Lola zna tu każdy kąt. Fragment książki „Niechciane" Iwony Żytkowiak

Data: 2022-04-04 10:22:44 | Ten artykuł przeczytasz w 38 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Kiedy Tekla Tracz wchodzi po trapie liniowca pasażerskiego złamana bólem z powodu pozostawionej na pastwę losu w Ameryce córeczki Kasi, nikt nie jest w stanie przewidzieć, że to dramatyczne dla niej wydarzenie zdeterminuje losy kilku pokoleń kobiet.

Obrazek w treści Lola zna tu każdy kąt. Fragment książki „Niechciane" Iwony Żytkowiak [jpg]

Niechciane Iwony Żytkowiak to rozciągnięta w czasie opowieść o kobietach z rodziny Traczów, rozpoczynająca się w pierwszych latach XX wieku. Tekla, Barbara, Monika i Waleria – choć popełniają błędy poprzednich pokoleń i płacą za to wysoką cenę, to jednak wciąż szukają w sobie siły do walki z przeciwnościami losu. Do lektury zaprasza Wydawnictwo Replika. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Niechciane. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii: 

Inny świat

Rok 2000 i kolejne

Liam Knoth okazał się nie być ani dzikusem, ani aspergerowcem. Julka polubiła tego chłopaka o nieco chmurnym obliczu jak chyba nikogo dotąd. Podobały jej się jego oszczędne gesty, opanowanie, stoicki spokój. Kiedyś przyznał, że to zasługa terapii. Uczęszczał raz w tygodniu do Dorothy Whiler, psycholożki z college’u w Bergen. Nie wie, co go skłoniło do takiego kroku, być może był to chwilowy impuls, lecz na tyle silny, że któregoś dnia zapukał do drzwi z tabliczką: Psychological consultant for difficulties in the study proces. Zanim zdążył się wycofać, w progu stanęła Dorothy Whiler. Było mu głupio nawiać jak sztubak, więc wszedł do gabinetu, usiadł naprzeciw kobiety, z pochyloną głową, wpatrzony w czubki nieco zdartych adidasów. Kobieta była nienachalna. Po paru rutynowych pytaniach o imię i nazwę kursu rzuciła kilka następnych: masz jakiś problem, chcesz o czymś pogadać, a nie uzyskawszy konkretnej odpowiedzi, odpuściła. Podała Liamowi kilka kolorowych ulotek. Standard. O uzależnieniach, o depresji i innych pierdołach. Potem coś tam nagryzmoliła na kolorowej karteczce. Przy pożegnaniu, kiedy Liam stał jak jakiś niedorozwój, nie mając pojęcia, co powinien zrobić – czy podać rękę, czy się obrócić i wyjść jakby nigdy nic – Dorothy skłoniła śmiesznie głowę, a potem, unosząc wysoko brwi, przybrała wyraz twarzy, który zdawał się mówić: nic się nie stało, następnym razem pójdzie nam lepiej. Na koniec kilka razy poruszyła ramionami, wsuwając w nie głowę jak żółw.

– Napisałam ci godziny mojej pracy. Ale wpadnij jutro około dwunastej – zaproponowała, jakby to było najbardziej oczywistą rzeczą pod słońcem, że jutro się spotkają.

Liam schował kartkę do kieszeni, coś bąknął pod nosem i wyszedł. Tamtego dnia nie wrócił na zajęcia. Błąkał się po okolicy. Pojechał do George Washington Memorial Park. Najpierw długo siedział w samochodzie, paląc skręta i nie myśląc o niczym, potem bezcelowo kręcił się po ogromnym cmentarzu.

Na drugi dzień znów zapukał do Dorothy Whiler.

Na początku było drętwo, ale z czasem zaczęła się między nimi tworzyć cienka nić. Właściwie to Dorothy ją tworzyła. Powoli, delikatnie oprzędzała Liama, zwijając ciasny kokon, pod którym nauczył się bezpiecznie funkcjonować, przepoczwarzał się z nijakiego osobnika, pozbawionego wyrazu i barwy, w konkretnego Liama Knotha, który wreszcie wiedział, kim jest i czego chce. Dorothy była dumna, że znalazła do niego klucz, i kiedy się gubił, od nowa snuła swoją nić. A Liam nauczył się nie odtrącać pomocy.

Do wszystkiego podchodził z dystansem, dając sobie i innym szansę na przemyślenie. Kiedy Julka po roku w Fair Lawn podjęła decyzję, że wyprowadzi się od ciotki, kazał jej to przemyśleć i dać sobie czas. Jej decyzja nie dziwiła go, przyjmował ją, ale uczulał dziewczynę, by nie działała pod wpływem chwili. „Co nagle to, po diable”, żartował, przywołując powiedzenie swojej polskiej babki Jadwigi Knot z Sójkowej. Powtarzał też mądrości zasłyszane od Dorothy Whiler: „Tylko trzeźwa ocena sytuacji może gwarantować powodzenie powziętych postanowień”.

*

Tak naprawdę Julka nie mogła narzekać na Ursulę. Ciotka była do rany przyłóż. Poza drobnymi życzeniami, głównie związanymi z domem: jakieś porządki, robienie zakupów, od czasu do czasu przygotowanie posiłku, nie wymagała od dziewczyny niczego. Pieniądze, które łożyła na jej szkołę, też nie stanowiły problemu. Najgorsze jednak były sobotnie i niedzielne popołudnia, kiedy ciotka brała Julkę w krzyżowy ogień pytań. Siadały wtedy w salonie, a na stoliku parował imbryk z herbatą. Ursula Elson uwielbiała celebrować afternoon tea, serwowała przy tym rich tea biscuits, zakupione na tę okoliczność specjalnie w kolonialnym sklepie Myers of Keswick.

Zazwyczaj zaczynała niewinnie: jak minął tydzień, jak w szkole, czy udało się Julce nawiązać ciekawe znajomości. Nie czekała jednak na odpowiedzi, tylko przechodziła do relacjonowania swojego życia. A to składało się niezmiennie z pracy w agencji ubezpieczeniowej, w której Ursula miała pod opieką kilkanaście osób, z Fair Lawn i Garfield oraz niedzielnych spotkań w domu polonijnym, gdzie głównie organizowano jakieś akcje charytatywne albo słuchano polskich szlagierów. Ciotka wracała z nich i potem przez kilka dni z rzędu nie mogła przegonić Rysunku na szkle. Z lekka fałszując, intonowała Krawczyka: „Jeszcze sam się uczę siebie, żyję tak jak umiem żyć, do utraty tchu… Oooo, twój rysunek na szkle, tylko na nim dziś już nie ma mnie, nie ma mnie”…

–    W czwartek – opowiadała na przykład – przyszedł do biura stary Rogers, bo zmarła mu żona, a jemu się przypomniało, że polisa jego żony Amy jest nieopłacona. Zasypał mnie dokumentami medycznymi świadczącymi o ciężkiej chorobie i tłumaczył, że przez opiekę nad nią na śmierć… doprawdy właśnie tak powiedział: „na śmierć” zapomniał opłacić! – Zaśmiała się, jakby udał się jej setny dowcip. Potem moczyła biscuita w gorącym napoju, mlaskała smakowicie i kontynuowała: 

–    Ileż razy musiałam staremu Henry’emu tłumaczyć, że nic nie mogę, że okres ochrony minął. Osobiście wysyłałam mu wznowienia, ale najwidoczniej miał je gdzieś, a teraz wyszło, jak wyszło. Szkoda mi go, bo istotnie kupę lat płacił. Już nawet chciałam wnioskować o kulancję, ale facet nagle zaczął wyzywać mnie od starych kurew, żydówek, złodziejek. O, co to, to nie! – pomyślałam sobie. To ja mu serce na dłoni, a on… Cham i prostak! – fukała Ursula, pochłaniając kolejnego herabatnika.

Julka wysłuchiwała tych ciocinych opowieści bez większego zainteresowania, ale wolała to niż indagowanie. A to następowało zawsze potem, poprzedzone zmianą pozycji. Ursula Elson prostowała plecy, wypinała pierś, unosiła głowę, przechylając ją lekko, i zaczynała:

–    Nie żebym chciała się wtrącać w twoje życie, ale czy na pewno przemyślałaś do końca tę decyzję związaną z dzieckiem?

Albo luzowała ramiona, odchrząkiwała, jakby w gardle zalegały jej pokłady śliny, i drążyła:

–    Nie żebym ci coś sugerowała, ale czy planujesz porozmawiać z rodzicami o waszych relacjach? Możesz mieszkać u mnie, jak długo chcesz, ale warto pomyśleć o zakopaniu toporu wojennego. Wiesz, dziecko, rodzina jest najważniejsza. Nie czekaj, aż ją stracisz, bo może być już za późno.

Niekiedy grała na innych strunach:

–    Mocno tęsknisz? Jesteś jeszcze bardzo młoda i tak szybko opuściłaś dom. A tam przecież są twoi najbliżsi.

Bywało, że w swoich inwigilacyjnych zapędach ciotka posuwała się jeszcze dalej:

–    Może opowiesz mi, co konkretnie się wydarzyło, że podjęłaś taką dramatyczną decyzję?

Któregoś razu Ursulę Elson wzięło na rodzinne reminiscencje. Obłożyła się albumami, pościągała zdjęcia ze ścian, a potem nakazała Julce siąść obok i rozpoczęła swoją opowieść. Sięgnęła do czasów Tekli Tracz i jej męża Leona, zahaczyła o siódmą wodę po kisielu, daleką krewną Bronisławę i jej amerykańskiego męża Bena. Roztaczała przez wnuczką swojej siostry arkana i zawiłości rodzinnej paranteli, rozczulała się nad losem nieszczęsnej Kaśki pozostawionej z powodu krupu w Ameryce, rozpamiętywała swoje dzieciństwo, które ukraszone biedą i pijaństwem rodziców pozbawiło domu, porozrzucało po świecie także resztę rodzeństwa, które przepadło jak kamień w wodę, tak że ani Czerwony Krzyż, ani UNICEF, ani inne organizacje nie odnalazły Piotrusia, Pawełka i małej Jasiuni. Dobrze, że Waleria się uchowała, choć życia to ona nie miała i nie ma.

Julka gotowa była słuchać tych opowieści, byle tylko ciotka dała sobie spokój z naprawianiem jej życia. Ta jednak była w tej kwestii niezłomna. Co rusz raczyła dziewczynę mądrościami, oczywiście popartymi wnikliwą analizą historii kobiet z rodziny. I tak Ursula Elson doszła do wniosku, że wszystkie, ale to absolutnie wszystkie one skazane są na popełnianie tych samych błędów, dlatego rodzą dzieci i porzucają je jak nie przymierzając pandy, które czasem pozwolą sobie urodzić jedno, a drugie odrzucić, o czym ciotka kiedyś czytała i tak jej się teraz nasunęło. Są pozbawione miłości macierzyńskiej, wyzute z instynktu, który nakazuje im kochać dzieci. Wystarczy spojrzeć na Teklę, choć jej postępowanie da się jeszcze jakoś wytłumaczyć, ale już Baśka, Waleria, Monika i nade wszystko ona – Julka stanowią żywy dowód potwierdzający prawdziwość jej pokrętnej koncepcji. Ursula żywiła jednak przekonanie, że wystarczy, by któraś przerwała ten ciąg i wszystko będzie okej. 

Co nie? A która miałaby przerwać, jeśli nie Julka? I dobrze, by sobie zdała z tego sprawę. Pobyt w Stanach pozwoli jej złapać dystans, a im większy dystans, tym więcej – paradoksalnie – można zobaczyć.

Kończąc swoją pseudonaukową eksplikację, ciotka ruszała w stronę Julki, sposobiąc się do tulenia i głaskania, jakby to miało obłaskawić dziewczynę, sprowokować wybuch niepohamowanej matczynej miłości i doprowadzić do spektakularnego, melodramatycznego happy endu.

*

Julka Rylska żyła siłą rozpędu. W zasadzie było jej obojętne, czy żyje w Polsce, w Stanach czy gdziekolwiek indziej. Dzień mijał za dniem, liczyło się tylko to, co teraz. Gdyby ktoś znienacka zapytał ją, jaka jest pora roku, musiałaby się chwilę zastanowić. Spała, wstawała, jadła, ubierała się, zbierała punkty na kursach. Kilka razy w tygodniu dorabiała, pilnując starej babki Stanleyów. Była to Polka i choć nazywała się Honorata Janików, nikt o nie mówił o niej inaczej jak „babka Stanleyów”. Jej córka Klara wyszła za Johna Stanleya, który zmarł dwa lata po ślubie, osierocając dwoje małych dzieci. I choć po jakimś czasie Klara Stanley zdecydowała się na kolejne małżeństwo z Edem Boreshko, przyjmując nazwisko nowego męża, to w Fair Lawn i tak nikt już na starszą panią nie mówił inaczej jak babka Stanleyów.

Do obowiązków Julki należało głównie pilnowanie, by stara kobieta nie zakrztusiła się śliną, poprawianie poduszki, raz wyżej, raz niżej, by odciążyć kręgi szyjne, i przekręcanie kobieciny z boku na bok, by nie porobiły się odleżyny. A najważniejszym zajęciem było czytanie jej Starej baśni Kraszewskiego. Jak się kończyła, Julka miała czytać od początku. „Ona i tak niczego nie pamięta”, mówiła z pewnym rozdrażnieniem córka Klara. Ale dziewczynie się wydawało, że ilekroć czyta o Dziwie i Domanie, staruszka zdaje się pobudzona. Jej zmętniałe oczy nagle jaśniały, stawały się wyrazistsze, jakby ktoś przetarł je ściereczką nasączoną płynem do czyszczenia okularów.

Najbardziej zaś matka Klary upodobała sobie fragment o Jarusze.

A któż to wie, co mówi? – szepnęła Jaruha. – Coś szepcze w ucho i językiem obraca. Albo ja wiem kto i co? Choćbym usta zamknąć chciała, męczy mnie i mówić każe… Coś się snuje przed oczyma, coś po sercu załoskocze… baba plecie sama nie wie co… a musi! Nie idź ty na Kupałę!

Dziwa się rozśmiała.

–    A ja tobie nie radzę, Jaruho! Ty wiesz, jak cię szarpią, prześladują, co się z ciebie naśmiewają, co nadokuczają…

–    Ja się tego nie boję – odezwała się stara. – Jak ognie pogasną, jak się ciemno zrobi… hej! hej! to mnie który pocałuje i uściśnie… młode lata się przypomną…

–    Cóżeś ty w młode lata robiła? – zapytała Żywia.

–    Ja? Ja? Nie wiesz? – odezwała się Jaruha. – Hej! hej! porwał mnie królewicz… zaprowadził do gmachu, co miał ściany ze złota… W ogrodzie rosła jabłoń, co rodziła jabłka wonne… u stóp jéj ciekła żywiąca krynica… Siedem lat królowałam, siedem lat śpiewałam pieśni, splatałam i rozplatałam kosy, wszystko mi służyło… potém zrobiło się ciemno i ja w łachmanach, o kiju, znalazłam się w puszczy… Krucy mi w głowę pukali i oczów szukali… hej! hej!   

Zawsze przy nim chudą ręką pokazywała na siebie i Julka była przekonana, że porusza ustami, które straciły już kształt i kolor, szepcąc bezgłośnie: „To ja jestem Jaruha”.

Książka była stara i sfatygowana, grzbiet okładki postrzępiony, niektóre kartki naderwane, wystarczył nieostrożny ruch, by pofrunęły jak spłoszone motyle, zwłaszcza te z mrocznymi ilustracjami Andriollego. I choć kontakt z podopieczną najczęściej był utrudniony, Julka lubiła przebywać ze starszą panią i czytać jej Starą baśń. Z czasem łapała się na tym, że zaczyna opowiadać kobiecie o sobie. Zaczynała niespiesznie, urywkami, aż do obszernych opowieści, za każdym razem wysuwając inną szkatułkę. Z Wiktorią, z matką, z ojcem, z domem pięknym, choć bezosobowym i zimnym. Rozochocona brakiem zainteresowania słuchaczki, która tępawo wpatrywała się w ruch warg, być może sądząc, że to wciąż fabuła książki, Julka przytaczała szkolne historyjki, przywoływała postaci, naśmiewała się z dziecinności i naiwności koleżanek. Aż któregoś razu opowiedziała o dziecku. Wszystko. Od samego początku. Wyławiała z pamięci skrawki wspomnień i lepiła z nich swój dramat. Dziwna była to opowieść i chyba wówczas pierwszy raz w życiu mówiła o nim: ona, Hanna. Nie dziecko, nie córka, nie Hania, ale Hanna. Jakby to była dorosła mądra Hanna. Ileż ona wówczas miała? Nawet nie rok.

Kiedy panią Honoratę zabrano do szpitala, z którego już nigdy nie wyszła, Julka nie mogła sobie znaleźć miejsca. W dni wolne od zajęć pałętała się po ulicach, eksplorując coraz to nowe miejsca. Najbardziej lubiła chodzić do parku, ale tylko tam, gdzie nie było placu zabaw z karuzelami, huśtawkami, ścianką wspinaczkową. Widok matek z dziećmi sprawiał, że coś w niej pękało.
Nocami śniły jej się koszmary. Krzyczała, rzucała się. Raz obudziła ciotkę. Ursula stanęła nad nią wyraźnie zmartwiona, a potem, wsparta łokciami na fotelu, czuwała do rana, gotowa rozgonić złe sny.

*

Kilka razy Liam zabrał Julkę do Nowego Jorku. Pierwsze zderzenie z miastem było jak przeniknięcie do nowego świata, świata zupełnie wykraczającego poza wyobraźnię. Wysiedli na Pennsylvania Station. Labiryntem korytarzy i schodów wyszli wprost na Madison Square Garden. Julka miała wrażenie, jakby nagle wpadli do wielkiej kinowej sali na pokaz filmu. Mijali hotel Pennsylvania, centrum Manhattan Mall, wciąż mając przed sobą imponującą iglicę Empire State Building niczym ogromną szpilę przekłuwającą niebo nad Manhattanem.

Wszystko tu Julkę zaskakiwało i zachwycało. Drapacze chmur, które wcale nie kojarzyły się jej z betonowymi wieżami, smutnymi, topornymi, ale z cacuszkami architektury, cudami, których twórcy to artyści, wizjonerzy, magicy przekraczający granice ludzkiej fantazji. Monumentalne wieżowce, odbijające miliony świateł, wyzwalające energię miasta, ulice pulsujące życiem tak intensywnym, że aż trudno sobie wyobrazić nagły bezruch. Tłumy ludzi zdążających z punktu A do puntu B poprzez tysiące innych, mijanych bez zastanowienia. I wszystko ekstremalnie niesamowite, piękne, zadziwiające. Miasto spełnienie marzeń. Miasto, którego uroku nie jest w stanie oddać najwybitniejszy fotograf, reżyser, pisarz. Miasto kontrastów, podobieństw, złudzeń i realności.

Wracali z Manhattanu przez most Brookliński. Liam się uparł, by pokazać Julce ten najsłynniejszy z mostów. Stąd jak na dłoni miała widok na Empire State Building, Rockefeller Center czy Museum of Modern Art. Panorama wyspy odebrała jej oddech. Julka była pewna, że nigdy nie zapomni tego obrazu, że już na zawsze zostanie przyklejony pod jej powiekami. Brakowało jej słów, by wyrazić zachwyt. Wiedziała też, że do końca życia będzie wdzięczna losowi, iż zobaczyła na własne oczy to, co dla wielu pozostaje tylko w sferze marzeń. Nie przeszkadzał jej wiatr zacinający drobnym, marznącym deszczem ani ludzie poszturchujący się na wąskiej kładce nad sześciopasmową jezdnią, ani powietrze rozedrgane kakofonią najprzeróżniejszych dźwięków, ani okupujący barierki kramarze, oferujący kicz z całego świata. Nie zważała na artystów z instrumentami, sztalugami, szkicownikami. Szła urzeczona, zaczarowana. Pod nimi jak rozłożona niesymetrycznie błękitnostalowa płachta toczyła swe wody East River, w której przeglądały się majestatyczne wieżowce. Po lewej w oddali stała osławiona Statua Wolności.

Liam co chwilę szarpał Julkę za rękaw, by czegoś nie przeoczyła. Pękał z dumy, widząc rozemocjonowaną Polkę. Zupełnie jakby to on stał za wszystkimi wspaniałościami Wielkiego Jabłka. *
Jednak to nie tam Julka, ale na Greenpoincie Julka doznała swoistego wstrząsu. Liam namówił ją na imprezę w klubie Europa na 98 Meserole Ave na Brooklinie. Zgodziła się niechętnie.
W środku było głośno, kolorowe impulsywne światła krzyżowały się w rytm hałaśliwej muzyki. Przysiedli się do grupy młodych ludzi, którzy znali Liama. Gdy jeden z nich objął go ramieniem i szepnął coś do ucha, twarz chłopaka rozjaśnił promienny uśmiech. Julka pomyślała, że być może są parą. Liam był wyraźnie ożywiony. Jakaś haevymetalowa kapela pojawiła się na scenie przy szaleńczym aplauzie, wyrażającym się w gwizdach, piskach i pokrzykiwaniach. Wyglądało na to, że to dla nich wszyscy się tu zebrali. Po chwili z wielkich głośników popłynęło ostre, ciężkie brzmienie. Parkiet zapełnił się ludźmi. A kiedy jeden z muzyków dał solowy popis, tłum oszalał. Gitarzysta mierzył gryfem gitary niczym lufą strzelby w oszalałych ludzi, wyginających się, tłukących głowami na lewo i prawo, podskakujących jak na rozżarzonych węglach. Rozbłyskujące raz po raz światło, przesączające się przez opary dymu, rzucało się na zdeformowane emocjami twarze.

Julka z początku nieśmiało, ale zaraz coraz odważniej poddawała się psychodelicznej atmosferze. Zsunęła gumkę z kitki i pozwoliła włosom fruwać, plątać się w powietrzu, zahaczać o innych. Side to side, circular swing. Nie wiedziała już, czy to ona wiruje, czy świat wokół niej. Ciało pozbawione drylu, uwolnione, uległo szaleńczemu rytmowi.

– Nie wyglądasz na metalówę! – Poczuła, jak ktoś przytrzymuje ją za ramię. Dziewczyna podrygiwała obok niej z puszką piwa w ręce. – Jestem Lola! – Usiłowała przekrzyczeć wyjącego frontmana, który miotał się na scenie spowitej mgłą z ustawionych po bokach hazerów.

Julka zignorowała zaczepkę. Taneczny trans działał na nią kojąco, jakby ruch wytrząsał z niej całe dotychczasowe życie, zakonserwowane, zmumifikowane. Zwróciła jednak uwagę na tatuaże dziewczyny – od szyi przez cały dekolt jej ciało było pokryte koronką dziar, które łączyły się jedna z drugą misternymi motywami. Przyciągały wzrok podobnie jak kolorowe dredy splecione w monstrualny koński ogon.

Lola była jedną z towarzystwa przy ich stoliku. Kiedy tylko usiadła, cała uwaga skupiła się na niej. Brylowała, rozsyłając uśmiechy na lewo i prawo i żartując ze wszystkimi. Widać znali ją tu dobrze i chyba lubili. Co jakiś czas zwracała wzrok w kierunku Julki, jakby sprawdzała, czy ta jej słucha. Julka zaś czuła się onieśmielona tym wszechobecnym luzem, nie starała się włączyć do rozmów, za to coraz chętniej sięgała po lądujące przy niej puszki. Sącząc któreś z rzędu piwo, zazdrościła tym ludziom ich komitywy. Dla niej to był zupełnie inny świat. Życie, którego została pozbawiona przez złośliwy los i własną głupotę.

*

Obudziła się z silnym bólem głowy. Za dużo wypiła. W pomieszczeniu było szarawo. Żadnych okien, tylko dwoje drzwi. Zza jednych, lekko uchylonych, sączyła się cienka wiązka światła, drugie dziurką od klucza wpuszczały wąską strużkę.

Julka czuła się, jakby dostała obuchem. Strach podszedł jej do gardła. Nie miała pojęcia, gdzie się znajduje. Natychmiast oprzytomniała. To nie był sen. Mimo dojmującego łupania w głowie była pewna, że wszystko dzieje się na jawie. Plątanina myśli, napierające pytania. Czyżby za sprawą jakiegoś wehikułu czasu cofnęła się do tamtego feralnego dnia? Dnia swoich urodzin? Czy to jakiś złośliwy psikus losu? Czy możliwe, że tamten koszmar wrócił do niej w nowej odsłonie?

Odruchowo sprawdziła, co ma na sobie. Była kompletnie ubrana. Dżinsy, bluzka, bawełniany stanik, którego ramiączka wpijały się w ramię. Raz jeszcze ogarnęła wzrokiem pomieszczenie. Ledwie widoczne kształty wtapiały się w mrok. Na pewno była tu pierwszy raz. Usiłowała odtworzyć zdarzenia z poprzedniego wieczora, ale poza jakimiś surrealnymi obrazami miała w pamięci kompletną dziurę, jakby ktoś wydarł kartkę z kalendarza, zmiął i rzucił gdzie bądź. Nie widziała, czy jest bardziej zrozpaczona czy wściekła na siebie. Jak mogła doprowadzić się do takiego stanu? Uwalić jak stonka! Jest głupią krową, która nie potrafi wyciągać wniosków!

Spojrzała niepewnie na jedne z drzwi. Słychać było zza nich głosy. Wśród nich rozpoznała głos Liama. Odetchnęła z ulgą. Zerwała się, ale nagły ruch spowodował, że wszystko wokół zawirowało i padła z powrotem na łóżko. Podciągnęła wysoko kolana i schyliła głowę, dotykając czołem ud. Pomogło.

Po chwili wstała, tym razem powoli, zgarnęła włosy w kucyk, poprawiła bluzkę, otworzyła drzwi i weszła do pomieszczenia, z którego dobiegała rozmowa. Wyglądało na kuchnię. Niewielkie okno wychodziło na podwórze. Znajdowało się bardzo nisko – było przez nie widać metalowy stelaż ławki, z której zwisały czyjeś nogi obute w kolorowe kalosze.

Przywitała ją Lola. Powoli wszystko zaczęło się składać w jakiś logiczny ciąg. Jak zza gęstej mgły wynurzały się obrazy rozbawionych gości, kolejne puszki piwa, gwar i huk. Julka przypomniała sobie duszną atmosferę klubu Europa, ludzi podrygujących w rytm ciężkiego metalu. W jej pamięci kołatał się przejmujący chłód, siarczysta ulewa, Liam podtrzymujący ją z jednej strony i jakaś dziewczyna… Rysunki, obrazy, ale wszystko takie dziwne, irracjonalne…

–    Zrobię ci ciepłą herbatę! Musisz mieć niezłego kaca! – zaproponowała bezceremonialnie Lola, która wyglądała na gospodynię tego przybytku. Woda zabębniła o metalowe dno czajnika. Dziewczyna postawiła go na palnik, po czym wyjęła z szafki pudełko z saszetkami Liptona. Sięgnęła do kosza z cytrusami, chwilę obracała w rękach cytrynę, jakby badała jej świeżość, a potem ścisnęła w dłoni połówkę owocu, dolała wody, wrzuciła jakąś tabletkę i podała Julce ze słowami: – Pij, dobrze ci zrobi!

Julka rzuciła okiem na musujący płyn. W głowie zapaliła jej się kontrolna lampka. Zawahała się, choć rzeczywiście miała kaca giganta.

–    No nie bój się, to tylko aspiryna! Przecież cię nie otruję! – Zaśmiała się Lola, jakby odczytała jej myśli.

W mieszkaniu oprócz Loli i Liama był jeszcze koleś z klubu, do którego zwracali się Dan. Był najstarszy z nich, na pewno za stary na studenta. Ubrany w dobrze skrojony garnitur, mógł uchodzić za jednego z przedstawicieli nowojorskiej finansjery, która miała swoje biura w obłędnych wieżowcach ma Manhattanie. I chyba coś w tym musiało być, ponieważ po krótkiej rozmowie telefonicznej, oficjalnej i rzeczowej, Dan wyszedł, żegnając się ze wszystkimi. Liama przygarnął do siebie i przytrzymał krótko. Była w tym geście swoista czułostkowość. Po chwili zza okna dobiegł szum silnika imponującego chevroleta odjeżdżającego w dół Leonard Street.

Nie minęła godzina, jak Julka poczuła, że wraca do żywych. Aspiryna, gorąca herbata i jajecznica na bekonie dobrze jej zrobiły. Lola okazała się otwarta i bezproblemowa, jakby znały się od lat. Z miejsca zadzierzgnęła się między nimi przyjaźń.

–    Chodź, oprowadzę cię po moim lokum – zaproponowała, ciągnąc Julkę za rękaw jak dziecko, które wymaga natychmiastowej uwagi. – Pokażę ci moje królestwo. Jeśli ci się spodoba, na pewno się dogadamy! – Znów się zaśmiała, zupełnie jakby śmiech był celowo opracowanym przez nią przerywnikiem albo częścią kodu zastępującego werbalną frazę.
Julka zawtórowała jej, ale zaraz bąknęła pod nosem, że w zasadzie nie planuje wyprowadzki i w ogóle nie zamierza wyjeżdżać z Fair Lawn.

–    To źle! Dziewczyno! – oburzyła się Lola. – Utknęłaś na tym zadupiu! A prawdziwe życie przelatuje ci przez palce! Zastanów się! Tylko patrzeć, jak zaczniesz uczęszczać do szkółki niedzielnej i śpiewać Barkę, pląsając jak w transie! – Zaczęła nucić pieśń, znów śmiejąc się głośno.

Julka pomyślała, że w tym kompulsywnym śmiechu jest coś nienaturalnego, nerwowego, jakby niezależnego od samej Loli. Ale dziewczyna zaraz się zmitygowała i dodała całkiem poważne:

–    Nie żebym miała coś przeciwko Barce, ale całkiem serio, zastanów się. Tu jest zupełnie inne życie. Tu wszystko może się zdarzyć – zakończyła sentencjonalnie i dla rozładowania atmosfery posłała Julce kuksańca.

Był to typowy railroad apartament. W nowojorskim języku takie miejsca nazywano sabwejami. Lola niczym cicerone prowadziła Julkę przez amfiladę pomieszczeń.

–    To pokój mojego chłopaka, który puścił mnie kantem, dał dyla i słuch po nim zaginął. Pozostał smród i trochę długów, z którymi muszę się uporać. I to zrobię! – Mimo że bardzo się starała, by jej głos brzmiał prześmiewczo, nie udało jej się zatuszować rozgoryczenia i złości.

Julka rozejrzała się uważnie. To był ten sam pokój, w którym spała. Panował tu nieopisany bałagan. Stargane łóżko, otwarta szafa, z której wysypywały się ubrania, papiery, jakieś elektroniczne gadżety: podzespoły, kabelki, matryce, płytki, złącza, plastikowe obudowy…

–    Czekałam, aż palant przyjdzie i sprzątnie po sobie ten bajzel – wyjaśniła szybko Lola. – Ale teraz widzę, że muszę to zrobić sama. – Mówiła jak do zniechęconego klienta, który rezygnuje z fartownej oferty. Podniosła z podłogi zszargany T-shirt i rzuciła go w kąt, na stertę innych męskich ubrań. – Wszystko wypierdzielę do kubła! Niech się wali! Dupek! – Z furią kopnęła rozwleczone po pokoju części garderoby, a potem delikatnie pchnęła Julkę dalej, jakby chciała jak najszybciej zatrzeć złe wrażenie.

Sąsiednie pomieszczenie dla odmiany było wysprzątane jak na wizytę królowej. Pokój, z niewielkim świetlikiem pod samym sufitem, był przytulny, choć szafa w stylu art déco, metalowe, kute łózko z ażurowymi wywijasami i siermiężny regał z książkami poukładanymi pod linijkę sprawiały wrażenie zaskakującego eklektyzmu.

–    A tu jest moja kryjówka! – Lola rozłożyła dumnie ramiona. – Moja kraina łagodności, oaza spokoju – ciągnęła patetycznie.

Na końcu było ostatnie pomieszczenie. O dziwo, było tam duże okno wychodzące na ulicę. Pokój był prawie pusty. Stała tu tylko wersalka i niewielka ława. Pod oknem piętrzyła się wieża z opisanych i zaklejonych taśmą kartonów.

–    O! A tu może być twoje pied-à-terre! Luksus! Ludzie się zabijają, by wyhaczyć taki apartament. Zobacz! Jest na końcu, jako jedyny nieprzechodni. Zresztą jak się uprzesz, możemy ponegocjować. Zastanów się. Liam mówi, że mieszkasz z ciotką! Starsza pani też pewnie się ucieszy. Wiesz jak to jest. Gość, jaki by nie był, jest dobry, ale na krótko! – Lola puściła do Julki oko, zaśmiała się tym swoim irytującym śmiechem i zaraz zaproponowała:  – A teraz w miasto! Jak to się u was mówi… W Polskę idziemy!

Julka się zawahała. Obiecała Ursuli, że wróci nazajutrz. Nie chciała stracić zaufania ciotki, nie mogła jednak pozbyć się myśli, że czas się od niej wyprowadzić. Może to nie jest zły pomysł. 
Jeśli tylko czynsz nie bylby wygórowany, to kto wie? Na razie postanowiła zadzwonić do Ursuli.

*

Lola żartowała, że mieszka w sercu Grennpointu. I tak w pewnym sensie było. Leonard Street mieściła się prawie pośrodku najdalej wysuniętej na północ dzielnicy Brooklynu, gdzie na dziesięciu przechodniów dziewięciu stanowili Polacy. Budynki stały po dwóch stronach dwupasmowej niezbyt szerokiej jezdni, tworząc charakterystyczną pierzeję o dość jednolitej architekturze, przydającej ulicy starego, industrialnego klimatu. Większość budynków zbudowana była z czerwonej cegły, niektóre miały zewnętrzne metalowe schody – jak w te w Pretty Woman, po których Richard Gere wdrapuje się z kwiatami w zębach, by wyznać miłość pięknej prostytutce Vivian.

–    To moje centrum świata, moja Little Poland – chełpiła się Lola, choć w rzeczywistości była Polką tylko w jednej czwartej za sprawa dziadka Stanisława Siwakowskiego, który urodził się w Cleveland, ożenił z Polską żydówką Rachelą Abramowicz, a ich jedyna polsko- żydowska córka Estera wyszła za Rosjanina Jewgienija Yunevicha. Lola tak naprawdę miała na imię Teodora, w domu wołali na nią Tola, ale uznała, że Lola bardziej do niej pasuje. Kiedyś w przypływie szczerości wyznała, że owo Lola to forma demonstracji, że nie wzięło się znikąd, a jeśli Julka zna Lolitę Nabokova, może sobie sama dopowiedzieć.

*

Kiedy wysiedli z metra na Greenpoincie, Julka poczuła silne ukłucie w piersiach. Widok szyldów i reklam z polskimi nazwami przywołał wspomnienia domu. Zewsząd dolatywały polskie słowa, niektóre pourywane, inne układające się w nieskładne frazy, jeszcze inne pobrzmiewające jak polilog zasłyszany na ludnym dworcu w Warszawie. Czego tu nie było! Restauracje, apteki, sklepy spożywcze oferujące polskie specjały, zakłady fryzjerskie, studia tatuażu, biura adwokackie, reklamy szkoleń wszelakiej maści, od prawa jazdy przez operatorów wózków po kursy maszynopisania.

Julka na głos odczytywała szyldy, bawiąc się ich znaczeniem Meat Market – Kiszka, Restauracja Pyza, Apteka Ziółko, Kubuś – Foto, Bakery Rzeszowska. O ile w Polsce wraz z nastaniem kapitalizmu nazwy eropeizowano albo amerykanizowano, o tyle tu, w jądrze wielkich Stanów, nie unikano przaśności. To może przez te szyldy i jeszcze przez dekoracje bożonarodzeniowe – które, choć bliżej już było do Wielkiejnocy, wciąż wisiały w witrynach, pobrzękiwały przy wejściach do sklepów – Julce się wydało, jakby przeniosła się do rodzinnego miasta, do domu Walerii, której brak dotkliwie odczuwała.

–    Zapraszam na pierogi! – wykrzyknęła Lola, otwierając przed Julką i Liamem drzwi knajpy o rubasznej nazwie Niebo w gębie.

Właściciel okazał się jej dobrym znajomym. I chociaż wszystko tu było po polsku: i ulotki, i menu, i podpisy pod zdjęciami z Tatrami i Bałtykiem, on uparcie łamał język, męczył się, dukał, sylabizował, drapał się po głowie, szukając właściwego słowa jak słaby uczeń. Patrzył przy tym błagalnie na Lolę, by wybawiła go z opresji.

Julka usiadła pod oknem, skąd mogła zachłannie obserwować toczące się na zewnątrz życie. Na sali było jeszcze kilka zajętych stolików, a z każdego dolatywał znany Julce język. Przy jednym z nich siedzieli młodzi ludzie, chyba turyści. Poubierani w softshellowe kurtki, trekkingowe spodnie i wysokie buty, zachowywali się głośno i swobodnie. Rozprawiali nad rozłożonymi mapami, przekrzykując się nawzajem, podbierając sobie kąski z talerzy i podpijając drinki. Byli mniej więcej w wieku Julki. Zazdrościła im tego luzu, tej zażyłości.

Chyba pierwszy raz od przyjazu do Stanów poczuła ogromną tęsknotę. Bolesną. Jak uderzenie w brzuch. Miękła w środku, nagła fala podchodziła jej do żołądka, do gardła, przeciskała się obkurczonymi tętnicami. Julka wstrzymywała oddech, zaciskała powieki. Wiedziała, że musi się opanować, że nie może się teraz rozpłakać. Wszystko tu było polskie, jakby nagle przeniosła się do Leszna albo Słubic, gdybynie widok wieżowców zamykających majaczącą w oddali linię horyzontu.

Z zamyślenia wyrwał ją przyciszony głos Liama:

–    Chciałem, żebyś ją poznała. – Skinął głową w stronę baru, przy którym Lola rozprawiała z właścicielem, żywo gestykulując. – To świetna kumpela, chociaż może robić inne wrażenie. Poznałem ją przez Dana. Jemu też pomogła. Najpierw dygał jako goniec, a potem, jak się na nim poznali, konkrecik! Niezła kasa. Mieszkanko w eleganckim kondominium na Williamsburgu i furka cymuś! – Liam mówił o Danie, nie kryjąc dumy, jakby wszystkie te dobra w jakimś stopniu były też jego własnością. – Nie wierzysz? Sama go spytaj!

Julka nie miała powodu wątpić, chociaż nie rozumiała, do czego zmierza chłopak. Tak naprawdę Dan, Lola i ich korelacje niewiele ją obchodziły. A poza tym o jakiej pomocy on mówi? 
Przecież nie zgłaszała żadnych potrzeb czy niedoborów.

–    Lola zna tu każdy kąt i ludzi, którzy wiele mogą – ciągnął tymczasem Liam. – Tylko nie myśl, że to jakaś podejrzana panna, matka chrzestna czy córa Koryntu, albo… no wiesz… – żachnął się. – Nic z tych rzeczy. Po prostu Lola ma dar zjednywania ludzi. Nikt nie potrafi jej niczego odmówić.

Julka tylko wzruszyła ramionami i pokręciła głową. Cała ta paplanina wydawała się jej pozbawiona sensu. Jakby nie mogli po prostu pomilczeć.

–    Przyjechała na Greenpoint jakiś czas temu. Trochę waletowała w sabweju kawałek dalej z grupą polskich studentów. Spoko towarzycho! Zachwycali się wszystkim, latali po mieście i cykali foty jak Japończycy. Ale też latali po bibliotekach i równo zakuwali. Lola się śmiała, że to ekipa prymusów, którzy żyją nauką, burgerami od Pata z budki na rogu Eckford Street i Meserole Ave i piosenkami Starego Dobrego Małżeństwa. A już Nie brooklińki most to tak piłowali, że nawet ona nauczyła się tekstu. Całymi dniami nuciła pod nosem: „Będziemy smucić się starannie! Będziemy szaleć nienagannie! Będziemy naprzód niesłychanie!”. Znasz to, co nie?

Julka nie znała, chociaż zespół kojarzyła.

–    A co to ma wspólnego ze mną? – spytała zaczepnie.

Liam zzerknął na nią spod oka. Czoło przecięła mu rysa, którą pocierał, jakby zamierzał wygładzić zmarszczoną skórę. Wyciągnął papierosy i skierował paczkę w jej stronę. Sięgnęła. Ostatnio trochę popalała, choć zarzekała się, że to tylko taki kaprys, że nie planuje się wciągnąć. Szkoda kasy. Od kiedy praca u babki Stanleyów się skończyła, nigdzie się nie załapała. Najpierw było kiepsko, bo przed Bożym Narodzeniem – ludzie niechętnie wytrząsają się z dolarów, bo to wiadomo święta, prezenty, jak mówiła ciotka Ursula. Potem zima zrobiła się mroźna i śnieżna, wiele firm stanęło i jakoś tak zleciało. To, co udało się Julce zaoszczędzić, stopniało szybciej niż hałdy śniegu na poboczach.

–    Tak naprawdę to po prostu kurewsko mi ciebie żal. I tyle! –    wyrzucił szybko Liam.

Julka spojrzała na niego ze zdumieniem.

–    Co ty pieprzysz? Naćpałeś się czy co? – Nie rozumiała, co ma piernik do wiatraka. Była wściekła, że chłopak psuje jej nastrój jakimiś głupimi gadkami.

Liam kręcił się niespokojnie, miętolił papierosa, krusząc popiół na wykrochmalony obrus w kurpiowskie wzory, wreszcie postanowił przedstawić Julce swój pomysł. Polubił tę dziewczynę, ale nie mógł patrzeć na jej wyobcowanie. W jej samotności, zagubieniu widział siebie. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego ładna, młoda i niegłupia dziewczyna jest jednocześnie taka dzika. Co w niej siedziało? Co ją uwierało? Nieraz widział, że się wyłącza, odpływa myślami nie wiadomo dokąd, na jej twarzy pojawiał się wtedy głęboki smutek, jakby chowała w sercu niewymowną krzywdę, ból.
Wyprostował się i zaciągnął głęboko dymem. Po chwili siwa chmura popłynęła w górę, na moment zawisła nad nimi, by zaraz rozproszyć się bez śladu. Liam pochylił się w stronę przyjaciółki.

–    Julka, musisz mnie wysłuchać. Nie wiem, dlaczego tu jesteś, po co przyjechałaś i zwisa mi to. Ale chyba nie chcesz mi wmówić, że wyjechałaś tysiące kilometrów od domu, by skończyć w takiej budzie, mieścinie, gdzie psy dupami szczekają! Ani pracy, ani ludzi, z którymi mogłabyś się spotkać. Żyjesz jak jakaś pieprzona sekutnica! O co, kurwa, chodzi? Bergen, chata, Bergen, chata. Pierdolca można dostać. A, zapomniałem, była jeszcze babka Stanleyowa. I tak cud, że dałaś się wyrwać kilka razy do Nowego Jorku…

Mówił szybko, przyciszonym głosem, a i tak towarzystwo ze stolika obok zaczęło im się przyglądać. Dziewczyna w ortalionowym nieprzemakalnym kapeluszu, wyglądająca jak czarny Czerwony Kapturek, wyciągnęła szyję, bezpardonowo próbując wyłowić sens rozmowy. Kiedy Liam obrzucił ją nieprzyjaznym spojrzeniem, posłała mu przepraszający uśmiech.
Julka była coraz bardziej wkurzona. Nie spodziewała się takiego ataku. Nie mogła zrozumieć, dlaczego Liam, który sam wydawał się potrzaskany, pełen rys i pęknięć jak stare lustro, zajmuje się nią, jej życiem, Co on sobie wyobraża? Czy Julka wygląda na sierotę oczekującą pomocy, szukającą silnego ramienia? Sama potrafi o siebie zadbać, nie potrzebuje opiekuna!

–    Co cię to obchodzi, co? – wysyczała w kierunku Knotha. – Czemu się wpieprzasz? Mnie jest tak dobrze. I tego się trzymaj. Rozumiesz? Zajmij się sobą.

Chłopak nakrył dłonią jej rękę. Julka zacisnęła ją w pięść, jednak nie wysunęła jej.

–    Jeny… – jęknął. Nie chciał wystraszyć przyjaciółki. Może kiepsko wybrał. Może powinien był zaczekać, aż będą zupełnie sami. Może w ogóle lepiej było wrzucić na luz i nie pchać się w jej życie. Ale stało się. – Julka, wiem, co znaczy być samemu jak palec w tyłku – podjął. – Uwierz mi. Nawet nie masz pojęcia, jak dobrze to wiem. Odkąd pamiętam, byłem sam. Myślałem, że to się kiedyś zmieni. Nigdy nie miałem nikogo, z kim mógłbym pogadać. Kumple? Oni szybko mnie wyczuli. Gadali pod nosem. Starzy? Myślałem, że jak im powiem, zrozumieją, a potem już będzie dobrze. Nie było… – Machnął z rezygnacją ręką.

–    Kto zrozumie? Co? Na litość! O czym ty gadasz? – Sytuacja stawała się nie do zniesienia. Julka się bała, że Liam za chwilę zrzuci na nią ciężar nie do udźwignięcia, że obarczy ją jakąś tajemnicą, której każe jej strzec, a jeszcze nie daj Bóg, będzie oczekiwał pomocy. Przecież ona nie nadaje się na powierniczkę ani terapeutkę! Nie ma siły dźwigać czyjegoś ciężaru! Bagaż własnych problemów ma wypchany po brzegi! Nagle pożałowała, że dała się namówić na ten wyjazd. Że go przedłużyła, że zadzwoniła do ciotki, a ta tak lekko przyjęła jej nieobecność, jakby chciała ją spławić, jakby się ucieszyła, że choć na chwilę Julka zejdzie z jej orbity i da jej od siebie odetchnąć. Że chociaż przez dwa dni znów będzie mogła napawać się swoim bajkowym domkiem w oswojonej samotności.

Liam odczekał chwilę, był wyrażnie zmieszany. Potem nagle wyparował:

–    Julka, chcę ci tylko powiedzieć, że samotność jest do dupy. Można się pociąć. Nie masz wokół nikogo, kto by cię rozumiał. Dlatego jak na ciebie patrzę… po prostu wiem, że coś jest nie tak. – Wiedział, że pieprzy trzy po trzy, ale sytuacja posunęła się już za daleko. Musiał dokończyć, wyrzucić z siebie to, co go uwiera.

–    Terapeuta się znalazł – prychnęła Julka. – Nie bój się, dam sobie radę. – Mimo wszystko Liam ją rozczulał. Nikt nigdy tak do niej nie mówił, nie spodziewała się, że ktoś może się o nią szczerze zatroszczyć. Uśmiechnęła się słabo. Pogłaskała Liama po ramieniu i powtórzyła łagodnie: – Naprawdę, dam sobie radę.

–    Martwię się o ciebie. – Liam nie ustępował. – Czy tak trudno zrozumieć, że ludzie martwią się o swoich przyjaciół? Mogłabyś zamieszkać tu, na Greenpoincie! Z Lolą albo gdzie indziej. Pomogłaby ci. Znalazłabyś jakąś robotę na plejsach. Można wyciągnąć niezłą kasę. Byle nie u Żydów, bo bywają upierdliwi. No i trzeba u nich przestrzegać, by nie pomylić misek po mięsie z miskami po mleku. U Ruskich też nie. Tym nigdy nie wiadomo, co strzeli do łba. Najlepiej w podrzędnych hotelikach lub biurach A do Bergen masz rzut kamieniem. Julka, tu jest zupełnie inne życie! Ciotka na pewno zrozumie. Znam ją. A jak ci się nie spodoba, droga wolna. Wracasz do Fair Lawn. Ale chociaż spróbuj. Obiecaj, że się zastanowisz. Obiecujesz?

*

Rozmowa z Lianem nie dawała Julce spokoju. Wyskoczył z tym wszystkim akurat wtedy, gdy poważnie rozważała powrót do Polski. Do tego Lola kilka razy niby przypadkiem pojawiła się w Fair Lawn. Okazało się, że poza milionem różnych aktywności działa w organizacjach humanitarnych skupionych wokół domów polonijnych. „Znają ją chyba w całym New Jersey”, chwaliła panna Margot z miejscowej szkółki niedzielnej, która poznała Lolę w biurze Polish & Slavic Center na Brooklynie, a potem zaangażowała w działalność na rzecz seniorów w Krakus Senior Center.
Ciotka Ursula też była oczarowana nową koleżanką Julki i popierała pomysł, by dziewczyny zamieszkały razem. Przede wszystkim dlatego, że kamieniem na sercu leżała jej ta dziwna izolacja krewniaczki, a poza tym perspektywa jej usamodzielnienia się całkiem jej odpowiadała. Zresztą jeśli tylko Julka zechce wrócić, drzwi domu Ursuli Elson zawsze będą stały przed nią otworem.

*

Julka pokochała Greenpoint całym sercem. Z jednej strony wszechobecna polskość powodowała, że nie czuła się tu tak totalnie wyobcowana, z drugiej – w tej dzielnicy pełnej domów i drzew człowiek mógł się cudownie gubić i odnajdywać. Chociaż Julce nigdy do końca nie udało się zgubić swojego życia, swojej przeszłości. Ta wracała do niej w najmniej spodziewanych okolicznościach, na przykład kiedy sprzątała pokoje po gościach w hotelikach na obrzeżach centrum. Czasem jakiś na pozór nic nieznaczący przedmiot – zwinięta w kulkę pielucha wciśnięta między szczeble łóżka albo wymemłany smoczek oblepiony kurzem – przywoływał przykrą impresję. I chociaż zaraz wracała do szorowania, mycia, przebierania pościeli, to w jej sercu wciąż tkwiła drzazga, która przez jakiś czas nie dawała jej spokoju. Jątrzyła i rwała boleśnie.

Z Lolą dogadywały się świetnie, chociaż bywało, że nie widziały się kilka dni. Przemykały przez pokoje, kiedy albo jedna już spała, albo drugiej już nie było. Czasem, kiedy Julce skomasowały się zajęcia w szkole, wpadała do Ursuli. Ciotka przyglądała się jej ukradkiem, a gdy już wysondowała, co dziewczyna robi, z kim się spotyka, gdzie pracuje, czy wystarczy jej punktów, by zaliczyć semestr, bo to przecież pieniądz, którego Ursula oczywiście nie szczędzi na naukę i absolutnie nie wypomina ani nie żałuje, ale jednak szkoda by było, by poszedł na marne, bo wiadomo, że pieczone gołąbki same nie wlecą do gąbki, pakowała jej w reklamówki różne wiktuały, wsuwała w kieszeń zwitek banknotów na wszelki wypadek i życzyła powodzenia.

Powieść Niechciane kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Niechciane
Iwona Żytkowiak 3
Okładka książki - Niechciane

Fascynujące dzieje kilku pokoleń silnych kobiet Kiedy Tekla Tracz wchodzi po trapie liniowca pasażerskiego złamana bólem z powodu pozostawionej na pastwę...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Katar duszy
Joanna Bartoń
Katar duszy
Rok szarańczy
Terry Hayes
Rok szarańczy
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Klubowe dziewczyny 2
Ewa Hansen ;
Klubowe dziewczyny 2
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
A kiedy nadejdzie dzień
Ewelina Maria Mantycka
A kiedy nadejdzie dzień
Pokaż wszystkie recenzje