko jak bym później wytłumaczył, że schroniłem się razem z nim? Nikt by nie uwierzył, że ze strachu. Po krwawej scenie, która, zważywszy na gwałtowność intruzów, mogłaby rozegrać się na moich oczach, po śmierci wielkiego księcia szybko prze­stałbym być bohaterem. Każdy uznałby mnie za szpiega. Tego, który chciał ostrzec naczelnego wodza wojsk Królestwa. No, chyba że sam zadałbym śmiertelny cios, a na to nie miałem najmniejszej ochoty. Nawet jeśli wszystko skończyłoby się w miarę pomyślnie i ujęto by księcia w niewolę, ryzykował­bym głową. Czułem na sobie ciężką dłoń Konstantego. Może on też ma broń? Zostało mi tylko zacisnąć zęby i siedzieć cicho.

Rozległ się łoskot tłuczonego lustra nad komodą. Odłamki potoczyły się po podłodze.

– Ach… – Usłyszałem dwa przestraszone kobiece głosy. Księżna zadrżała.

Z dziedzińca dotarły triumfalne wrzaski:

– Już „krótki nos” nie żyje!

– Na dół, prędko! – zakomenderował przywódca z satysfakcją.

– I słowo stało się ciałem, a Wallenrod Belwederem – na­bożnie dodał jeszcze ktoś.

Kilka okrzyków i tupot butów zaczęły cichnąć. Napastnicy zniknęli.

Pani Grudzińska odetchnęła, a książę począł gramolić się na zewnątrz.

– Nu, Dobrawiński, wyłaź! Zaraz mi wyjaśnisz swoją obec­ność – usłyszałem jego rozdygotany, nieprzyjemny głos. Mó­wił po polsku. Na słowo „mi” padł szczególny nacisk.

Starając się nie patrzeć na zgrabne nogi księżnej, wyszed­łem z ociąganiem spod fałdów zielonego materiału i spoj­rzałem na Konstantego. Był silnej budowy, ale przystojnym z pewnością nie można go było nazwać. Odziany w biały szlaf­rok, nie posiadał broni, jak się obawiałem. Jego wyraźnie osła­biona wrażeniami małżonka pozostała na krześle. Opuściła na dół swój uroczy nosek i głęboko oddychała. 

– Słyszałem tumult, słyszałem harmider, myślałem, że to strażnicy z przemytnikami alkoholu się awanturują… Potem strzelali. Zamach na mnie, a jednak… Zabić pewnie chcieli… – mówił do siebie po polsku książę. 

Patrzyłem, jak chwilę krąży po pokoju, i już chciałem brać nogi za pas, gdy Konstanty porzucił głośne rozważania. 

– Dobrawiński, kim ty?

– Jak mówiłem, mości książę, jestem studentem Królew­skiego Uniwersytetu Warszawskiego. Znamy się bardzo do­brze z Eufrozyną.

– Wołać mi ją! – warknął Konstanty. – Więc żeś Polak? I uciekałeś przed swoimi? – Spojrzał na mnie kpiąco spod gęstych brwi.

– Książę…

Do saloniku wpadli służący. W samą porę, by pomóc cucić księżną. Jeden z nich przyniósł Konstantemu pistolety i szablę. Książę chwycił broń i ruszył z saloniku.

Nadbiegła Eufrozyna, kłaniając się w pas.

– Spójrz no na mnie, miła – wycedził Konstanty i wskazał na mnie. – Twój przyjaciel?

– Nie, Wasza Wysokość.

– Mów prawdę, bo głową zapłaci!

– Ja go nie znam – wyparła się znajomości ze mną.

– To skąd tu się wziął?

Kamerdyner rzekł w mojej obronie:

– Mości książę, widziałem go na dziedzińcu z Eufrozyną.

Na obliczu Fruzi wykwitł rumieniec.

– To my ratujemy ci przyjaciela, a ty porzucasz go w po­trzebie, niewdzięczna? – zirytował się Konstanty.

– Znowu kolejny przyjaciel? – zareagowała z politowaniem towarzyszka księżnej.

Rumieniec Fruzi stał się jeszcze bardziej wyraźny. Uśmiech­nęła się zakłopotana, bąknęła coś i spojrzała w podłogę, gdy tymczasem wzburzony książę ponowił marsz ku schodom. 

– Ty, Dobrawiński, ze mną!

Mając z obu stron służących, podążyłem za niedoszłą ofiarą spiskowców. Na Fruzię nawet nie spojrzałem!

Zeszliśmy na dół. W sieni ślady napaści, stłuczona lampa olejna, rozbite szyby, z których szkło chrzęściło pod nogami. Wyszliśmy na dziedziniec rozświetlony latarniami. Zamie­szanie, gwar, ludzie ze służby trzymający w rękach szable, ale też widły i łopaty. Widocznym było, że starano się dać odpór intruzom i kilka osób odniosło obrażenia. Niektórzy opowiadali coś podniesionym głosem, chcieli dodać sobie od­wagi. Brzmiało to jednak mało bojowo, przestrach i trwoga były odczuwalne. Grupka osób otaczała leżącą postać, więc podeszliśmy bliżej. Na ziemi spoczywał rozciągnięty mężczy­zna, na jego mundurze widniały ciemne plamy. Nie ruszał się.

– Książę, generał Gendre zamordowany! – odezwał się jeden z lokajów.

– Widzę… O, łotry niewdzięczne. Zbrodniarze! – zareago­wał Konstanty.

– Myśleli, że to Wasza Wielkoksiążęca Wysokość.

– Krzyczeli, że „krótki nos” nie żyje… – odezwał się ktoś z grupki osób.

– Kto? Jak ja tu komuś… – Zdenerwowany książę wzniósł pistolet. Mimo półmroku wyraźnie widziałem, jak drżała mu podniesiona ręka.

W tym czasie nadjechał oddział kirasjerów[4], który mi­nął bramę i z impetem wjechał na dziedziniec. Prezento­wali się wielce bojowo, w lśniących napierśnikach i kaskach skórzanych z grzebieniami z czarnego włosia. Wielki książę Konstanty spojrzał z pewną ulgą na oddział i zwrócił się do któregoś z wojskowych: 

– Idź, Kołzakow, odszukaj księżną. Na pewno już czuje się lepiej. Zaprowadź ją, gdzie chcesz, byle była w bezpiecznym miejscu.

– Rozkaz, Wasza Wysokość! – Żołnierz skłonił się i podą­żył w stronę głównego wejścia do Belwederu.

Starałem się nie rzucać zanadto w oczy. Kto wie, co w mojej sprawie postanowi ten wyłysiały nerwus, Konstanty. Mimo panującego zamętu nie mogłem wycofać się niepostrzeże­nie z otoczenia księcia. Jego słudzy mieli na mnie baczenie. 

– Aaa, Dobrawiński, co z tobą? – przypomniał sobie o mnie zwierzchnik wojsk Królestwa.

– Tak, Wasza Wielkoksiążęca Wysokość? – Wciąż byłem zdany na jego łaskę bądź niełaskę. Czułem się niezręcznie, patrząc na najwyższego dostojnika Królestwa, z którym przed chwilą spędziłem kilka minut pod suknią jego małżonki. Pa­mięć o tym niekomfortowym wydarzeniu zaczynała chyba powracać również do przytłoczonej wypadkami wieczoru świadomości księcia.

Spojrzał na mnie badawczo i zawyrokował:

– Fantazję masz, no, nie powiem, dla miłostek przyszedłeś. To i wróć do środka, nie będę wymawiał gościny. Porozma­wiamy później, bo dużo ważniejsze mam teraz sprawy na gło­wie. Kochanowski, zaprowadź Dobrawińskiego do środka.

Cóż było robić? Prowadzony powoli przez kamerdynera, musiałem wrócić do pałacu. Rozglądałem się na wszystkie strony i szukałem okazji, by stamtąd czmychnąć.

Wewnątrz budynku, gdy już mieliśmy wstępować na schody, bo zapewne Kochanowski chciał znów ulokować mnie gdzieś na piętrze lub poddaszu, schodził ze stopni drugi słu­żący. Na jego ramieniu opierał się jakiś ledwo stąpający, za­krwawiony mężczyzna w ciemnym surducie.

Wyglądało tak, jakby obaj mieli się zaraz przewrócić.

– Wasza Wysokość wiceprezydent Lubowidzki! – zakrzyk­nął wstrząśnięty Kochanowski. 

– Pomocy! – poprosił schodzący lokaj Fryze. – Ranili go i myśleli, że martwy. Schroniliśmy się na dachu, a jak zoba­czyłem nadjeżdżających żołnierzy, to zeszliśmy.

– Co za tragedia! Co się dzieje… – jęknął Kochanowski. – Panie Dobrawiński, pomóżmy!

Pochwyciliśmy prawie upadającego senatora Lubowidz­kiego. Kamerdynerzy silnie złapali rannego, ja poluzowałem chwyt i dałem drapaka prosto w stronę drzwi wiodących na taras. Szybko je otworzyłem i mimo ciemności dostrze­głem, że poziom tarasu znajduje się sporo wyżej ogrodu. Nie było co się zastanawiać. Przeszedłem balustradę, chwyciłem rękami krawędź posadzki tarasu i już byłem na dole. Po krót­kim biegu przeskoczyłem ogrodzenie i puściłem się pędem przez park.

Biegłem w mrok, zadowolony, rozgrzany emocjami spraw­nej ucieczki, nie podejrzewając, że nadciągające wydarzenia sprawią, iż będzie mi jeszcze goręcej. Mijałem pozbawione li­ści drzewa, krzewy, snujące się między nimi pasma mgły, byle dalej od pałacu belwederskiego. Zmieniłem kierunek ucieczki i skręciłem w lewo, bo nie chciałem przez przypadek wpaść do wody któregoś ze stawów czy kanałów przy Łazienkach Kró­lewskich. Zresztą to stamtąd, od strony Wisły, z koszar jazdy rosyjskiej dobiegały złowrogie hałasy i dźwięki trąbki. Widać, wojsko gotowało się ruszyć na pomoc księciu Konstantemu.

Bardziej poczułem, niż usłyszałem nadbiegających z lewej strony ludzi i wpadłem między nich. 

– Kto tu? – rzucono pytanie.

– Swój! – Taka odpowiedź wydała mi się najbezpieczniej­sza, ktokolwiek pytał.

Natychmiast pochwyciły mnie czyjeś ręce, oberwałem w ucho i zacząłem się szamotać. 

– No co wy? Niewinnego człowieka napastujecie? – wy­darłem się.

– Dobry? Panowie, to nasz, Dobry. Dobrawiński znaczy się, kolega student.

Otoczyła mnie grupa młodych mężczyzn. Zasapani, zmę­czeni, w większości ubrani po cywilnemu, ale z karabinami w dłoniach. Ten, który mnie rozpoznał, to Ludwik Nabielak. Nie był teraz tak napuszony jak zazwyczaj, a blady i zziajany, patrzył na mnie ze zdziwieniem. Obok niego dostrzegłem Goszczyńskiego z rozwichrzoną od biegu czupryną.

– Co ty tu robisz? – zapytał.

– Sprawy damsko-męskie, że tak powiem.

– No jasne! Jakżeby inaczej.

– Ojczyzna wzywa, a tobie sikorki w głowie – rzucił któ­ryś z przyganą.

– A wy tu skąd? – zapytałem Seweryna, choć wiedziałem doskonale. Lepiej było zmienić temat.

– Od tego łotra, Konstantego. Zgodnie z planem, tylko że planu nie zrealizowaliśmy.

– Jak to?

– Mieliśmy go ująć, a uciekł!

Cóż, też mi nowina, gdzieżbym się jednak przyznał, że wiedziałem. 

– Nie ma co gadać! Szkoda czasu – zadecydował jeden z umundurowanych. – Do Sobieskiego, dalej, póki droga wolna!

Kiedy całą grupą biegliśmy w stronę pomnika króla, Na­bielak obwieścił z zadowoleniem: 

– Lubowidzkiego dorwaliśmy! Zakłuliśmy bagnetami szuję. Niech się smaży w piekle!

– Lubowidzki żyje – rozczarowałem go z satysfakcją, cho­ciaż wiceprezydent porządnie zalazł za skórę mieszkańcom Warszawy. Może za szefowanie policji i szpiegowanie nale­żało mu się? 

– Co?

– Widziałem, jak go rannego prowadzili.

– To masz szczęście, że wojsko cię nie dorwało. Po nas przyjechali.

– Tak… byłem daleko – skłamałem. – Ale mam dobry wzrok – wyjaśniłem tym razem zgodnie z prawdą. 

Biegliśmy dalej, żaden nie zwalniał i właśnie ten dobry wzrok pozwolił mi dostrzec przed nami pomnik Sobieskiego, obok most, a na nim i wokół niego – licznych zbrojnych. Było ich grubo ponad setka. Wszyscy w granatowo-żółtych mun­durach, z wysokimi kaszkietami na głowach. Pośród ciżby dominował jeden wojskowy. 

– To Wysocki z podchorążymi, do niego! – zakrzyknął je­den z naszych.

Dotarliśmy do mostu, wmieszaliśmy się między żołnierzy. Podeszliśmy szybko do Wysockiego. Na jego przyzwoitym, cokolwiek naiwnym obliczu malowały się pasja i żarliwość. Nic dziwnego, że to on stał na czele buntu. Podporucznik Piotr Wysocki[5] zlustrował naszą ekipę i zapytał:

– Gdzie Konstanty?

– Nie udało się, zbiegł – odrzekł Nabielak.

– No tak, pięknie to nasze powstanie się zaczyna.

W tym czasie aleją od Belwederu zbliżał się szybko od­dział jeźdźców. Byli to ci sami kirasjerzy, których widziałem na dziedzińcu. Pęd jazdy rozwiewał im końskie włosie w grze­bieniach hełmów, kirysy zaś i obnażone pałasze stanowiły łyskającą groźbę dla nas, stojących im na drodze. Z drugiej strony, od koszar znad Wisły, też nadciągała jazda. 

– Polacy! Godzina zemsty wybiła[6]! – zakrzyknął gromko Wysocki.

– Tak jest! – odpowiedział mu chór basów. – Wiemy! Dzi­siaj zwyciężymy albo polegniemy!

Żołnierze na moście skierowali się ku nadciągającemu z góry nieprzyjacielowi, sprawnie uszykowali tyralierę[7], po czym oddali salwę. Inni z podchorążych przypadli do ziemi tam, gdzie stali, albo schronili się za drzewami i też razili na­cierającego przeciwnika. Przedpole zakrył dym, szarżę za­trzymano. Drugi oddział rosyjskiej ciężkiej jazdy blokował jeszcze z prawej boczną, najkrótszą drogę ku miastu. Wówczas dowódca całej imprezy powstańczej, nie zważając na ułanów za plecami, zarządził atak na bagnety, więc ruszyliśmy. Wysocki na czele. Wtedy Rosjanie rozpierzchli się, ustąpili przed determinacją powstańców. My podążyliśmy w stronę miasta. 

Szliśmy tak przez chwilę, w rytm wybijany przez jedyny nasz bęben wojskowy, ku ogródkowi kawiarni zwanej Wiejską Kawą. Przy nim drogę zagrodził nam kolejny oddział rosyjskiej jazdy. Tymczasem rozbici wcześniej kirasjerzy nabrali śmiało­ści i zdecydowali się uderzyć z tyłu. Znaleźliśmy się w pułapce. Na szczęście po lewej było schronienie. Konnica rozpoczęła szarżę, i z przodu, i z tyłu, ale powstańcy z wielkim krzykiem runęli naprzód i unikając zderzenia z przeciwnikiem, wtar­gnęli do budowanych koszar. Część podchorążych wbiegła do środka zabudowań, część pozostała przy bramie. Strzelano do Rosjan z okien, zza muru, z bramy. Widziałem, jak Sewe­ryn Goszczyński służył ramieniem niczym podpórką jednemu ze strzelców. Duża część konnych zrozumiała, że chwilowo nas nie pokona, starała się więc utrzymywać należyty dystans. Nie wszyscy jednak, gdyż byli i tacy, którzy jeszcze zdecydowanie atakowali. Kilku Rosjan leżało na ziemi, kilku kolejnych padło. Konie pozbawione jeźdźców pogalopowały dalej.

A ja, cóż, znalazłszy się w samym środku konfliktu, chcia­łem ratować skórę. Moim zdaniem, to najcenniejsza rzecz dla każdego. Gdybym choć miał przy sobie jakąkolwiek broń jak inni, poczułbym się lepiej. Zdecydowałem, że pod osłoną ciemności znajdę kryjówkę za jednym z drzew, w ten sposób będę mógł w dogodnej chwili opuścić całe to gorącogłowe towarzystwo. Właściwy moment nadarzył się, gdy rozpoczę­liśmy marsz. Zacząłem tak lawirować między wojskowymi, że z centrum naszej grupy, z towarzystwa Nabielaka i Gosz­czyńskiego, dotarłem na skraj maszerującego oddziału. Gdy nasi pobiegli do koszar, ja skręciłem w drugą stronę. Na nie­wiele mi się to jednak zdało, bo wokół gwizdały kule, mijali mnie jeźdźcy, bezpieczniej zdecydowanie nie było. Już chyba lepiej, gdybym został z resztą.

Zastanawiałem się, jaką obrać w tym całym zamieszaniu drogę ucieczki, kiedy usłyszałem za sobą prychnięcie konia. Odwróciłem się z lękiem i dostrzegłem błysk szabli nad głową. Udało mi się zwinnie uchylić, ostrze minęło mnie o włos, wpadłem pod konia i cudem niekopnięty, wychynąłem z dru­giej strony. Nie było szans na dyskretną ucieczkę. Tu szło już o moje życie. Wzburzony, uderzyłem z całej siły w bok ułana, który jeszcze szukał mnie od swojej prawej. Już niemal stracił równowagę, więc szybko jeszcze raz poprawiłem uderzenie i strąciłem go z siodła. Zdumiony własnym sukcesem, strze­liłem z buta w bok leżącego Rosjanina. Na pewno miał dość. Ale z pewnością miał też towarzyszy, którzy mogli widzieć, co mu zrobiłem. Nie było czasu na rozglądanie się, wskoczy­łem na siodło i popędziłem konia. Strzelanina zaczęła gasnąć. Wokół koszar uwijały się roje rosyjskich jeźdźców, gdy wtem rozległ się krzyk:

– Oblegają nas! Uchodzimy! – I z koszar wylało się całe zgrupowanie powstańcze. Biegiem, z bagnetami na karabi­nach, rozpaczliwie ruszyli na chmary jeżdżących wokół Ro­sjan. Akurat w moją stronę. Nagle zrobiło się tłoczno. Jakiś jeździec znalazł się obok, nie rozpoznając we mnie wroga, i chciał zaatakować Polaków. Z grupy podchorążych wyłonił się cywil. Widocznie zrezygnował z ochrony żołnierzy i pró­bował jak ja wiać na własną rękę, ale ku memu zdumieniu z wrzaskiem zaatakował jednak tego rosyjskiego kawalerzy­stę. Postąpił bardzo głupio, bo szans wielkich nie miał. Uniknął jednak prawdziwej siły ciosu szabli, bo skierowałem wierz­chowca w biorącego zamach huzara, który, trącony końskim łbem, zmienił kąt uderzenia. Wtedy półprzytomny cywil ugo­dził bagnetem wroga, po czym złapał mnie za nogę i zawołał:

– Dzięki ci… Ratuj!

Krew z rozciętej głowy ciekła mu strużką spod czapki pros to na oczy, ale patrzył na mnie świadomie. Gdybym ode­pchnął go szybko, może bym i uciekł. Może też i nie. W przy­pływie słabości pomogłem. Podałem mu rękę i wciągnąłem na koński grzbiet. Nasi żołnierze odparli atak wroga, po czym szli już dalej. Jeszcze tylko kilku takich jak my zostało z tyłu, ale czym prędzej ruszyli ku oddziałowi. Za nami sporo było jeszcze kręcących się Rosjan, więc uznałem, że najlepiej bę­dzie dołączyć do podchorążych.

Ostatnie szeregi żołnierzy powitały nas krzepiącymi okrzykami. 

– Pomóżcie, chyba ranny – poprosiłem.

Dwóch z nich pomogło uratowanemu zsiąść i spojrzało na jego głowę, by sprawdzić, jak wygląda rana.

– O, nie jest źle – zawyrokował jeden. – Lekkie rozcięcie. Ktoś ty? 

– Adam Zagrabiński, byłem w Belwederze.

– A ty, jak się nazywasz, dzielny człowieku? – zwrócił się do mnie.

– Marek Dobrawiński.

Też byłem w Belwederze, wielkie mi coś, pomyślałem.

– Zawdzięczam mu życie – rzekł, dochodząc do siebie, te­raz już znany z nazwiska cywil, i miał rację. Kilku żołnierzy powtórzyło moje imię z uznaniem.

– Nie ma o czym mówić – zbagatelizowałem sprawę. Skąd mogłem wtedy wiedzieć, że uratowałem go z korzyścią dla sie­bie, gdyż doceniono moją niby-odwagę, ale na zgubę jednego z polskich generałów. – Po co żeś tak samotnie szarżował?

– Choćby jednego gnębiciela narodu, jednego Moskala ubić, to wielka korzyść! – odpowiedział zawzięcie, gdy dołą­czaliśmy znów do oddziału.

Ja konno, żołnierze pieszo, widoczny byłem jak na dłoni. Znakomity cel dla strzelca. Gdy tylko o tym pomyślałem, szybko zsiadłem z konia, a ten wierzgnął, wyrwał mi uzdę, ruszył do galopu, i tyle go widziałem. Zostałem więc z po­wstańcami. Chciałem zobaczyć, co stanie się dalej, udzielił mi się chyba ich zapał. 

Dotarliśmy na plac Złotych Krzyży. Tam, przy okrągłej świątyni z szeregiem kolumn u wejścia, czyli obok kościoła świętego Aleksandra, spotkaliśmy jadącego do Belwederu ge­nerała Stanisława Potockiego. Żołnierze otoczyli go i zaczęli prosić z wyraźnym oddaniem i pasją:

– Generale, prowadź dalej! Prowadź nas dalej!

Staś, bo tak nazywano go wśród braci żołnierskiej, z powodu niezbyt imponującego wzrostu siedział na swym koniu zafrasowany. W mundurze, ze złotymi galonami, wyglądał pozornie niedostępnie, ale dystans wobec podkomendnych łagodziło jego okrągłe, pozbawione zarostu i trochę dzie­cinne oblicze. Patrzył na podchorążych dobrotliwie, z wi­doczną troską. 

– Prowadź nas dalej! – wołano. 

Trudno było wygasić entuzjazm młodych żołnierzy, ale generał stanowczo poprosił o spokój.

W końcu usłuchano, powstańcy ucichli, a Staś wdał się w rozmowę z Wysockim i innym wojskowym. Dyskusja trwała chwilę, kiedy któryś z żołnierzy zaczął całować generała po kolanach. Dziwny to był widok, ale objawiło się w tym za­chowaniu uwielbienie dla dowódcy. Stojąc blisko, widziałem, że rozmowa nie przebiegała po myśli Wysockiego.

– Generale, prosimy, prowadź nas dalej przez miasto!

– Dzieci, uspokójcie się – dokładnie takie słowa padły z ust generała.

– Generale, zaklinamy na miłość ojczyzny, stań na czele!

Żołnierze dokoła mruczeli z niezadowolenia.

– Uspokójcie się, dzieci – powtarzał Staś.

Wysocki nakazał przepuścić generała. Rozstąpiono się przed nim, ale już wznoszono okrzyki o hańbie, o zdra­dzie. Jak szybko zmienił się nastrój całego oddziału: jeszcze przed chwilą nieledwie z miłością proszono go o objęcie do­wództwa, a teraz huczano groźnie. Jak prędko stracił Staś w oczach młodych ludzi, jak nieważnymi stały się jego wcześ­niejsze zasługi, gdy nie chciał posłuchać i stanąć na czele powstania… 

Przed nami ulica Nowy Świat. Piękne kamienice, zamieszkane w dużej mierze przez wyższych wojskowych i urzędników rosyjskich, witały nas ciszą. Panował nienaturalny spokój. At­mosferę niepokojącej powagi zwiększało rytmiczne bębnienie naszego dobosza, które niosło się posępnie w dal. Z przodu zauważyliśmy przemykające cienie, jacyś ulicznicy rzucali kamieniami w latarnie. Nikt nie witał nas z okien, bramy i sklepy zamknięte były na głucho. Kroczyliśmy po ubłoconej, brukowanej nawierzchni ulicy, oczekując wybuchów radości, a spotykało nas rozczarowanie. Na skrzyżowaniu z ulicą Ordynacką, gdzie mieściły się koszary, natknęliśmy się na grupę wojskowych. Powiedzieli, że generał Potocki spotkał tu wcześniej idące nam z pomocą oddziały i na przemian – rozkazami i groźbami – skierował je do Belwederu. W ten sposób pozbawił walczących spiskow­ców wsparcia, a przyczynił się do wzmocnienia sił wielkiego księcia, który serdecznie witał polskich żołnierzy. Podporucz­nik Wysocki z zażenowaniem splunął za generałem i nakazał iść dalej. 

Napięcie wśród żołnierzy narastało. Odmowa Potockiego, jego czyny wymierzone przeciw powstaniu, przelana wcześ­niej w walce krew mąciły umysły. Cywile, którzy wcześniej napadli na Belweder, dali upust buzującym emocjom, ude­rzając kolbami w drzwi i okiennice. Krzyczeli:

– Do broni! Polacy! Kto kocha ojczyznę, do broni!

Nikt nie odpowiadał. Ponuro i pusto. Zimno i ciemno. W sumie, to do końca nie rozumiałem, dlaczego oczekiwali­śmy odmiennej reakcji. Dlaczego mieszkający tu na przykład urzędnicy rosyjscy mieliby się cieszyć i zasilić szeregi po­wstańcze. Chyba że myślano o polskich oficerach. Pod wpły­wem impulsu działają jednak zazwyczaj tylko młodzi oraz ci, którzy nie mają nic do stracenia. Wyżsi dowódcy osobiście do stracenia mieli dużo. A może myśleli po prostu mało ro­mantycznie, tylko racjonalnie? 

Wkroczyliśmy na Krakowskie Przedmieście. Tam też spokojnie. Rozczarowanie i desperacja w oddziale były od­czuwalne. W takiej atmosferze przygnębienia i wzburzenia zarazem powstańcy napotkali kilku przechodniów. Żołnie­rze rozdali im pałasze, by walczyli dla polskiej sprawy, nie­mniej cóż znaczyło kilku warszawiaków? Szliśmy, a bezwład czynu zbrojnego trwał. Znikąd pomocy, żadnych posiłków, mieszkańcy miasta nie kwapili się do udziału w powstaniu. Po lewej mijaliśmy okazały kościół świętokrzyski. Dwie wieże świątyni wznosiły się ponad linię dachów kamienic i kłuły swymi zwieńczeniami nocne niebo. Niektórzy podchorążowie zaczęli zwalniać, słyszalne stawały się narzekania na nieprzy­gotowanie powstania, na brak odzewu mieszkańców. Piotr Wysocki wyczuł załamujące się nastroje, więc zatrzymał cały oddział, wszedł na schody kościoła i przemówił:

– Rodacy, to wielka chwila! Ten dzień będzie zapamiętany przez pokolenia! Nie możemy się już cofnąć!

– No tak – przytaknęli niektórzy.

– Nie pozwólmy wrogom zwyciężyć! Czas zrzucić jarzmo niewoli! Dla ojczyzny poświęcić można wszystko przecież, inni już na nas czekają. Byle dalej!

– Byle! – odpowiedziano z zapałem.

– Jeszcze Polska nie zginęła!

– Kiedy my żyjemy! – odkrzyknięto i ruszono.

Z naprzeciwka nadjechał kolejny wysoki stopniem woj­skowy. Za nim kozak.

– Patrzcie, generał Trębicki jedzie.

Czyli znowu pojawił się generał, pomyślałem. 

Podjechał, dumnie unosząc się w siodle. Trudno byłoby mu minąć nasz tłumek niezauważenie, tym bardziej że jako komendant Szkoły Podchorążych, był wszystkim znany. Żoł­nierze zasalutowali prawymi dłońmi, okazując szacunek.

– Panie komendancie!

Trębicki odpowiedział salutem ręki do kapelusza stoso­wanego, osadzonego rogiem do przodu. Spojrzał spod niego badawczo na tarasującą ulicę grupę.

– Zmierzam do wielkiego księcia. Z drogi!

– Generale, powstanie się zaczęło! Prowadź nas! – popro­sili podchorążowie. 

– Jakie powstanie? Co wy wyprawiacie? 

– Znów walka o Polskę się rozpocznie! – włączył się z em­fazą Wysocki. – Niedługo niepodległą będzie!

– Przestańcie!

– Prowadź nas do zwycięstwa! – zawołali ku Trębickiemu inni.

– Zrezygnujcie, na Boga! Jedyny ratunek dla was to łaska księcia.

– Ten książę panem naszym był już dosyć! – ktoś zakrzyk­nął. – Ma szczęście, że jeszcze żyje.

– Pójdziecie za mną do Łazienek!

– Stamtąd właśnie wracamy.

– To rozkaz. Dość awantury! – Im bardziej generał pokrzy­kiwał, im mocniej ruszał głową, tym bardziej mierzwił swe skromne bokobrody o wysoki kołnierz munduru.

Tymczasem korzystający z nieuwagi rozmówców kozak wycofał niepostrzeżenie konia i umknął tam, skąd przyjechał. Wysocki poprosił jeszcze raz generała:

– Usilnie błagamy, stań przy nas. Prowadź!

– Ja wam dam! – rozsierdził się Trębicki. – Koniec zabawy! W tej chwili do wielkiego księcia! Jeśli nie, to spotka was sroga kara. Ja tu rozkazuję, a wy macie słuchać, półgłówki!

Zdenerwowali się wielce podchorążowie. Oni po dobroci, a komendant szkoły tak ich potraktował! Uznali, że za nic ma ojczyznę. Był tylko wiernym sługusem narzuconej Polakom władzy. Wcześniej dał im się też poznać jako surowy nadzorca szkoły. Obrzucili go przekleństwami, zaczęli obrażać, grozić. Dwóch podchorążych ściągnęło go z konia i trzymając pod pachy, prowadzili w szeregach powstańczych Krakowskim Przedmieściem.

Minęliśmy po prawej zabudowania mojej uczelni, Kró­lewskiego Uniwersytetu Warszawskiego, a po chwili na lewo przestrzeń placu Saskiego. Daleko w głębi placu, u wylotu ulicy Wierzbowej, po prawej, figury na ogrodzeniu pałacu Brühlowskiego zdawały się patrzeć na nas kpiąco. Tam właś­nie mieszkał wielki książę Konstanty, zanim sprowadził się do Belwederu. Z dystansu po zmroku można było ulec złu­dzeniu, że to ludzie zastygli na wysokości w oczekiwaniu, cóż dalej. Za to dokoła ruch stawał się coraz większy. Pojawiały się już tu i ówdzie ciekawe wydarzeń, niewielkie grupy uboż­szych mieszkańców Warszawy. Byli też, niestety, i żołnierze, Polacy. Ci przywitali nas strzałami, więc uchodząc przed ku­lami, kierowaliśmy się dalej przed siebie.

Obok widocznego po prawej Pałacu Namiestnikowskiego drogę zajechało nam dwóch konnych. Minąwszy żelazne łań­cuchy, wiszące między lwami przed ogrodzeniem pałacu, zwrócili się ku naszej grupie. Żołnierze, tak jak wcześniej, zasalutowali i z poszanowaniem zwrócili się do wyższych szarżą:

– Panie generale, kochani, Polska nas wzywa!

– Cóż wy robicie?

– Generale Hauke, jako i ministrze wojny – zaapelował Wysocki. – Właśnie czas wojny nadszedł!

– Będziemy bić się o niepodległość! – krzyknęli stojący przed dowódcami. 

Rozległy się wołania:

– Prowadźcie nas!

– Jest powstanie!

– Koniec z despotyzmem! 

Generał Hauke, prężąc się na koniu i wydymając grube policzki, odburknął głośno:

– Koniec zabawy!

Wszyscy widzieli, jak kolejny zasłużony dowódca, którego napotkaliśmy na swej drodze, nie reaguje ochoczo na apele powstańców. Przeciwnie. Nie zamierza w ogóle walczyć dla zniesienia obcej tyranii i dalej pragnie służyć rosyjskiemu naczelnemu wodzowi. 

Jeden z bardziej zniecierpliwionych podchorążych spró­bował sięgnąć cugli wierzchowca drugiego z jeźdźców, któ­rym był pułkownik Meciszewski, szef sztabu. Jak widać, ulice Warszawy obrodziły w ważne persony wojskowe tej nocy.

– Ty chamie jeden! – zareagował. – Tumanie, cofnij ręce!

Chorąży zrobił odwrotnie. Z jeszcze większą determinacją starał się chwycić wodze. Pułkownik ryknął na niego:

– Prostaku, wara ode mnie! – Wyciągnął z olstra pistolet i strzelił. 

Nazbyt śmiały podchorąży, trafiony w nogę, zatoczył się i cofnął, kulejąc. W jednej chwili zapłonęła wściekłość pod­chorążych, kilku nie wytrzymało, wypaliło do witanych przed chwilą z elegancją dowódców. Obaj trafieni bratobójczymi kulami zsunęli się ze swych wierzchowców na bruk. 

Gdy zachodziły te wydarzenia, od kościoła karmelitów, leżącego za Pałacem Namiestnikowskim, zbliżał się kolejny jeździec. Chyba następny generał, bo dużo ich tutaj, pomy­ślałem z wisielczym humorem, i miałem rację. Nadjeżdżał generał Rautenstrauch. Młodzi powstańcy spojrzeli na mar­twych przed nimi, a potem po sobie, przejęci grozą, której byli przyczyną. Wcześniej walczyli z Rosjanami, teraz zabili swoich w powstaniu, które w założeniach miało przynieść Po­lakom wolność. Jeździec, widząc, co zaszło: dwa trupy i zgraję żołnierzy przed sobą, spiął konia ostrogami i wjechał w ulicę Trębacką po lewej. 

Nie było sensu pozostawać na miejscu, przecież miała to być noc czynu. Kolumna ruszyła dalej, z utykającym pro­wodyrem zajścia na czele. Prowadzony między zbuntowanymi żołnierzami generał Trębicki, skomentował ze wściekłością:

– Spójrzcie, czegoście dokonali! I kto tu czyni zło?!

– Generale, opamiętaj się! – nawoływano.

Gdy przechodziłem obok leżących na ulicy zwłok pol­skich dowódców, błysnęły pokrwawione medale. Kilku z powstańców pochyliło się nad ciałem walecznego kiedyś, a w ostatnich latach wiernego Konstantemu, generała Hauke, i zerwali odznaczenia i epolety. 

– Nic mu po kotletach za służbę u oprawcy – powiedział jeden o sporych rozmiarów naramiennikach.

– Polski i francuski krzyż mu zostawimy – uznał drugi. 

– A rosyjskie ordery do rynsztoka! – zawyrokował trzeci, po czym rzucił je jak najdalej. Potoczyły się po bruku z grze­chotem ginącym w hałasie żołnierskich butów.

Cały oddział podjął marsz. Szliśmy dalej prosto w kierunku ulicy Koziej, a potem z tej wąskiej uliczki skręciliśmy w lewo, w Sena­torską. Z rozmów w szeregach dowiedziałem się, że kierujemy się w stronę Arsenału, bo spiskowcy mieli plan przejęcia ma­gazynu broni, o co zadbać mieli inni zaangażowani w powstań­cze plany. Po lewej, za dziedzińcem, rysował się gmach Pałacu Prymasowskiego. Wewnątrz okazałej kolumnady, wspierającej fronton budowli, znajdowało się wejście do Komisji Rządowej Wojny. Stamtąd jechał ku nam powóz zaprzężony w dwa konie.

Powstańcy zatrzymali go bezceremonialnie:

– Kto jedzie?

Woźnica siedzący na koźle odpowiedział dość cicho, z obawą:

– Generał Nowicki.

Dalsze szeregi nie słyszały dokładnie odpowiedzi, więc zapytano tych bliżej pojazdu:

– Kto? Kto?

– Generał Nowicki – przekazywano informację stojącym dalej.

Mam dość dobry słuch, podobnie jak wzrok, o czym już nieskromnie wspominałem, toteż słyszałem nazwisko po­prawnie, ale wokół mnie zrozumiano je inaczej. 

– Co? Lewicki? Ja mu…!

Huk i świst kuli zabrzmiały mi przy prawym uchu. Któryś z podchorążych błędnie pojął, że w środku jedzie rosyjski generał, a zarazem znienawidzony gubernator miasta, i nie mógł powściągnąć swych morderczych instynktów. Kolejne kule zdezorientowanych albo źle słyszących podziurawiły czarne ściany karety. Ugodzony został też niewinny lokaj, który padł na ulicę.

– Co zrobiliście? – krzyknął Wysocki i szybko otworzył drzwi powozu. Wewnątrz oddawał właśnie swego mężnego ducha generał Nowicki, sekretarz generalny Komisji Rządo­wej Wojny. Jak mniemałem, opuścił na krótko przed naszym nadejściem gmach swego urzędu, może jak inni kierował się ku Belwederowi albo tylko udawał się na spoczynek – fatalnie, że dzięki powstańcom znalazł ten drugi, niezasłużenie wieczny. To była bardzo zła noc dla generałów, w końcu w sto­licy Królestwa Polskiego mogło ich zabraknąć. Jak się jednak okazało, panował pod tym względem dostatek, zasoby gene­ralicji zdawały się niewyczerpane. 

Posmutnieli wszyscy z powodu fatalnej pomyłki. Zgi­nął niewinny człowiek, owszem, próżno jednak ten fakt rozpamiętywać, skoro już się dokonał, orzekli filozoficznie powstańcy. Spod Arsenału docierały do nas echa krzyków i strzałów. Usłyszałem też goniącą za nami grupę.

– Dobrowolski, dawaj tu! – krzyknął zbrojny, pędzący skocznie na czele kilkudziesięciu żołnierzy.

– Aaa, podporucznik Zajączkowski – zareagował jeden z mojej kolumny.

– No właśnie – wysapał będący już przy nas przywódca nowego oddziału. – Do generała mieliśmy się udać, do teatru.

– No tak – przytaknął podporucznik Józef Dobrowolski.

– To co jeszcze stoisz? Lecimy! 

– Piotrze, my do Chłopickiego – rzucił nagabywany do Wysockiego. 

Dokonałem szybkiej kalkulacji. Chwilowo miałem dość powstańczej wycieczki, a w teatrze powinno być równie in­teresująco, a z pewnością spokojniej.

– To ja też – odezwałem się.

– I ja – zawołał ktoś. 

– I my – zgłosiło akces do udziału w najściu na teatr kilku kolejnych. Ostrożni jak ja albo wyjątkowo zainteresowani sztuką. Skoro w ogóle znaleźli się w oddziale spiskowym, to zapewne rozsmakowani w teatralnych dramatach.

– I ja! – Jeszcze jeden.

– Dobra, wystarczy! – zdecydował Wysocki. 

– Dobra! Za nami! – zakomenderował Zajączkowski.

Oddział wybrańców ruszył w stronę budynku, w którym mieścił się Teatr Rozmaitości. Po gwałtownym biegu dotarli­śmy na miejsce, przed budynek Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności na Krakowskim Przedmieściu. Łaciński na­pis nad wejściem głosił Res Sacra Miser, czyli „Ubogi jest rze­czą świętą”, dzisiaj jednak dla podchorążych nie było żadnej świętości. Wpadliśmy zatem jak burza na salę. Skończyło się akurat przedstawienie o znamiennym dla chwili tytule Ban­kructwo partacza. Z naszego powodu publiczność nie obej­rzała już następnej sztuki Drugi rok, czyli i któż winny ani też ostatniej Co głowa, to rozum. Ta trzecia miała zastąpić Króla migdałowego, gdyż jak poinformowano przed rozpoczęciem widowiska, aktor doznał nagłej słabości. Dziś nie był on w ze­spole jedynym, który zasłabł, bo kiedy stojąca na scenie ak­torka ujrzała nas, położyła ręce na skromnym biuście, wydała głośne jęknięcie i powoli upadła. Dwóch elegantów rzuciło się na wyścigi z pomocą. Osobliwy widok, kiedy dyskretnie obłapiali kobietę, a ta niby omdlewająca, z uśmiechem co­fała ręce niechcianych pomocników. Nic dziwnego jednak, zważywszy, że byliśmy przecież w teatrze o bardzo lekkim repertuarze. Wśród publiczności rozległy się kobiece wes­tchnienia oraz męskie pomruki irytacji. Zgromadzeni spojrzeli na naszą grupę w zdumieniu i rozdrażnieniu, gdyż bezceremo­nialnie zakłóciliśmy ich wielce kulturalną rozrywkę. Podpo­rucznik Zajączkowski krzyknął do publiczności, gwałtownie gestykulując:

– Nie czas się bawić! Panowie, do broni! Damy do domów!

W reakcji na ten apel gwar na sali wzrósł, a w tym czasie podporucznik Dobrowolski starał się znaleźć wśród widzów poszukiwanego generała Józefa Chłopickiego. Dostrzegł go i zbliżył się do siedzącego w jednym ze środkowych rzędów, ubranego w czarny frak mężczyzny. 

– Rosjanie mordują Szkołę Podchorążych w Łazienkach! – oświadczył Dobrowolski.

Generał nie zareagował od razu, toteż podporucznik wyciągnął ku niemu trzymany za głownię pałasz. Chłopi­cki wstał, zlustrował stojącego przed nim młodego oficera, spojrzał na dwie karmazynowe gwiazdki na jego ramieniu, poprawił włosy, pogładził bujne bokobrody i odrzekł tubal­nym głosem: 

– Dajcie mi pokój, idę spać!

– Jakże to?

– Zastanów się pan, co robisz – poradził głośno Chłopicki.

– Generale, już nie czas się zastanawiać!

Wtedy jakiś raptus obok mnie ryknął:

– Jak można, toż to zdrada!

Jednocześnie kątem oka dostrzegłem uniesioną lufę kara­binu. Wspomniałem już, że w Parku Łazienkowskim porząd­nie trzepnięto mnie pięścią w ucho, a kilka minut wcześniej ktoś strzelił koło niego. Nie miałem ochoty na powtórkę. Jesz­cze by je w końcu pokiereszowano albo, nie daj Boże, odstrze­lono. Machnąłem gwałtownie prawą ręką w stronę karabinu, trafiłem idealnie i podbiłem lufę. Padł strzał, a kula poleciała wysoko nad głowami. Wszyscy spojrzeli na mnie i na tego, który oddał strzał. Obok mnie stał Adam, zapalczywy wojow­nik w cywilu. Blondyn wodził wzrokiem dokoła, cokolwiek zdezorientowany. Chłopicki skłonił się ku mnie w podzięko­waniu. Ja wycedziłem do strzelca:

– Durniu jeden…

W tym czasie rosyjscy oficerowie siedzący na widowni przerwali chwilę bezruchu i wyciągnęli broń, co kto miał: szpady, pałasze, ale powstańcy nie pozostali bierni. Skiero­wali ku stojącym lub podnoszącym się z krzeseł swoje ka­rabiny. Rosjanie zostali rozbrojeni, otoczeni i pod komendą Dobrowolskiego wyprowadzono ich z sali. Ten, wychodząc, krzyczał jeszcze:

– Do broni, bracia! Moskale naszych wyrzynają w Łazienkach.

Cała publiczność zawrzała za moimi plecami, bo opusz­czałem już teatr z oddziałem, i w zgiełku zaczęła wybiegać na ulicę. Tam rozległy się wołania:

– Do Arsenału! Po broń!

Wielu widzów udało się w tamtą stronę. My też. Po drodze Dobrowolski skomentował moje dokonania:

– Uratowałeś dziś dwoje ludzi. Wszystko widziałem. Wy­razy uznania, kolego.

– Się złożyło!

– Skromnyś. Gdyby nie ty, Chłopickiego też mielibyśmy na sumieniu. 

– Nie godziło się.

– Otóż to…

– Co będzie, jak poginą wszyscy dowódcy… – dodałem.

W gruncie rzeczy niewiele jeszcze mnie to obchodziło. Nie ja zaczynałem powstanie, nie ja powinienem się martwić, co dalej, ale należało się jakoś wytłumaczyć.

 
[1]  Job twaju mać (ros.) – popularne przekleństwo nie tylko w Rosji, lecz także na wschodnich kresach Polski. – warknął po rosyjsku posiadacz psiej mordy. 
[2] Dzięki relacji Dobrawińskiego wreszcie rozumiemy, dlaczego jedni historycy podają, iż tym, który starał się ratować księcia, był kamerdy­ner Fryze, a drudzy, że służący Kochanowski. Odmienne są też wersje dotyczące miejsca, w którym znalazł schronienie wielki książę. We­dług jednych, było to w komnacie księżnej (Mochnacki M.), według innych – na poddaszu (Karnowicz E. P., który cytuje Kołzakowa K. P.).
[3] belwederczyk – uczestnik ataku na Belweder w Warszawie, rozpoczy­nającego powstanie listopadowe w 1830 roku (przyp. red.). , a prowadził ich podchorąży Kon­stanty Trzaskowski. Nagle zapadła cisza. 
[4] kirasjer – żołnierz ciężkiej jazdy powstałej już w XVI wieku, wyposa­żony w kirys, czyli pancerz chroniący korpus, pałasz oraz broń palną (przyp. red.).
[5] Piotr Wysocki w czasie powstania listopadowego otrzymał awans na kapitana i został adiutantem naczelnego wodza Michała Radziwiłła. W czasie dalszych walk, odznaczony Krzyżem Złotym Orderu Virtuti Militari, dosłużył się stopnia pułkownika.
[6] Kronikarze tych chwil wspominają, że właśnie takie słowa wykrzyk­nął podporucznik Piotr Wysocki, gdy przerwał zajęcia w jednej z sal w Szkole Podchorążych i rozpoczął powstanie. Według Dobrawińskiego, powtórzył je jeszcze raz na moście.
[7] tyraliera – luźny, rozproszony szyk bojowy piechoty (przyp. red.).

Książkę Dobry od listopada kupić w księgarniach internetowych: 

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Dobry od listopada
Mariusz W. Kliszewski1
Okładka książki - Dobry od listopada

Marek Dobrawiński jest pochodzącym z Pomorza studentem, którego próżniaczy żywot w Warszawie zostaje przerwany przez wybuch powstania listopadowego...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje