Helena wkracza w dorosłe życie, podejmuje pierwszą pracę, rozpoczyna pierwszy poważny związek i żegna przyjaciółkę Ryfkę Gellert, która wyjeżdża na studia do Poznania. Losy dziewczyny nierozerwalnie splecione są z pozostałymi mieszkańcami: Feliksem i jego rodzicami, Żydem ateistą Fridmanem, ciotką Stefanią, która jest szanowaną nauczycielką języka polskiego w Koedukacyjnej Szkole Powszechnej.
W Pleszewie, mimo światowego kryzysu oraz problemów, z którymi borykała się ówczesna Druga Rzeczpospolita, życie toczy się swoim rytmem. Helena spotyka się ze zdolnym i przystojnym cieślą Józkiem Biadałą. Stefania przyjaźni się z Aleksandrem, który po latach stał się uznanym i zamożnym adwokatem. Adela nadal prasuje, mimo sprzeciwów Heleny, która uważa, że to czas najwyższy, by babcia już odpoczęła od pracy.
Spokojne życie mieszkańców kamienicy przy Piłsudskiego 10, niegdyś Gnieźnieńskiej, zostaje zburzone, gdy po pięciu latach studiów do domu powraca Feliks, starszy syn państwa Szewczyńskich, obecnie zdolny i ambitny lekarz. Do mieszkania po Aleksandrze Millerze wprowadza się natomiast lwowski muzyk i niedoszły inżynier, niejaki Eugeniusz Fridman.
Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy okazuje się, że Stefania zapada na tajemniczą, ciężką chorobę.
Dagmara Leszkowicz-Zaluska w powieści Dziewczyna z kamienicy. Czas wyboru opisuje losy zwykłych ludzi, a ich problemy i trudności, z którymi przyjdzie się im zmierzyć, są niezwykle bliskie współczesnemu czytelnikowi. Autorka pokazuje, że szczęścia i miłości nie zawsze trzeba szukać daleko. Czasem jest w tej samej kamienicy.
W powieści nie brakuje trudnych tematów - bohaterowie zetkną się z antysemityzmem i nazizmem. Nie wszyscy potrafią znaleźć się w nowej rzeczywistości, w której dozwolona jest aborcja, zniesiono penalizację homoseksualizmu, a dziewczęta ośmielają się studiować. A mimo to Dziewczyna z kamienicy jest pełna ciepła i miłości. Drobne, codzienne radości i wielkie, narodowe sprawy, tego właśnie czytelnik może oczekiwać.
Do lektury zaprasza Wydawnictwo Słowne. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Dziewczyna z kamienicy. Czas wyboru. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
I
Cenzurka pachniała farbą drukarską i atramentem.
Przez dłuższy czas Helena wpatrywała się w żółtawy kawałek papieru z nadrukiem „Świadectwo ukończenia gimnazjum”. Sama nie wierzyła, że w końcu jej się udało.
Ten niepozorny świstek ze starannie wykaligrafowanymi jej imieniem, nazwiskiem i wynikami w nauce był dowodem, że Helena zdała „małą maturę” i może pracować jako urzędniczka, tak jak tego chciała babcia Adela. Zdobyła wykształcenie na tyle, na ile pozwoliła jej sytuacja życiowa – mimo trudów codzienności, biedy i światowego kryzysu. I mimo że w gruncie rzeczy były z babcią zdane wyłącznie na siebie.
Czuła się jednocześnie dumna i wzruszona, a oba te uczucia były jednakowo dojmujące. Większość uczniów już opuściła mury szkoły, a ona cały czas stała jak zaklęta przy schodach prowadzących do głównego wejścia Koedukacyjnej Szkoły Powszechnej. Lipcowe słońce prażyło niemiłosiernie, ale szkolne budynki dawały przyjemny cień. Wokół szkoły panowała cisza przecinana jedynie hałasami dochodzącymi z rynku oraz gwizdaniem kolejki wąskotorowej łączącej Pleszew ze stacją kolejową położoną w Kowalewie.
– To co, zaczynasz nowe życie? – Helena poczuła na ramieniu dotyk ciepłej dłoni, a w powietrzu woń werbeny.
– Sama nie mogę w to uwierzyć! – Odwróciła się do ukochanej cioci Stefanii, uśmiechając się od ucha do ucha.
Zdaniem Heleny Stefania wciąż wyglądała tak samo. Jedynie okrągłe okulary, które nosiła od niedawna – zapewne po to, żeby ratować oczy zmęczone nadmiarem czytania i pisania – nadawały jej twarzy wyraz lekkiej surowości i dojrzałości. Cały czas miała krótkie ciemne włosy i dumnie wysunięty podbródek. Stefania Niemyjska, jej ukochana i surowa ciocia, a od paru lat uwielbiana przez uczniów i niezbyt szanowana przez dyrekcję szkoły nauczycielka języka polskiego. Jej niestandardowe metody nauczania budziły wiele kontrowersji wśród przełożonych.
– Powinnam podziękować temu ministrowi, sama nie pamiętam, jak on się nazywał, że dał mi taką szansę. Przecież ja nigdy nie dałabym rady iść do prawdziwego gimnazjum! – Helena ruszyła za Stefanią i obie skręciły w lewo, w kierunku rynku.
– Janusz Jędrzejewicz, Helenko, minister wyznań religijnych i oświecenia publicznego. – Stefania ponownie uśmiechnęła się do swojej wychowanicy, poprawiając jednocześnie stos ciężkich skryptów, które niosła pod pachą. – Właściwie to jesteś pionierką, reforma dopiero co w życie weszła i bardzom rada, że dyrekcja przychyliła się do mojej prośby, byś małą maturę zdawała już teraz i nie czekała na kolejne roczniki.
– Pewnie, nie było na co czekać, ja mam już przecież dwadzieścia lat i dwa lata temu skończyłam szkołę! – Kałużówna zaśmiała się w głos, odrzucając do tyłu niesforne włosy, które jak zwykle opadały jej na twarz.
Adela nieustannie biadoliła, że dziewczyna nie potrafi się porządnie, gładko uczesać, ale Helenie to nie przeszkadzało. Lubiła swoje rozczochrane włosy. Tym bardziej nie przeszkadzało to Stefanii, która na takie sprawy w ogóle nie zwracała uwagi.
– To dzięki tobie, ciociu, żeś przygotowała mnie do egzaminów. Teraz żebym tylko jaką dobrą robotę znalazła, coby babcię i siebie utrzymać. Babcia coraz starsza, nie ma siły ciągle prasować.
– Jestem przekonana, że znajdziesz, wystarczy zasięgnąć języka. Co prawda jest kryzys, ale kiedy go nie było? – westchnęła nauczycielka.
Przez chwilę obie szły w milczeniu, każda pogrążona we własnych myślach.
– A jak Ryfka?
Stefania patrzyła przed siebie, jakby myślami była zupełnie gdzie indziej. Kiedy tak robiła, Helena miała wrażenie, że ciocia myśli o stu rzeczach naraz, i przez to często wydawała się bujać w obłokach.
– Ma wspaniałe świadectwo, była najlepszą uczennicą w gimnazjum i bez trudu została przyjęta na wydział ekonomii i prawa do nas! – Helena wyrzuciła jednym tchem.
– Czyli jednak Uniwersytet Poznański?
Stefania odwróciła się do swojej wychowanicy. „Do nas” oznaczało oczywiście „do Poznania”. Żadne inne miasto nie było „nasze”.
– Tak, przynajmniej w miarę blisko, chociaż w Breslau też miałaby miejsce. – Ostatnie słowa Helena wypowiedziała cicho.
Nie musiała nawet tłumaczyć Stefanii, jak cieszy się ze szczęścia przyjaciółki, a jednocześnie jak bardzo jej zazdrości. Adeli nie byłoby stać na to, by wnuczka mogła wyjechać na studia. Babcia nie chciała się nigdzie przeprowadzać, a Helena wiedziała, że przecież nie będą wiecznie prasować. W Pleszewie i tak życie było tańsze niż w jakimkolwiek większym mieście, a o wyjeździe do Westfalii, do matki, która od kilkunastu lat była frau Jorgową, babcia nawet nie chciała słyszeć. Podobnie zresztą wyrażała się o Gdyni, w której mieszkał wuja Roman. W miarę ciepłe uczucia żywiła jedynie do Poznania, ale o mieszkaniu w dużym mieście po prostu nie było mowy.
Stefania jakby czytała w myślach Heleny.
– Jestem z ciebie dumna, Helenko, że zaszłaś tak daleko. Mała matura to poważna sprawa.
Wolną od skryptów ręką poklepała Kałużównę po plecach, żeby ją pokrzepić. Mimo szczerych chęci Stefania Niemyjska nie mogła zrobić nic więcej. Nie byłoby jej stać, by pomóc finansowo w studiach Heleny.
Tak rozmawiając, minęły rynek i po chwili znalazły się na zacienionej ulicy Piłsudskiego. Przed ich bramą stał błyszczący wiśniowy samochód.
– Ho, ho, państwo Szewczyńscy dokądś się wybierają!
– A wiesz, że Feliks wrócił ze studiów? Przyjechał na wakacje! – Rozemocjonowała się Kałużówna.
– Co ty nie powiesz, nie widziałam go całe wieki! – Ucieszyła się Stefania.
Henryka Szewczyńska, matka Feliksa, była jej serdeczną znajomą, ale obie panie nie miały zbyt wiele czasu, by utrzymywać zażyłe stosunki. Henryka wraz z mężem miała swoje sprawy, często przebywali poza domem. Stefania z kolei była zajęta nauczaniem. Niemniej pamiętała Feliksa, od kiedy wprowadziła się na Piłsudskiego – wówczas Gnieźnieńską – ponad dwadzieścia lat temu. Zawsze dobrze życzyła temu nad wyraz inteligentnemu chłopcu.
– Nie wiem, czy zostanie tu na zawsze, ale jest już prawdziwym lekarzem! Najprawdziwszym!
Podeszły do bramy, podziwiając imponującą maszynę. Niewielu mieszkańców Pleszewa miało auta, ale państwo Szewczyńscy byli zamożnymi ludźmi. Pan Leon po kilku latach tułaczki wrócił z nową pasją – motoryzacją. Wraz z panem Foltyńskim, pierwszym majstrem warsztatu samochodowego i sklepu marki Ford, potrafili godzinami rozprawiać o cudzie techniki na czterech kółkach. Dla Heleny, a tym bardziej dla Stefanii, samochód nie był żadnym cudem. Ot, kolejna możliwość szybszego przemieszczania się.
– Dobry, dobry, a co, cacko, tej! – Lisiak przerwał zamiatanie, żeby uraczyć obie kobiety bezzębnym uśmiechem.
Rzadko odzywał się do domowników, pamięć zawsze mu szwankowała, a teraz, na stare lata, zapominał już wszystko. Państwo Szewczyńscy powoli zastanawiali się, czy nie oddać Lisiaka pod opiekę do ochronki księdza Niesiołowskiego, a do pracy przy nadzorowaniu budynku wziąć kogoś silniejszego. Było im jednak żal starego dozorcy, który był z nimi niemal od samego początku.
– W rzeczy samej. – Stefania pokiwała głową.
Za bramą panował przyjemny chłód i było ciszej niż na ulicy.
– Wstąpisz do mnie? – Niemyjska przebierała nogami, bo skrypty bardzo jej ciążyły.
– Nie, muszę pomóc babci, pewnie trochę za nią poprasuję. Ostatnio bardzo narzeka na ból pleców.
– To może zapytaj Feliksa, niechby coś jej przepisał? Helena znów się roześmiała. Miała donośny śmiech.
– Racja! Nawet o tym nie pomyślałam! – krzyknęła gromko, jakby tym krzykiem miała wywołać Feliksa z jego dużego mieszkania mieszczącego się po drugiej stronie bramy. – No i posprzątać trzeba, i ugotować. Wuja Roman odwiedzi nas niedługo, jedzie w te swoje delegacje na Śląsk i zahaczy w końcu o Piłsudskiego.
– O, to pewnie babcia się cieszy?
Helena popchnęła plecami drzwi klatki schodowej i po chwili zniknęła w ciemności korytarza. Mieszkanie Kałużów mieściło się na drugim piętrze w klatce tuż przy bramie.
– A pewnie, to jej oczko w głowie! A wiesz, że ktoś ma się wprowadzić do tego pustego mieszkania, co to zawsze miało pecha? Podobno znowu jakiś kawaler ma tu zamieszkać, i to ponoć nie nasz, tylko ze wschodu! – krzyknęła na odchodnym, a jej głos odbił się echem na ciemnej i wilgotnej klatce.
Po chwili słychać było głośne tupanie. Helena nigdy nie potrafiła spokojnie iść po schodach, zawsze biegiem, najlepiej co drugi stopień. Stefania westchnęła. To mieszkanie nie zawsze miało pecha. Aleksander był świetnym lokatorem. Po latach nauczyła się myśleć bez emocji o czasach, kiedy była pewna, że życie się dla niej skończyło. Zresztą od tego czasu Aleksander stał się jej serdecznym przyjacielem, mimo że od kilku lat nie mieszkał już na Piłsudskiego. Był znanym, zamożnym adwokatem, nie wypadało mu mieszkać w czynszówce. Kawaler… Aleksander też był kawalerem, ale nie był jej pisany. Jej jedyna prawdziwa miłość przepadła w odmętach biologii.
Stefania jeszcze przez chwilę stała na podwórku. Poprawiła skrypty i wolnym krokiem poszła do siebie na piętro.
***
W pociągu było duszno i gorąco, ale Romanowi Kałuży nawet przez myśl nie przeszło, by rozpiąć koszulę lub podwinąć rękawy. Kilka lat spędzonych we Francji, nawet jeśli były to lata wojenne, nauczyło go, by trzymać fason zawsze – także w najgorszych warunkach.
Zdjął tylko marynarkę – elegancką dwurzędówkę z jasnoszarej wełny, idealną na upalne lipcowe dni. Niewiele to jednak dało. Gorące powietrze w wagonie sprawiało, że człowiek oblewał się potem niczym lepką mazią.
Wagon klasy pierwszej, którym podróżował, był zapełniony do połowy. Przed Romanem siedziała elegancka pani w średnim wieku, pogrążona w lekturze dwutygodnika „Kobieta w Świecie i w Domu”. Za jej cichą zgodą wyrażoną słabym kiwnięciem głową nieco zsunął górną część okna. Do wnętrza natychmiast wpadł gorący wiatr pomieszany z zapachem spalin, świeżo skoszonej trawy i ziół.
– Widzi pani, niewiele to dało. – Uśmiechnął się do współpasażerki, która odwzajemniła uśmiech, rzucając mu spojrzenie znad gazety. – Na szczęście to już Jarocin, za trzy przystanki wysiadam.
Kobieta złożyła gazetę i poczęła się nią wachlować.
– Och, a ja jeszcze trochę, jadę do Kluczborka, do rodziny. Faktycznie upał straszny, ale może to i dobrze, żniwa będą urodzajne.
– Trzeba na to liczyć. – Roman usiadł ponownie na kanapie obitej czerwonym pluszem i przez chwilę się zamyślił. – Nasz kraj ciągle młody, na dodatek wielki kryzys nie ominął i nas.
– Oj, tak, tak – odpowiedziała dama, nadal się wachlując.
Chyba niespecjalnie miała ochotę na dalszą konwersację, bo odwróciła głowę w bok i wpatrywała się w pola, gdzieniegdzie poprzecinane kupkami rachitycznych drzewek.
Roman też spojrzał za okno.
Patrzył na krajobraz z nieskrywaną czułością. Bardzo dawno nie jechał tą trasą. Praca w koncernie Schneider et Cie, żona i dziecko pochłonęły go do tego stopnia, że nie miał czasu na nic innego. Wyjął z marynarki portfel, a z niego malutkie zdjęcie, na którym była cała jego rodzina – jego piękna Sara i dwuletnia córeczka Marysia, maleńka kopia żony.
Kto by się spodziewał, że założy rodzinę dopiero w wieku prawie czterdziestu lat? Wcześniej nie miał na to czasu. Kilka lat spędzonych w Błękitnej Armii, ciężko przebyta grypa hiszpanka, później walka w wojnie z bolszewikami, rana od szrapnela, która długo nie chciała się goić. Wreszcie powrót do Poznania, do fabryki Cegielskiego, by po chwili przenieść się do Gdyni, nowo powstającego miasta portowego.
Praca zajmowała mu całe dnie, nie miał głowy do tego, żeby uganiać się za kobietami. I pewnie, ku utrapieniu matki, nadal wiódłby całkiem wygodne życie zamożnego kawalera, gdyby nie pewien wiosenny wieczór 1928 roku, kiedy to zmęczony po całodziennej pracy trafił do eleganckiej Alhambry na kolację.
Zwykle jadał kolację U Piątka. Miał tam nawet swój stolik i ulubione danie – sandacza smażonego na maśle. Tym razem jednak chciał uczcić udany dzień w pracy w bardziej ekskluzywnym miejscu. Pomyślał o Alhambrze. Poszedł tam sam, z nadzieją, że skosztuje dobrego homara i wypije kilka kieliszków francuskiego wina, spoglądając ukradkiem na tańczące na dancingu pary. To mu w zupełności wystarczyło, a przynajmniej tak to sobie wówczas tłumaczył.
Wszystko układało się zgodnie z planem, dopóki nie podeszła do niego młoda kelnerka (kolejna, która tego wieczoru go obsługiwała). W ręku trzymała świeczkę, którą zamierzała ustawić na jego stoliku. Roman spojrzał na kelnerkę i wpadł po uszy.
Dziewczyna była szczupła, wielkooka i ciemnowłosa. Biła od niej skromność, a jednocześnie duma. Zaimponowało to Romanowi – mężczyźnie nieśmiałemu, ale obracającemu się w wyższych sferach gdyńskiej śmietanki towarzyskiej.
Nazywała się Sara Rozenblat. Przyjechała do Gdyni w poszukiwaniu lepszego życia z małego miasteczka Sierpc i była Żydówką. Tylko tyle zdążył się dowiedzieć podczas ich pierwszej rozmowy, kiedy stawiała na malutkim okrągłym stole świeczkę na majolikowej podstawce. Nie była rozmowna, ale Roman zdawał sobie sprawę z tego, że kelnerkom nie wolno spoufalać się z klientami. Właściciel dawał za to surowe kary.
Odtąd przychodził do Alhambry co piątek, ale Sarę spotkał dopiero po miesiącu. Czekał na nią przy tylnym wejściu dla personelu. Nie od razu dała się namówić na randkę, ale Roman był nieugięty. W końcu, pewnego upojnego majowego wieczoru, jednego z tych, kiedy człowiek nie chce się kłaść spać, bo bez pachnie zbyt oszałamiająco, a ptaki nie przestają śpiewać nawet po zmierzchu, poszli na spacer brzegiem morza, aż do Kamiennej Góry.
Sara była prostą, inteligentną dziewczyną, której życie nie szczędziło trosk. Pochodziła z ubogiej rodziny handlarza zbożem. Interes szedł coraz gorzej, bo endecja nakazywała bojkot żydowskich sklepów w Sierpcu i okolicach, a polskie młyny wolały brać zboże od polskich handlarzy. Nadto jej ojciec niedawno zmarł na suchoty i matka została sama z Sarą i jej trójką małego rodzeństwa, bez grosza przy duszy. Rabin Dawid Goldszlak doradził, by Rozenblatowie wyprowadzili się do Gdyni – miasto jest nowe, dokoła dużo gmin wyznaniowych, a i pracy nie brakuje. Matka zatrudniła się w rybackiej rodzinie do oprawiania śledzi, natomiast Sara przez kilka miesięcy tułała się po rozmaitych przybytkach gastronomicznych, z których większość była spelunami dla robotników. W końcu trafiła do Alhambry.
Praca kelnerki w ekskluzywnej restauracji była dla dziewczyny spełnieniem marzeń, a dla całej jej rodziny stanowiła ogromny zastrzyk finansowy. Toteż za żadną cenę nie mogła jej stracić i postać natarczywego klienta – nawet jeśli naprawdę jej się podobał – napawała ją z początku przerażeniem. Jednak po kilku niewinnych spotkaniach Roman Kałuża oczarował dziewczynę na tyle, że zgodziła się na wspólną kolację U Piątka.
Umówili się nietypowo – w poniedziałek, bo był to jedyny dzień, kiedy Sara nie pracowała wieczorem. Po kolacji Roman zaprosił ją do swojego eleganckiego mieszkania na Świętojańskiej na jeszcze jeden kieliszek wina, przy którym wyznał jej miłość. Sara nie mogła uwierzyć, że ten dość zamożny majster, w dodatku katolik (chociaż, prawdę powiedziawszy, niespecjalnie zwracający uwagę na kwestie religijne), oświadcza się jej, ubogiej Sarze Rozenblat, która mieszka z rodziną w piwnicy i śpi w jednym łóżku z dwiema młodszymi siostrami. Nie brała jego oświadczyn na poważnie.
Kiedy Roman podszedł do niej i zaczął ją całować, a potem zsunął jej z ramion sukienkę oraz halkę i znaleźli się w jego dużym łóżku, była pewna, że mówi o miłości tylko dlatego, żeby ją wykorzystać. Nie takie rzeczy już słyszała od mężczyzn. Przekrój społeczeństwa był w Gdyni ogromny, zewsząd nazjeżdżało się tu mnóstwo ludzi.
Spłoszona Rozenblatówna wymknęła się, ku rozpaczy Romana, o trzeciej nad ranem, przerażona, że matka ją zwyzywa. Po upojnej nocy Kałuża przyszedł pod Alhambrę jeszcze raz, a potem kolejny i Sara w końcu zgodziła się na ślub. Na uroczystość przyjechały Adela z Heleną oraz Jadzia z rodziną. Sara od razu przeprowadziła się do mieszkania Romana, a po roku urodziła im się Marysia. Roman świata poza nimi dwiema nie widział.
Westchnął jeszcze raz i delikatnie, by nie zagnieść rogów, schował zdjęcie do przegródki portfela. Spojrzał jednocześnie na puste miejsce obok siebie, gdzie leżała teczka z dokumentami. Zafrasował się przez chwilę na myśl o kłopotach zawodowych. Budowa magistrali węglowej, która miała łączyć nowo powstały port w Gdyni ze Śląskiem i znakomicie ułatwić transport surowców, napotykała nieustanne przeszkody. Światowy kryzys finansowy spowodował, że polski rząd musiał sprzedać koncesję Francuzom. Tak naprawdę nie miał wyjścia – wieczny brak kapitału powodował zastoje, a te z kolei blokowały inne inwestycje, chociażby produkcję taboru kolejowego, który w dużej części miał powstać u jego pierwszego pracodawcy, czyli u Ceglorza.
Rząd, nie chcąc dopuścić do gospodarczego efektu domina, zgodził się oddać koncesję francuskim firmom aż na czterdzieści lat. Jednak kapitał to jedno, a materiały do produkcji to drugie. Roman po raz kolejny jechał na Śląsk, tym razem w sprawie negocjacji sprzedaży stali, której ciągle brakowało. W Katowicach było pięć hut, rozmowy z jedną toczyły się od tygodni. Miał nadzieję, że zakończą się sukcesem. Czas naglił, odcinek Karsznice – Inowrocław, który obecnie budowali, miał być oddany w przyszłym roku, a z pracą byli daleko w polu.
Patrzył tępo na stronice maszynopisu, a w głowie układał sobie tok negocjacji, które czekały na niego w Katowicach.
– Czy to nie pańska stacja? Wygląda, jakbyśmy wjeżdżali do Pleszewa. – Pasażerka delikatnie pochyliła się w kierunku Romana, który siedział zatopiony w papierach.
Poderwał się, aż kartki się rozsypały.
– Oj, faktycznie, byłbym przegapił! – Pospiesznie zebrał stosik papierów do skórzanej teczki, chwycił marynarkę, neseser i na odchodnym uchylił kapelusza. – Do widzenia pani, bardzo dziękuję i życzę przyjemnej podróży!
W ostatniej chwili, kiedy konduktor dawał już sygnał do odjazdu, zbiegł z trapu wagonu. W oddali, na niemal pustym peronie, majaczyła postać siostrzenicy. Nie widywał jej często, ale znał ją ze zdjęć. Przypominała mu jego najmłodszą, postrzeloną siostrę Irenę, była jednak od niej stokroć mądrzejsza.
– Wuja Roman! – Podbiegła w mig i rzuciła mu się na szyję z takim impetem, że musiał złapać równowagę. – Już się wystraszyłam, że wuja nie przyjechał, ale se myślę, łe tam, przecież jak wuja babci obiecał, to przyjedzie, tej! – mówiła szybko, cały czas się śmiejąc.
– No tak, widzisz, zagapiłem się w dokumenty i gdyby nie współpasażerka, pojechałbym dalej, aż do Taczanowa!
– To byłby niezły ambaras, z Taczanowa to tylko umyślny by wuja dowiózł, a babcia dostałaby palpitacji, że wuja nie przyjechał! Dziewczyna cały czas się śmiała. – Daj, wuja, tę swoją walizkę, pomogę!
– Helenko, jeszcze czego? Kobieta nie powinna dźwigać za mnie bagaży! – Uśmiechnął się do niej i mrugnął łobuzersko okiem.
Skierowali się w dół szerokiego placu, w stronę mniejszej stacyjki Pleszew Wąskotorowy. Czekała ich jeszcze przeprawa kolejką do miasta.
Helena nieczęsto miała okazję bywać w Kowalewie, bo też rzadko opuszczała Pleszew. Babci nie było stać na podróże. Od wielkiego święta wybierały się do Poznania. Dziewczyna jeden jedyny raz pojechała nad morze, na ślub wuja Romana. Była wówczas niezwykle podekscytowana tym wyjazdem.
Wizyta na dworcu nieodmiennie przywodziła jej na myśl matkę, która wyjechała stąd na zawsze przed szesnastoma laty i nigdy ich nie odwiedziła. Helena zachowała w pamięci jej wygląd, wszak matka czasem przesyłała jakieś zdjęcia, również swoich nowych dzieci oraz męża Antona. Jednak Helena nie żywiła wobec niej już żadnych uczuć. Słowo „matka” było dla niej puste.
Na stacji kolejki wąskotorowej zgromadzili się nieliczni pasażerowie, a ciemnawe i chłodne wnętrze poczekalni dało im chwilę wytchnienia od lipcowego skwaru. Nie na długo, wszak kolejka odchodziła kilkanaście minut po przyjeździe pociągu.
– Jak tam, Helenko, twoje plany życiowe? Gratuluję ci małej matury, to ważna sprawa. – Mówiąc to, Roman rozsiadł się na drewnianym siedzisku kolejki.
Obok położył neseser i pedantycznie rozprostował marynarkę na kolanach. Dla Heli wuja Roman był nie z tego świata. Nie dość, że zjechał z armią Hallera pół Europy, to jeszcze mieszka dalej niż w Poznaniu!
– Tak, już mogę pracować jako panna księgowa, ale roboty wiele nie ma po kryzysie, wie wuja, jak jest – westchnęła. Kolejka ruszyła, szarpiąc nielicznymi pasażerami i kolebiąc się na boki. Jechała wolno, za oknami przesuwały się okoliczne pola i rosnące tu i ówdzie drzewa.
– Hm, a państwa Szewczyńskich nie pytałaś? Oni mają sporo koneksji.
– E, jakoś tak mi niezręcznie. Wstydzę się. – Okręcała materiał sukienki wokół palca, patrząc w dół.
Roman pomyślał, że wygląda jak mała dziewczynka. Sporo w tym było uroku i niewiele wyuzdania Ireny. Jego najmłodsza siostra lubiła być wyzywająca.
– Co, duma nie pozwala? – Szturchnął siostrzenicę delikatnie w ramię i ponownie puścił do niej oko.
– Trochę. – Helena wiedziała, ile zawdzięcza mieszkańcom kamienicy, i nie chciała prosić o więcej.
Wiedziała przecież, że ona z babcią i z panią Tokarską były najuboższymi mieszkańcami kamienicy przy Piłsudskiego 10. Na co dzień o tym nie myślała, ale kiedy sobie to uświadamiała, czuła się skrępowana. Nie miała jednak większego wpływu na bieg wydarzeń, wszak z dnia na dzień nie stanie się bogatą mieszczanką.
– Jestem w dobrych układach z panem Leonem, zjechaliśmy razem wiele kilometrów, nosiliśmy znoszone mundury tej samej armii i jedliśmy z podobnych obtłuczonych menażek. Jeśli tylko go zastanę, chętnie porozmawiam z nim dyskretnie o tej sprawie.
– Dziękuję, to by było fest! – Helena aż poderwała się z miejsca.
– Ale niczego oczywiście nie obiecuję. – Roman wystraszył się, że jego deklaracja zabrzmiała dla Heleny jak pewnik.
– Łe tam, no wiem przecież, ale za to, że wujowi będzie się chciało, ja bardzo dziękuję, naprawdę! – Zaśmiała się ponownie i usiadła na ławce. – A wie wuja, że ich syn Feluś, z którym się kiedyś bawiłam, jest już lekarzem?!
Książkę Dziewczyna z kamienicy. Czas wyboru kupicie w popularnych księgarniach internetowych: