Nakładem Officyny w świetnej serii Twarze kontrkultury ukazała się książka Terry'ego Southerna i Masona Hoffenberga Candy . Polecamy ją uwadze czytelników.
Candy to kultowa, prześmiewcza powieść opublikowana po raz pierwszy w 1958 roku w Paryżu (m.in. ze względów cenzuralnych), w słynnym wydawnictwie Olympia Press, które wydawało także m. in. Vladimira Nabokova i Henry’ego Millera (Southern w Paryżu podpisał książkę pseudonimem Maxwell Kenton). Wydawca zapłacił wtedy autorom 500 dolarów. Awanturnicza fabuła tej erotycznej i komicznej książki, szydzącej m.in. z uczonych, ogrodników (sic!) lekarzy, mistyków i z cyganerii artystycznej oparta jest na motywach Kandyda Woltera, ale tytułową bohaterką jest u Southerna i Hoffenberga osiemnastoletnia dziewczyna, Candy Christian, a akcja rozgrywa się współcześnie (w latach pięćdziesiątych). Wydana przez wydawnictwo Putnam w USA (1964) Candy błyskawicznie stała się bestsellerem, zyskała uznanie krytyków i dobre recenzje. W roku 1968 powieść została sfilmowana przez Christiana Marquanda (pod tytułem Candy), a w roku 2006 „Playboy” uznał ją za jedną z „25 najseksowniejszych powieści wszechczasów”.
Candy to niezwykle piękna i pociągająca, ale naiwna dziewczyna, w swoich poglądach na świat przypominająca nieco Justynę de Sade’a. Jej wrodzona dobroć, a także chęć i wola pomagania ludziom, którzy znaleźli się w poważnych tarapatach, narażają ją na różne komiczne kłopoty i wplątują bohaterkę w farsowe sytuacje seksualne, albowiem wszyscy mężczyźni w jej życiu - z jednym wyjątkiem - bez względu na wiek i łączące ich z Candy relacje, interesują się wyłącznie jej ciałem i pragną ją posiąść.
Z formalnego punktu widzenia powieść stylizowana jest na „awanturniczą powiastkę filozoficzną” – z morałem dowodzącym, że „nie wszystko jest najlepsze na tym nienajlepszym ze światów” – a jej fabuła zatacza koło, kiedy Candy odnajduje w Lhasie swego ojca, który znika w tajemniczych i zabawnych okolicznościach na początku książki.
Candy można także uznać pod pewnym względem za powieść epistolograficzną – albowiem gdy powstawała, Southern mieszkał w Genewie, a Hoffenberg w Paryżu, współpraca autorów odbywała się więc listownie.
Obecnie powieść Southerna i Hoffenberga jest powszechnie uznawana za jeden z beletrystycznych tekstów założycielskich kontrkultury, wymierzonych przeciwko seksizmowi, obłudzie i konformizmowi kapitalistycznego społeczeństwa. Warto się o tym przekonać. Warto sięgnąć po powieść Candy, która ukazała się nakładem Officyny. Dziś publikujemy jej obszerne fragmenty:
Elle ne savait pas combien elle était vertueuse
dans le crime qu’elle se reprochait .
Wolter
– Przeczytałem wiele książek – stwierdził zastanawiająco kategorycznie profesor Mephesto, ze znużeniem opierając dłonie na mównicy i zwracając się do siedemdziesięciorga sześciorga studentów trzeciego roku, którzy siedzieli pogrążeni w spokojnej zadumie, uwieczniali każde zdanie wykładowcy, notując piórami w zeszytach, i w tym momencie, jak zawsze, dawali uczonemu pewność siebie, pozwalającą mu powoli, sprytnie udramatyzować swoje słowa, urwać, wzruszyć ramionami, zmarszczyć brwi, zapatrzeć się w sufit, zabawić się omdlewającym, pełnym zadumy uśmieszkiem, który pojawił się na jego ustach, i powtórzyć cicho: – Naprawdę wiele… – Tu nastąpiło poważne skinienie jego wspaniałej głowy i Mephesto ciągnął dalej: – Tak, a w swoim czasie również wiele podróżowałem. Podróże kształcą… Nie mam wątpliwości, że to prawda. – Niby przypadkiem upuścił notatki, przygotowane na wykład, a podnosząc je, odwrócił się plecami do studentów, którzy roześmiali się z uznaniem. Zajęcia profesora Mephesto, zatytułowane Etyka współczesna, należały do najpopularniejszych na uczelni. Nie tylko odznaczał się niepospolitym intelektem i potrafił myśleć abstrakcyjnie, ale przy tym był normalnym facetem, nie skretyniałym dziwakiem, który przez całe życie tkwi w fotelu. – Tak, nie mam co do tego wątpliwości – powiedział cicho, zachowując kamienną twarz i porządkując notatki. W jego głos wkradła się teraz nieco ostrzejsza nuta – a to dlatego, że zapewniwszy studentom chwilę rozbawienia, przygotowywał ich na mającą nastąpić wypowiedź bardzo głęboką, kierował się bowiem następującą zasadą: jedna miarka wygłupu, dwie miarki największej powagi. – I w trakcie moich podróży widziałem… wszystkie możliwe formy piękna. Oglądałem tęczę na Mont Blanc i iluminowane manuskrypty flamandzkie. Nad każdą stronicą pracowało przez siedem lat po dwóch mnichów! Boże, jakie te iluminacje są przepiękne! Tak, przechadzałem się po lśniących od rosy ogrodach Babilonu o świcie letniego poranka i oglądałem rajskie ptaki wieczorową porą na tle błyszczących, białych marmurów Tadź Mahal. Boże, cóż to za widok! – Urwał, by dotknąć skroni, jak gdyby przytłoczony tym wspomnieniem. – Tak, widziałem… cuda tego świata… Widziałem… jego piękno… Piramidy o burzowym, krwistoczerwonym poranku, krzywą wieżę w Pizie, i płótna wielkich mistrzów… Oglądałem je wszystkie. Widziałem piękno w każdej postaci. Stałem o śnieżnym brzasku na zabytkowym moście i słyszałem zimowe kuranty srebrnych dzwonów w wysokich kościołach, unoszące się nad ciemnym brukiem i tajemniczymi wodami starego Heidelbergu. Widziałem także wielką zorzę polarną… i polne kwiaty! – Tu Mephesto nachylił się do słuchaczy, jedną ręką dotykając swoich włosów, jak gdyby z roztargnieniem, po czym wykładał dalej z cichą, oszczędną przekorą, żeby przekonać wszystkich, jak bardzo jest teraz poważny. – …I widziałem SŁOŃCE! Wspaniałe, wspaniałe słońce! Powiadam wam, oglądałem piękno we wszystkich jego postaciach. ALE… ale… coś wam powiem… – Tu jego górna warga podwinęła się dziwnie, niemal gniewnie, w głosie profesora pojawiło się drżenie, a w sali zapadła cisza. – Nigdy jeszcze nie widziałem niczego… co mogłoby się równać… z pięknem… ludzkiej twarzy!
Dokładnie w tym momencie rozległ się dzwonek, albowiem kolejną osobliwą cechą wykładów profesora było to, że zawsze osiągały punkt kulminacyjny wraz z końcowym dzwonkiem.
Siedząca na środku w piątym rzędzie Candy Christian powoli zamknęła zeszyt i wrzuciła pióro do torebki. Przycupnęła na brzeżku krzesła, wstrzymując oddech, a potem z cichym westchnieniem osunęła się na oparcie. Była okropnie zmęczona, ale i uradowana. „To wielki, niewątpliwie wielki człowiek” – pomyślała. „Obcuję z naprawdę wielkim człowiekiem”.
Zebrała swoje rzeczy i dołączyła do słuchaczy, wychodzących gęsiego z sali. Przy drzwiach widziała przez chwilę profesora Mephesto, który szedł korytarzem do gabinetu, przyciskając notatki do piersi i przyjaźnie gawędząc z jednym ze studentów, którego otaczał ramieniem – był to bardzo młody chłopak o rozwichrzonej czuprynie i ponurej twarzy. Zastanawiała się, o czym rozmawiają. Myślała, co ona by powiedziała profesorowi. Bardzo chciałaby wziąć udział w tej rozmowie! A jednak cóż mogłaby rzec swojemu wykładowcy? Postanowiła pójść prosto do biblioteki i przez resztę popołudnia czytać, ale potem przypomniała sobie, że obiecała ojcu, że prosto po zajęciach wróci do domu i pojedzie z nim do ciotki Idy.
– Wszystko mi jedno, niech licho porwie tatusia! – powiedziała do siebie.
Candy urodziła się w Walentynki. Zapewne dlatego była taka ładna, a w każdym razie tak często mówił ojciec. Przynajmniej w towarzystwie, bo kiedy byli sami, traktował ją dosyć surowo. Może zresztą charakteryzowała go nie tyle surowość, ile brak wrażliwości na potrzeby córki – albo zaborcza troskliwość. Pan Christian był jednak ostatecznie tylko prostolinijnym przedsiębiorcą, a Candy rzeczywiście przypominała nieco walentynkową lalkę – taką droższą, całą w falbankach, koronkach i zapachu lawendy. Bywała jednak nadpobudliwa i może właśnie ją, tę nadpobudliwość, należałoby uważać za przywarę i przyczynę upadku bohaterki, ważniejszą nawet niż utrata dziewictwa.
Kiedy przyjechała do domu, pan Christian czekał na nią w fotelu.
– Cześć! – powiedział, zerkając na zegarek i tylko nieznacznie opuszczając gazetę. – No i co, nauczyłaś się dzisiaj czegoś?
Candy podeszła i pocałowała go niedbale. Bardzo chciała opowiedzieć mu o profesorze Mephesto i o tym, co powiedział o ludzkiej twarzy, ale oczywiście ojciec nigdy by tego nie zrozumiał, nawet za miliard sekstylionów lat.
– Tak, chyba tak – odparła cicho.
– Czy coś się stało? – zapytał pan Christian. Nie lubił widzieć spokoju, a może raczej zamyślenia na jej twarzy.
– Nie – westchnęła Candy i posłała mu zmęczony uśmiech, odkładając zeszyty i podręczniki. – Tylko robi się nerwówka, bo egzaminy za pasem.
– Hmm – odrzekł pan Christian, wstając. Strzepnął z kolan okruchy tytoniu i ponownie popatrzył na zegarek. – No cóż, zbierajmy się, jeżeli mamy jechać – powiedział. – Nie chcę tam siedzieć przez całe popołudnie. Wyprowadzę samochód z garażu.
Candy weszła do łazienki, przeczesała się szybko i poprawiła makijaż. Zawsze sprawiała ojcu ogromną przyjemność, kiedy dobrze się prezentowała u ciotki Idy. Ciągle trzymając w ręku szczotkę do włosów, przeglądała się w lustrze. – I widziałem wspaniałe słońce – szepnęła. – Ale nigdy nie widziałem piękna, które mogłoby się równać… Drgnęła, słysząc dwa krótkie sygnały klaksonu nowego plymoutha ojca, i odłożyła szczotkę. Zgasiła światło w łazience.
– Wszystko mi jedno, niech licho porwie tatusia! – powiedziała, biegnąc do samochodu.
Rozdział ósmy
Candy odzyskiwała przytomność. Świat przed jej oczami wirował promieniście, po czym został zredukowany do bolesnego ukłucia w pośladek. Dziewczyna półleżała na czymś w rodzaju płyty albo stołu, do którego była przymocowana za skrępowane w przegubach ręce. Nie mogła zobaczyć, co dzieje się za jej plecami, ale w następnej chwili jeszcze raz poczuła, że ktoś jakby wbija jej szpilkę w pupę.
– Hej! – powiedziała. – Proszę tego nie robić!
– Ach – odrzekł z tyłu dźwięczny, męski głos. – Dobrze… Udało się!
Candy wyciągnęła szyję, odwróciła się i spojrzała prosto w tragiczne, piwne oczy młodzieńca, do którego gabinetu weszła przypadkowo tego popołudnia.
– Zastosowałem akupunkturę, starodawną chińską metodę leczenia igłami, by sprawdzić, czy uda mi się w ten sposób przywrócić pani przytomność – powiedział Krankeit. – Proszę się teraz nie ruszać, będę je wyjmować.
Candy zerknęła przez ramię i ze zdumieniem zauważyła kilka srebrnych igieł, wystających z jej cudownie okrągłego tyłeczka. Właściwie nie czuła ich w sobie, co było dziwne, ale oblała się rumieńcem na myśl, że ten młody człowiek, siedzący zaledwie kilka cali za nią, wyciąga właśnie igły z jej obnażonych pośladków.
– …Dość długo była pani nieprzytomna – gwarzył spokojnie Krankeit. – Właściwie to był wypadek… Ktoś przez pomyłkę podał pani eter… Dlatego postanowiłem spróbować igieł… Nie byłem pewien, czy celnie trafiam w „punkty”.
– W punkty? – spytała Candy. Była jeszcze porządnie oszołomiona i nie zdołała sobie tymczasem przypomnieć, co stało się przed jej niezwykłym przebudzeniem.
– O tak! Rozumie pani, nie wystarczy wbić igły byle gdzie. Na ludzkim ciele wyróżniamy ważne punkty nerwowe, jest ich w sumie czterysta osiemnaście. Wbijając igły w określonych konfiguracjach punktowych możemy pobudzić lub spowolnić funkcjonowanie różnych organów wewnętrznych.
Candy była ciekawa, czy wszystkie te punkty nerwowe znajdują się w takich nieprzyzwoitych miejscach, ale nic nie powiedziała, bo była zajęta szybką lustracją pokoju, pragnąc zlokalizować swoją spódnicę i majtki. Krankeit uwolnił dłonie dziewczyny z krępujących je metalowych pierścieni i okazało się, że spoczywała na czymś w rodzaju pochyłego stołu operacyjnego. Szła już po ubranie, stłumiła jednak chęć zakrycia swojego urokliwego wzgórka łonowego. „Bo to przecież ostatecznie jest lekarz – pomyślała – który przywykł do widoku nagich kobiet. Czy zatem nie wyglądałoby straszliwie bete z mojej strony, gdybym usiłowała się teraz zakrywać?”
– Jak długo leżałam zemdlona? – zapytała, starając się o spokój i pewność w głosie.
– Jakieś pół godziny. Ale już się pani dobrze czuje? Bo jeśli tak, to chciałbym, żeby mi pani towarzyszyła. Będę zaraz badał pani ojca, a pani obecność może się okazać niezwykle pomocna. Jak dotąd pan Christian nie był w stanie przypomnieć sobie, kim jest i jak się nazywa, ale może przezwycięży amnezję, kiedy zobaczy córkę.
– Czy… czy uważa pan, że mózg taty uległ trwałym uszkodzeniom? – zapytała Candy, poniekąd bojąc się, jaka będzie odpowiedź.
– Trudno powiedzieć. Nie wiem jeszcze, które z jego funkcji umysłowych zostały naruszone, ani w jakim stopniu. Właśnie dlatego przeprowadzam badanie. Oczywiście zrobimy wszystko, co w naszej mocy, lecz tylko czas pokaże charakter obrażeń, których doznał pacjent. Czy jednak jest pani pewna, że czuje się dość dobrze, by asystować mi w trakcie tego badania? To może być nieprzyjemne.
– Tak, zdaję sobie z tego sprawę – powiedziała Candy, wciągając spódnicę i majtki. O mało nie dodała, że czuje się znacznie lepiej po prostu dlatego, że znowu jest ubrana, wiedziała jednak, że Krankeita te sprawy nie interesują. Zapadła cisza. Dziewczyna spojrzała lekarzowi głęboko w jego zaniepokojone, piwne oczy i rozzłoszczona na siebie pomyślała: „Wielkie nieba, przecież powinniśmy się martwić o zdrowie tatusia, nie moje!”.
Kończąc poprawiać swoją ładną bluzeczkę, odezwała się zdecydowanie:
– Jestem już gotowa, panie doktorze.
Rozdział dwunasty
Dwaj policjanci w samochodzie patrzyli szeroko otwartymi oczami na półnagą Candy, która wciąż trzymała w ręku majtki i spódnicę, zwinięte w ociekający wodą kłębek.
– No dobra, siostro, ubieraj się! – rozkazał szorstko jeden z nich.
– Boże drogi! – odrzekła Candy. – Przecież mam wszystko mokre! Jak mogłabym włożyć na siebie coś takiego?
Doktor Johns, którego jeden z policjantów trzymał mocno w kącie na tylnym siedzeniu, wyrwał się nagle do przodu.
– Doskonałe! – zawołał. – Doskonałe! Jajowody tej dziewczyny są po prostu doskonałe!
– Masz nierówno pod sufitem, koleś! – powiedział gliniarz, wymierzając ginekologowi potężny cios w głowę pałką.
Samochód pędził po MacDougal Street na sygnale, Candy musiała więc krzyczeć, bo inaczej by jej nie słyszeli.
– Przestańcie! Nie możecie go bić! Pokażcie legitymacje… Nie wierzę, że w ogóle jesteście prawdziwymi policjantami!
– Ja ci pokażę legitymację, laleczko! – odpowiedział stróż prawa, pilnujący dziewczyny na tylnej kanapie, po czym jednym ruchem rozpiął rozporek i przemocą wcisnął do niego dłoń Candy, która drugą ręką zaczęła bić policjanta bez opamiętania. Uciekając przed jego lubieżnością, podniosła się i zatoczyła z tyłu na kierowcę.
– Uważaj! – wrzasnął siedzący za kółkiem policjant, bo Candy częściowo zasłoniła mu widok i stracił na chwilę kontrolę nad pojazdem. Było już jednak za późno, bo w tej właśnie chwili z bocznej ulicy wyjechała ciężarówka, przecinając tor jazdy radiowozu.
– Chryste! Chryste! – krzyknął szofer, z całej siły szarpiąc kierownicę. Samochód z przeraźliwym piskiem opon bezsilnie prześlizgnął się bokiem koło ciężarówki, na moment odzyskał stateczność, po czym zderzył się czołowo z barem San Remo.
W środku siedziało akurat dokładnie dwustu siedemdziesięciu pięciu homoseksualistów, którzy byli przekonani, że to nalot policyjny na ich knajpę. Mniej więcej połowa z nich rzuciła się do szaleńczej ucieczki, próbując wydostać się na zewnątrz przez drzwi, a pozostali w bezrozumnej, opętańczej gorączce zaczęli walić pięściami w radiowóz i bić policjantów.
– To zboczeńcy! – zawołał jeden z gliniarzy. – Nie przebijemy się bez użycia broni!
W całym tym zamieszaniu jakiś mężczyzna zaczął odciągać Candy z miejsca zdarzenia.
– Chyżo, chyżo – powtarzał natarczywym szeptem i stało się jasne, że pomaga jej uciec przed organami ścigania. Wkrótce znaleźli się na Third Street i popędzili w kierunku Sixth Avenue.
– Och, to po prostu koszmar! – mówiła Candy, biegnąc obok nieznajomego i skromnie usiłując zakryć swoją słodką nagość. Wpadli na Sixth i mężczyzna pomógł jej wsiąść do taksówki.
– Fundacja Blagi – podał adres kierowcy. – Tolko chyżo!
– Tak jest! – odrzekł taksówkarz, odwracając się i wyciągając szyję, żeby w półmroku auta spróbować przyjrzeć się czarującej kuciapce dziewczyny.
– Ubieram się, trudno i darmo, chociaż wszystko mam przemoczone! – wykrzyknęła Candy. – Wielkie nieba! – I zaczęła się ubierać, a nieznajomy pomógł jej włożyć majtki.
– Dzięki – rzekła Candy, która poczuła się o wiele bezpieczniej, mając na sobie bieliznę. – I dzięki za ratunek! O matko, już myślałam, że zabiorą mnie do więzienia!
– Tak ty dobrze dumała, moja dorogaja – odpowiedział mężczyzna. Był bardzo gruby, a jego głowę wieńczyła wielka szopa siwych włosów. – A teraz my się przedstawim – ciągnął dalej, wyciągając rękę. – Mnie zawut Pete Uspy.
– A ja jestem Candy Christian. Dzień dobry.
– Miło mnie poznakomit – odpowiedział Uspy, który mówił chyba z rosyjskim akcentem. – Tak, owszem, tiebie wieźli do tiurmy, eto jasno. A teraz nam nada wywieźć cię z tego miasta. Iszczo siewodnia wieczór.
– Z miasta? – spytała Candy. – Wielkie nieba, co ja takiego zrobiłam?
– Ho – odrzekł Pete Uspy, przykładając dłoń do swojej krzaczastej brwi. – Kto możet eto znat? Zresztą swiet to tolko ułuda i niczewo więcej. Ważne jest eto, szto te przedstawitieli aparata władzy, ktokolwiek oni są, policjanty czy jak tam chocziesz ich zwat, eto nieważna, wyznajut swietopogląd materialistycznyj i po tamu oni osadziliby ciebie cieleśnie w tiurmie. Eto jasno.
W zachowaniu i postawie tego człowieka było coś takiego, że chociaż obrzydliwie kaleczył słowa z rosyjska, przypominał profesora Mephesto, toteż Candy poczuła się pewnie i zaczęła ciepło myśleć o swoim nowym znajomym.
– Tak, oni niewątpliwie nie byli uduchowieni – zgodziła się z Uspym.
– Niewątpliwie – odrzekł Pete Uspy. – Nic a nic!
– Wiem coś o tym – powiedziała Candy, próbując wygładzić pomarszczoną, ciągle mokrą spódnicę. – Fuj, wszystko się na mnie lepi – powiedziała. – Mimo wszystko nie wiem, czy powinnam chodzić w tym przemoczonym ubraniu.
– Eto biez znaczienia – rzekł Pete Uspy. – Istnieje tolko wygląd zewnętrznyj, pozory. My zaraz budiem w Fundacju.
Taksówka zatrzymała się przed dużym gmachem z brązowego piaskowca na 73rd Street.
– Proszę – powiedział kierowca.
– Charaszo – rzekł Pete Uspy. – Eto i nasza Fundacja. Pajdiom, nam nada tam wejść. Wysiadł, zapłacił i pomógł wysiąść Candy.
– O rany, nie chcę wchodzić w takim stanie – powiedziała. – Muszę wyglądać jak człowiek.
– Nie, jest oczień charaszo – odparł Pete Uspy. – Eto żałosność matierii. Blagierzy jeju oczień liubit. Zachadi.
Zaprowadził dziewczynę po schodach na górę i dalej, do przestronnego holu. Siedziała tam recepcjonistka, do której Uspy podszedł.
– Eta dziewoczka jest w potrzebie – powiedział. – I ona chce pomagać drugim liudiom. Znajdietie dla niej kakuju materialistycznuju rabotu?
– No, mamy tę załogę w Minnesocie – odpowiedziała recepcjonistka.
– Na pewno przydałaby im się jakaś pomoc.
– Ja właśnie tak też dumał – powiedział Pete Uspy. – Jej nada ujeżdżat natychmiast. Iszczo siewodnia wieczór.
Wyglądało na to, że Uspy sprawuje nad recepcjonistką jakąś dziwną, hipnotyczną władzę.
– Tak, oczywiście – odpowiedziała, patrząc mu w oczy. – Zaraz zorganizuję jakiś środek transportu.
– Dobrze – rzekł Pete Uspy. – My padażdiom sjuda. – Zaprowadził Candy do niszy w holu, gdzie stało kilka krzeseł i stół.
– Ty znajesz rabotu Blagierów? – zapytał, kiedy usiedli.
– O tak, oczywiście – odpowiedziała. – To pacyfiści… W każdym razie tyle o nich wiem.
– O tak, eto pacyfisty, no oni poza tym oczień pomagajut drugim liudiom. Oni oczień uduchowione i ty uwidisz, szto ich łączy wielikie koleżeństwo. Budiesz się charaszo bawić.
– Tak, interesuje mnie ich praca, ale nie wiem, jak mogłabym tam teraz pojechać – powiedziała Candy. – Wie pan, wielkie nieba, co będzie z moim mieszkaniem i rzeczami? – Pomyślała również o Dereku.
– Tiebie nada ujeżdżat – powiedział Pete Uspy. – Eto jedyny sposób, sztoby ty uniknęła cielesnoj tiurmy. Wrócisz na abarot, jak wsio przytichnie. Eto możet byt tolko kilka dni. Dawaj mienia kluczi do mieszkania, tak ja się nim zajmę.
– No nie wiem – odparła z wahaniem dziewczyna. – Powinnam przynajmniej wstąpić do domu i spakować trochę rzeczy. – Znowu dotknęła przemoczonej spódnicy. – Nie ma pan pojęcia, jak to ubranie się obrzydliwie lepi.
– Blagierzy dadzą tiebie kakoje suchoje ubranie – obiecał jej Pete Uspy. – Tak ty się prosta przebierzesz.
– Lubię proste ciuchy – przyznała Candy, kiwając głową.
– Da, strój nicziewo nie znaczit. Nie nada uważać katlieta schabowego po opakowaniu.
– To maksyma Blagierów? – spytała Candy.
– Niet, kitajskie prisłowie… Z knigi I-Czing.
– Uwielbiam Chińczyków – powiedziała Candy. – Wydaje mi się, że to najbardziej uduchowiony naród na świecie. Jeżeli chodzi o zwykłych, szarych ludzi, oczywiście.
– Szaryj Kitajec! – powiedział Pete Uspy, chichocząc. – Oczień charaszo.
– Chińska kuchnia jest bardzo smaczna, prawda? – powiedziała Candy. – Umiem przyrządzić kilka chińskich dań. – Chciała wymienić ich nazwy i może nawet zaprosić Uspy’ego na obiad z nią i z Derekiem, ale jej nowy znajomy powiedział:
– Słuszaj, u nas mało cziasu. Zaraz prijediet awtomobil i uwieziet tiebie na lotnisko. Tam tobie skażut, szto diełat, i kto nibud nawet prijediet po ciebie na lotnisko w Minnesocie. A kagda ty prijediesz w obóz, najdiesz mieżdu zwykłymi rabotnikami mojego druha, i on tiebie pomożet. U niego jest nieskończona mądrość, eto samyj balszoj duchowyj uczitiel naszych cziasów.
– O matko – powiedziała Candy. – To znaczy, że naprawdę muszę jechać? Dziś wieczorem?
– O tak, eto jasno. Tiebie nie nada ryzykować tiurmy, bo ona oczień zaszkodziłaby rozwoju twojego ducha. Dla mienia eto biez znaczienia, ja znaju kak przejrzeć ułudu, ale dla tiebie, krasiwej, wrażliwej dziewoczki, eto byłoby straszna. Oni diełaliby tam tobie różne straszne rzeczy, razbieraliby tiebie i w ogóle.
– Rany boskie!
– Da. Tak ty sama widisz, szto nam nada bojować z niemi ich bronią. Oni chocziut ograniczyć twoju swobodu cieleśnie, no tak my cieleśnie im uciekniem!
– Ojej – powiedziała Candy. – Nie wiem, co powiedzieć.
– Temu, kto znajet, nie nada goworit, a ten, kto goworit, niczewo nie znajet – rzekł Pete Uspy. – Dawaj mnie swoi kluczi.
Candy niepewnie wyciągnęła je z torebki. Zastanawiała się, czy nie powiedzieć Uspy’emu o Dereku i nie zostawić dla niego jakiejś wiadomości, postanowiła jednak, że napisze do kochanka list z wyjaśnieniem, gdy tylko dotrze do obozu Blagierów.