Szlachcianka – Apolonia Niemyjska wychodzi za mąż za bogatego chłopa – Franciszka Bąka. Ich małżeństwo budzi wiele kontrowersji w lokalnym środowisku.
Wkrótce wybucha pierwsza wojna światowa, Apolonia rodzi córkę, Gabrynię, która jest oczkiem w głowie rodziców. Mijają lata. Rodzą się kolejne dzieci, a przez kraj i najbliższą okolicę przetacza się historia: epidemia ,,hiszpanki”, odzyskanie niepodległości przez Polskę, wojna z bolszewikami, lokalny pogrom Żydów.
Pewnego dnia rodzinę Bąków spotyka tragedia. Los boleśnie doświadcza Apolonię, a w jej sercu coraz częściej pojawia się rozgoryczenie. Na szczęście, dzięki najbliższym, kobieta dochodzi do siebie. Rozpoczyna się nowy etap w jej życiu. Dzieci dorastają, Gabrynia, najbardziej pracowita z rodzeństwa, ma swoje marzenia…
Bo trzeba żyć. Apolonia jest powieścią o rodzinie, tożsamości i prawdziwej miłości. Fabuła tej sagi rodzinnej dzieje się na Podlasiu, a jej tło stanowią wielkie wydarzenia pierwszej połowy XX wieku – od wybuchu pierwszej wojny światowej aż po śmierć Stalina. Do lektury zaprasza Wydawnictwo Szara Godzina. Dwa tygodnie temu zaprezentowaliśmy Wam pierwszy fragment książki Bo trzeba żyć. Apolonia, a w ubiegłym tygodniu fragment drugi. Dziś zachęcamy Was do zapoznania się z kolejnym fragmentem książki Ewy Szymańskiej.
Pożar wybuchł nad ranem w Wielką Środę. Pierwsza zerwała się Apolonia, zbudzona wściekłym ujadaniem psa. Początkowo nie mogła się zorientować, o co chodzi. Poszła nawet do kuchni, żeby wyjrzeć przez okno na podwórze, niczego jednak nie zauważyła oprócz czarnych zarysów wiśniowych gałęzi chwiejących się na wietrze. Po chwili pojawił się Franciszek.
– Ki czort? – mruknął, przyciskając czoło do szyby i podobnie jak ona bezskutecznie próbując coś dostrzec w mroku. W końcu dał spokój i zaczął wciągać buty. Nie zdążył założyć kożuszka, gdy do szczekania psa dołączył krzyk, a po chwili ktoś zaczął walić pięściami w okno.
– Franek!
Rozpoznali głos Józefa.
Franciszek odryglował drzwi.
– Pali się! – wrzasnął tylko Wasak i pędem pobiegł w kierunku gumna.
Teraz już widzieli. Okno kuchni wychodziło na podwórko, usytuowana na końcu obejścia stodoła nie była z niego widoczna. W tym momencie przerażający widok mieli jak na dłoni. Cała prawa strona drewnianego budynku, ta od strony Wasaków, stała w płomieniach. Ogień zajął już dwie ściany i właśnie zaczynał dosięgać słomianej strzechy, tak że dało się już zauważyć odpryskujące od niej i ulatujące z wiatrem małe iskrzące się zarzewia.
– Matko Przenajświętsza! – przeraźliwie krzyknęła Wasakowa, która właśnie przytruchtała w samej koszuli, jedynie z chustką narzuconą na ramiona. – Toć na nasze budynki przejdzie! Strzechę trzeba zwalić! – zawołała, łapiąc za rękaw jakiegoś mężczyznę nadbiegającego od strony ulicy.
Rzeczywiście coraz większy snop ognia wyrzucał w górę kępy płonącej słomy, która niesiona wiatrem wirowała w powietrzu, a potem opadała coraz bliżej sąsiedzkich zabudowań. Józef z Franciszkiem przystawili drabinę do przedniej ściany stodoły i próbowali teraz bosakami odrywać płonące fragmenty dachu od reszty. Kilku innych mężczyzn, którzy nie wiadomo kiedy znaleźli się w obejściu, utworzyło szpaler i podawało sobie wiadra z wodą. Jakaś kobieta, chyba stara Puzychowa, kręcąc się niby w szalonym tańcu, przydeptywała rozżarzone węgielki toczące się na wszystkie strony po gumnie. Pojawili się też gapie, których podekscytowane głosy mieszały się z coraz głośniejszym hukiem ognia i rykiem przestraszonych krów.
Apolonia stała jak wmurowana, nie mogąc oderwać wzroku od rozgrywającej się przed nią sceny.
Z tego swoistego paraliżu wyrwał ją drżący głos Gabryni, która wyszła za nią z domu.
– Mamo, niech mama patrzy, kurnik się pali!
Miała rację. Stojący najbliżej stodoły kurnik zaczynał płonąć. Sklecony z desek, przykryty starym, trochę już spróchniałym gontem, był łatwą zdobyczą dla ognistych słomianych żagwi, które fruwały nad gumnem.
– Wracaj do domu! – krzyknęła do córki. – Pilnuj, żeby dzieci tu się nie plątały.
Potem pobiegła do szpichlorka i złapawszy jeden z wiszących na gwoździach worków, zanurzyła go w krowim korycie przy studni. Mokrą płachtę zarzuciła na daszek kurnika, a potem wyciągnąwszy skobel, wypuściła przerażone ptactwo. Oszalałe kury rozbiegły się z trzepotem skrzydeł po podwórzu. Niektóre, oślepione strachem, biegły wprost na płonącą stodołę i dopiero znalazłszy się w kręgu światła rzucanego przez ogień, zawracały z furkotem i histerycznym gdakaniem. Apolonia, waląc mokrym workiem o dach kurnika, stłumiła ogień, po czym rozejrzawszy się, zawróciła do szpichlorka. Złapała pozostałe worki.
– Trzeba zabezpieczyć stodołę Wasaków! – krzyknęła do grupki stojących przy płocie kobiet.
Zrozumiały, o co jej chodzi. Niski płot oddzielający oba podwórza zwalił się bez trudu pod naporem kilku ciał. Ktoś przystawił drabinę, ktoś inny przyciągnął za dyszel stojący nieopodal wóz i już po chwili mokre płachty zaczęły pokrywać dach budynku.
Nagle rozległ się straszny huk, a czarne niebo rozświetliły setki ognistych fajerwerków. Strzecha na stodole Bąków nie wytrzymała naporu ognia i zwaliła się do sąsieka. Ogień na chwilę jakby przygasł, ale wkrótce potężne płomienie ze zdwojoną siłą zaczęły wydobywać się ze środka. Żywioł ogarniał cały budynek. Franciszek, czarny od sadzy, z opalonymi włosami, zeskoczył z drabiny i w rozpaczy odrzucił zbędny już teraz bosak. Kilku mężczyzn próbowało jeszcze przez jakiś czas gasić pożar, jednak trud ich szedł na marne. Nie było już ratunku. Wysuszone deski, słoma, siano i zboże stanowiły idealną pożywkę dla szalejących płomieni. Teraz można już było jedynie chronić inne budynki, co też skwapliwie czyniono, oddawszy stodołę na ostateczne pożarcie żywiołowi. Na szczęście wiatr nie był mocny i chociaż co chwilę jakiś powiew porywał kłęby słomy, nie dolatywały one daleko. Zresztą, strawiwszy zawartość sąsieków, ogień trochę się zmniejszył i teraz, zaspokoiwszy pierwszy gwałtowny głód, wolniej, lecz nadal zdecydowanie pochłaniał to, co jeszcze pozostało. W końcu czerwonozłote języki zaczęły się zmniejszać, przybierając gdzieniegdzie niebieskawy odcień. Ogień coraz leniwiej oblizywał zwęglone deski, aż w końcu zaczął przygasać.
Rankiem na miejscu stodoły pozostały już tylko poczerniałe belki i żarzące się czerwono węgle przykryte warstwą białego popiołu. Większość ludzi rozeszła się do domów, jedynie kilku mężczyzn zagarniało jeszcze osękami na kupę dymiące resztki. Józef Wasak krążył wokół pogorzeliska, wyciągając z niego bosakiem jakieś osmalone narzędzia.
Apolonia podeszła do męża siedzącego na kamiennym schodku prowadzącym do szpichlorka.
– Wstań, bo jeszcze gdzie wilka złapiesz – poprosiła cicho.
Nie podnosząc głowy, machnął lekceważąco ręką. Przykucnęła więc przy nim. Milczeli. Przez te kilka strasznych godzin nie zamienili ze sobą ani słowa i dalej nie czuli takiej potrzeby. Co tu było do gadania? Los pokonał ich ostatecznie. Dał im wiele, a potem powoli zaczął odbierać. Próbowali go obłaskawić, łudzili się, że nie będzie wobec nich złośliwy. A on się czaił i chichotał, patrząc na ich naiwne próby przeciwstawiania się temu, co im naszykował. Toć jeszcze nie dalej jak wczoraj obliczali, kiedy będą mogli dokupić konia, i cieszyli się, że jak dobrze pójdzie, na następną zimę zatrudnią parobka. Teraz i tego jednego konia przyjdzie im może sprzedać. Całe siano przepadło. Żyto. Słoma.
– Hela strasznie się przestraszyła. Gabrynia nie mogła jej uspokoić. Chyba z pół godziny ją kołysałam, ale wreszcie zasnęła – przerwała w końcu ciszę Apolonia.
– A reszta?
– Tadzik to tam nie bardzo co i rozumie. Płakał, bo inne płakały.
– To i dobrze – odparł trochę bez związku i ponownie zatopił się w myślach.
Bąkowa zamilkła, a poczuwszy po chwili, że zdrętwiały jej nogi, wstała.
– Spróbuję kury połapać – powiedziała, na co Franciszek tylko kiwnął głową. Nie zdążyła jednak odejść, bo od strony pogorzeliska szybkim krokiem podszedł do nich Józef.
– To wasze? – spytał, wyciągając w ich kierunku jakiś czarny od sadzy przedmiot. Zniecierpliwiony brakiem odpowiedzi ponaglił ich rozkazującym tonem:
– No popatrzcie chwilę.
Spojrzeli obojętnie, nie rozumiejąc, o co mu chodzi. W ręku trzymał zwykłą blaszaną bańkę, taką w jakiej kupuje się naftę.
– No wasza czy nie?
– Jezu, chłopie, skąd mam wiedzieć? – odburknął Franciszek.
– Zwyczajna bańka, może być każdego – dodała Apolonia.
– No właśnie, temu pytam, czy wasza.
Franciszek podniósł się i wyciągnął rękę po brudną blaszankę.
– Gdzie ją znalazłeś?
Józef machnął ręką w kierunku pogorzeliska.
– Mamy dwie. Pola, nie brałaś czegoś nafty do stodoły?
Zdziwiona zaprzeczyła.
– No przecież głupia nie jestem. Boże! – Nagle pojęła, o co im chodzi. – Myślicie, że ktoś by celowo?!
– Ja tam nie wiem, ale coś mi tu od początku śmierdziało. Żeby to latem, w upał, różnie się zdarza. Ale w taką wilgoć i zimnicę?
– Ale kto? Na litość boską, kto by… – Franciszek przerwał, jakby uderzony nagłym przypomnieniem. – Łączek!
– Nie masz dowodów – stopował go Józef. – Ale mnie też on pierwszy przyszedł na myśl. Nienawidzi cię i wcale się z tym nie kryje. Nie mówiłem ci, ale parę tygodni temu, jak se popił w Ulanie, to niestworzone rzeczy wygadywał. Walnąłem go nawet w tę parszywą gębę, żeby odszczekał, ale mnie Witek powstrzymał i łajza zwiał.
– Łączki zawsze coś mieli do Bąków, każdy to wie. Ale gadanie to jedno, a to – Apolonia machnęła ręką w stronę zgliszczy stodoły – to już zupełnie co innego.
– No przecież mówię. Dlatego na policję musowo pójść, nie możesz tego tak zostawić. – Wasak spojrzał na Franciszka i widać coś go zaniepokoiło w wyrazie jego twarzy, bo po chwili powtórzył: – Policja tym się zajmie, od tego jest.
– A pewnie, że pójdę. Jeszcze dzisiaj pojadę, nie daruję skurwielowi. Tym razem nie.
Książkę Bo trzeba żyć. Apolonia możecie kupić w popularnych księgarniach internetowych: