W 1914 roku ukazała się niewielka książeczka w czarnej oprawie autorstwa lekarza Arthura Hopkirka. Na okładce złotymi literami wypisano tytuł: Influenza. Its History, Nature, Cause and Treatment (Grypa. Jej historia, natura, przyczyna i leczenie). Wewnątrz znajduje się zbiór dziwacznych porad do zastosowania w leczeniu grypy. Na gorączkę poczciwy doktor zaleca „przeczyszczenie”, na przykład przy użyciu środka o fantazyjnej nazwie „musująca magnezja”. Ciężkie przypadki grypy wymagały leków przeczyszczających o silnym działaniu, takich jak kalomel, wytwarzany z chlorku rtęci. Nie trzeba dodawać, że rtęć jest bardzo toksyczna – pisze Jeremy Brown w publikacji Grypa. Sto lat walki, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Sprawdźcie, jakimi jeszcze niekonwencjonalnymi metodami leczono dawniej grypę:
Wśród rad Hopkirka można tu i tam znaleźć okruchy cennej wiedzy, na przykład obok trującej rtęci, podawanej na przeczyszczenie, radził stosowanie aspiryny pochodzącej z kory wierzbowej. (Aspiryny oczywiście używa się do dzisiaj, choć częściej sięga się po ibuprofen i paracetamol). To zalecenie mogło jednak przynieść więcej szkody niż pożytku, ponieważ lekarze nie wiedzieli jeszcze, jak bezpiecznie dawkować ów środek. Objawy przedawkowania aspiryny zaczynają się od dzwonienia w uszach, po czym następują zlewne poty i odwodnienie oraz przyspieszony oddech. Przy znacznym przedawkowaniu zbiera się płyn w płucach, co przypomina objawy samej grypy. Potem płyn zaczyna się gromadzić w mózgu i wywołuje jego obrzęk, czego skutkiem jest dezorientacja, zapaść, drgawki i śmierć. Podczas pandemii hiszpanki ludzie umierali nie tylko na grypę, umierali również z powodu przedawkowania aspiryny.
Aspiryna miała w owym czasie szerokie zastosowanie, lecz wydaje się, że wielu lekarzy nie uświadamiało sobie związanych z nią zagrożeń. Doświadczeni lekarze z Delhi wyrażali zaniepokojenie, że ich młodsi koledzy w Bombaju i Madrasie nadużywają aspiryny, ale w Londynie pewien doktor praktykujący na Harley Street, ulicy słynącej z renomowanych gabinetów lekarskich, gorąco popierał stosowanie tego leku. Zalecał, by pacjenta „nasycać aspiryną w dawce dwudziestu granów co godzinę przed dwanaście godzin, a następnie co dwie godziny”. To sześć razy więcej niż maksymalna bezpieczna dawka – wręcz obłędna ilość leku.
Może to aspiryna podawana w wysoce toksycznych dawkach spowodowała tyle zgonów w czasie pandemii, a nie sama grypa? Nasuwa się tym samym trudne do przyjęcia wyjaśnienie śmierci nieproporcjonalnie wielu młodych ludzi, cieszących się poza tym dobrym zdrowiem – a więc tej części populacji, która w dzisiejszych czasach rzadko doświadcza ciężkiego przebiegu grypy.
Hopkirk radzi ponadto, aby przeciwko zapaleniu płuc zażywać „łyżeczkę balsamu zakonników albo garstkę liści eukaliptusowych” z półkwartą wody. Balsam zakonników, gdybyście nie wiedzieli, zawiera benzoinę, żywicę występującą w korze różnych gatunków drzew. Na oddziale ratunkowym ciągle używałem benzoiny, którą smarowałem skórę wokół rany przed założeniem opatrunku. Benzoina sprawia, że opatrunek lepiej się trzyma, ale w leczeniu grypy jest bezskuteczna.
Hopkirk, jak wielu lekarzy w jego czasach, przeciwko grypie przepisywał także chininę.
„Chinina – pisał z wielkim przekonaniem – to lek, który nie tylko wpływa na procesy wywołujące gorączkę, a związane z fermentacją, ale również wykazuje wyraźne właściwości odtruwające, działając na samego wirusa grypy”.
Znowu kora. Chinina pochodzi z chinowca, drzewa rosnącego w Ameryce Południowej. Rdzenna ludność używała jej przeciwko malarii, a w połowie XVII wieku zaczęto ją importować do Europy, gdzie stała się znana pod nazwą proszek jezuitów (bo członkowie tego zakonu przywieźli ją do Włoch). Jeszcze dziesięć lat temu chinina była najważniejszym lekiem przeciwko malarii i nadal odgrywa istotną rolę w zwalczaniu tej choroby. Jak więc doszło do używania jej przeciw grypie?
Odpowiedź jest prosta. Malaria wywołuje gorączkę, tak samo jak grypa, a chinina ma działanie przeciwgorączkowe. Jeżeli łagodzi gorączkę w malarii, to dlaczego nie stosować jej przy każdej gorączce? W ten sposób chinina stała się standardową bronią w arsenale środków do walki z grypą. Po wybuchu pandemii używano jej w Anglii, w Stanach Zjednoczonych i na kontynencie europejskim. Najpopularniejszym produktem chininowym był specyfik o nazwie Grove’s Tasteless Chill Tonic, na którym jego twórca Edwin Wiley Grove zrobił majątek w latach siedemdziesiątych XIX wieku. Reklamy prasowe w całym kraju zapewniały, że tonik „wzmacnia organizm przeciwko przeziębieniom i grypie”. Poprawia apetyt, nadaje policzkom rumieńców, przywraca siły życiowe i oczyszcza krew, „wzbogacając ją”. Niebawem daje się odczuć „ożywczy wzmacniający efekt”, a ponadto tonik Grove’a nie obciąża żołądka ani nie wywołuje „nerwowości i dzwonienia w głowie”.
Chinina jednak nie zbija gorączki w taki sposób jak aspiryna i nie ma wpływu na gorączkę spowodowaną grypą. Co gorsza, w wysokich dawkach powoduje zaburzenia wzroku, a nawet ślepotę, dzwonienie w uszach i arytmię serca. W sumie chinina jest więc niebezpieczna i bezużyteczna w leczeniu grypy.
Dla nieszczęsnych pacjentów Hopkirka znalazło się jednak coś więcej niż tylko trująca rtęć i sok z kory. Na nudności i wymioty, które często występują przy grypie, doktor polecał niewielkie dawki wytrawnego szampana. „Nic tak nie stawia na nogi po ataku grypy – pisał – jak dobre wino z bąbelkami”.
Jeśli to już wydaje się trochę za wiele, to właśnie tak jest. Nawet sto lat temu środowisko medyczne uważało wskazówki Hopkirka w najlepszym razie za osobliwe. Anonimowy recenzent w „Journal of the American Medical Association” nie potrafił ukryć lekceważenia:
Zagraniczni lekarze, zwłaszcza Brytyjczycy, mogą uznać tę lekturę za możliwą do przyjęcia, a nawet pouczającą, ale Amerykanie znajdą taką samą ilość użytecznych informacji w podręcznikach szkolnych, nie narażając się na mdłości podczas czytania o coraz to innym cudownym środku. Zadziwiające, że wydawnictwo Scribner’s firmuje taką książkę.
Istotnie zadziwiające. Lekarstwa rekomendowane przez Hopkirka nie były jednak wcale tak niezwykłe, jak mogłoby się wydawać. W rzeczywistości mieściły się z powodzeniem w głównym nurcie medycyny (nawet w Ameryce, wbrew twierdzeniom zrzędliwego krytyka).
Jednym z moich ulubionych przykładów walki z grypą jest dokumentacja pielęgniarska z 1936 roku, zachowana na pamiątkę przez rodzinę pacjenta i opublikowana po siedemdziesięciu latach. W baterii specyfików, którymi przez trzy tygodnie dręczono chorego, znajdowały się: plaster gorczycowy (domowy środek rozgrzewający), aspiryna (przeciw gorączce), kodeina (przeciw kaszlowi), fenoloftaleina (rakotwórczy środek przeczyszczający), lek przeciwkaszlowy, olejek kamforowy, siedmiokrotna lewatywa (siedem razy!), rurki doodbytnicze (nie pytaj!), mleczko magnezowe (kolejny środek przeczyszczający; Boże zmiłuj się nad chorym!), urotropina (lek odkażający pęcherz moczowy) i nalewka z benzoiny. Pacjent otrzymał co najmniej pięć przepisanych dawek whisky i czternaście dawek rycyny. Siedmiokrotna lewatywa mogła być naprawdę uzasadniona, ponieważ podano mu co najmniej trzydzieści dziewięć dawek kodeiny, która powstrzymuje kaszel, ale jednocześnie działa zapierająco.
Pamiętajmy, że było to dwadzieścia lat po wielkiej pandemii grypy, a pacjentów nadal leczono balsamem zakonników i rycyną. Jak możemy wnioskować z książki Hopkirka wydanej w 1914 roku – i z dokumentacji medycznej tego nadmiernie leczonego pacjenta – doktorzy atakowali grypę przeróżnymi lekami ludowymi, które w najlepszym razie nie skutkowały, a w najgorszym okazywały się trucizną.
W książce Grypa. Sto lat walki dr Jeremy Brown, dyrektor w Narodowym Instytucie Zdrowia w Stanach Zjednoczonych, zastanawia się nad tym, czy jesteśmy gotowi na następną epidemię?
W stulecie śmiercionośnej pandemii z 1918 roku, „hiszpanki” która zabiła kilkadziesiąt milionów ludzi, autor zgłębia budzącą grozę i złożoną historię wirusa grypy, przybliża obecny stan badań i zadaje pytania o przyszłość.
Choć w dzisiejszych czasach grypę na ogół uważa się za niegroźną chorobę, w Stanach Zjednoczonych nadal zabija ona rokrocznie ponad trzydzieści tysięcy osób. Ze względu na jej zdolność do mutacji i zaraźliwość należy więc uznać ją za realne zagrożenie dla świata.
Jeremy Brown zajmująco opisuje odkrycie i wskrzeszenie wirusa pochodzącego z zamrożonych ciał ofiar epidemii 1918 roku. Omawia kontrowersje związane ze szczepionkami, lekami przeciwwirusowymi, takimi jak Tamiflu oraz komentuje rolę władz w przygotowaniach do wybuchu pandemii. Choć od apokalipsy z 1918 roku upłynęło sto lat i medycyna może pochwalić się ogromnymi osiągnięciami, Brown ostrzega, że wciąż nie ma odpowiedzi na najistotniejsze pytania dotyczące wirusa grypy.
Nie wiemy, kiedy i gdzie nastąpi kolejna pandemia, ale wiemy, że nadejdzie.
W naszym serwisie możecie już przeczytać kolejny fragment książki Grypa. Sto lat walki. Publikację Jeremy'ego Browna kupicie w popularnych księgarniach internetowych: