Kresy, miłość i morderstwo – porywająca historia oparta na prawdziwych wydarzeniach.
Kresowa opowieść. Monika to kolejna część fascynującego cyklu opowieści Edwarda Łysiaka o Kresach. Tym razem autor łączy wątki ukraińskie z kaszubskimi, a historię miłosną – z kryminalną.
Anna i Wojciech postanawiają pomóc w rozwikłaniu tajemniczej śmierci Moniki, dziewczyny, o której słyszeli podczas pobytu w Ukrainie. Gdy w ich ręce trafia pisany w języku jidysz pamiętnik, oboje są przekonani, że to właśnie w tych zapiskach odnajdą klucz do tragicznej zagadki. Łącząc przedśmiertne notatki Moniki z opowieścią młodej Żydówki Racheli, wyruszają w podróż na Kaszuby, gdzie mają nadzieję odnaleźć więcej przydatnych w ich prywatnym śledztwie tropów. Czy badając kolejne mroczne historie z przeszłości, uda im się dotrzeć do prawdy? I czy prawda zawsze warta jest tego, by ją ujawnić?
Do lektury zaprasza Wydawnictwo Novae Res. Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment książki Kresowa opowieść. Monika:
W POLSCE
Krzywice, maj 2017
Nie powiedziała, że przyjedzie. – Wojciech analizował w myślach spotkanie z Anną. – Nie powiedziała też, że nie przyjedzie, jednak tym, że przytuliła się i położyła głowę na moim ramieniu, dała mi nadzieję.
Bus pokonywał właśnie wzniesienie pod Wysokim Kościołem, gdy telefon Wojciecha zasygnalizował nadejście wiadomości.
„Dziękuję za spotkanie – przeczytał na WhatsAppie. Twoja propozycja mnie ucieszyła, jednak daj mi czas do namysłu. To wszystko nie jest takie proste. Anna”.
Co nie jest takie proste? – Wojciech wygasił ekran smartfona i ponownie oddał się rozmyślaniom. – Pakujesz niezbędne rzeczy, wsiadasz do busa i po czterdziestu minutach jesteś w Trzebnicy.
Bus minął Będków i wspinał się na ostatnie wzniesienie, za którym w pofałdowanej dolinie leżało to powiatowe miasto.
– Stąd do Krzywic jest tylko kwadrans taksówką – mówił półgłosem. – To w czym problem?
Kobieta w średnim wieku, siedząca przed nim, odwróciła się. Przeprosił ją uśmiechem.
A może nie chodzi o logistykę? – Naszła go kolejna myśl. – Może obawia się, że jej przyjazd będzie czymś więcej niż zwykłą przyjacielską wizytą? Że zmusi nas oboje do określenia się co do wspólnej przyszłości? Może o to jej chodzi? Tego jednak Wojciech nie wiedział.
* * *
Ze spotkania z Wojciechem Anna wracała tramwajem.
– Dzięki, ale naprawdę nie musisz się fatygować powiedziała, gdy chciał zamówić taksówkę. – Z pętli na Biskupinie dwójka zawiezie mnie prawie na miejsce.
Tramwaj dojeżdżał do placu Grunwaldzkiego, kiedy smartfon Anny zasygnalizował nadejście wiadomości.
Ech, ten Wojciech – pomyślała kobieta, wyjmując z torebki telefon. – Ledwie kwadrans temu się pożegnaliśmy, a on już szuka kontaktu. W sumie to nawet miłe. Zabija tę nieznośną samotność, ale ciekawe, na co on liczy? O czym myślał, gdy zapraszał mnie do siebie?
Otrzymana wiadomość ją zaskoczyła. Nie było żadnego tekstu, a jedynie emotikonki trzech czerwonych tulipanów. Nadawca się nie podpisał, a numer jego telefonu nic Annie nie mówił.
Kto to może być? – zastanawiała się. Po kilku minutach bezskutecznego przeglądania wspomnień schowała telefon do torebki. Gdy wysiadała z tramwaju, o tej dziwnej wiadomości już prawie nie pamiętała.
* * *
W Krzywicach Wojciech od razu udał się do pana Kazimierza, któremu powierzył opiekę nad domem i sadem.
– Długo pana Wojciecha nie było – stwierdził pan Kazimierz przy powitaniu. – My już myśleli, że na tej Ukrainie bandery pana… No wie pan.
– Nie, nic złego nam nie zrobili, tylko autobus się zepsuł.
– Chyba że tak. – Mieszkaniec Krzywic podał Wojciechowi klucze. – A wie pan, że Cygany po wsi chodzili?
– O! Pierwsze słyszę. Naprawdę?
– Tak. Taksówką dwie Cyganichy przyjechały. Taksówka na przystanku stała, a one po wsi chodziły. Jak nic, na kradzież przyjechały.
– I rzeczywiście coś ukradły?
– Nie, ale mało brakowało, a Juszczykowej renta by przepadła. Bo wie pan, rentę listonosz przyniósł i na stole leżała, kiedy Cyganichy do drzwi zapukały. Juszczykowa, głupia baba, nie zapytała, kto przychodzi, tylko drzwi otwarła. Cyganicha nogę za progiem postawiła, a Juszczykową strach wtedy obleciał. Drzwi zatrzasła i szybko klucz przekręciła. Juszczykowa mówiła, że taką łaciną Cyganicha rzuciła, jakiej ona w życiu nie słyszała. Nam nie dziwota to było, bo złodziejka na nogę utykała, jak do pana Wojciecha szła.
– Jak to? – Wojciech się zaniepokoił. – U mnie też były?
– A były, były – potwierdził pan Kazimierz. – Dom zamknięty był, do drzwi pięścią waliły, a potem dookoła chodziły, do szopy zaglądały i jabłka w sadzie zrywały, ale my z Mietkiem i Frankiem widłami je przegonili. Jabłek dużo nie wzięły, tyle co za pazuchę włożyły, a piersi takie wielkie miały, jakby dzieci karmiły i mleczne były.
– To ja panu za tę opiekę bardzo dziękuję. – Wojciech wyjął portmonetkę. – Tu jest stówa, jak się umawialiśmy, i jeszcze pięć dych za Cyganki. Czy może tak być?
– Może, może. – Mężczyzna chuchnął najpierw w jeden banknot, potem w drugi, i oba schował do kieszeni. – Pan Wojciech taki dobry człowiek jest, że drugiego takiego we wsi nie ma. To my jeszcze kłódkę za to kupimy.
– Jaką kłódkę? – Wojciech zmarszczył czoło. – O jakiej kłódce pan mówi?
– Mietek spawarkę ma i jak te Cyganichy my przegonili, to do bramy dwa ucha przyspawał, żeby na kłódkę zamykać, ale na kłódkę pieniędzy my nie mieli i śrubami ucha skręcili. A z tej Ukrainy to pan Wojciech jakiejś Ukrainki nie przywiózł? Ludzie mówią, że z nich dobre żony są.
– Panie Kazimierzu, o czym pan mówi? Jakie żony? Jakie Ukrainki?
– Pan Wojciech sam tak mieszka, a samemu trudno. Są we wsi wdowy i oko na pana Wojciecha mają, tylko śmiałości im brakuje. Pan Wojciech uczony taki, a one proste kobity są, jak ja.
– Nie jestem uczony i nie przywiozłem żadnej Ukrainki. – Wojciech położył dłoń na ramieniu pana Kazimierza. – Może nasza polska kobieta mnie odwiedzi, ale to nie jest pewne.
– Oj, przydałaby się panu Wojciechowi kobita, przydała. Żałość serce człowieka ściska, jak na pana patrzy. Z żoną i córką pan Wojciech kiedyś się spotka, ale najpierw życie trzeba przeżyć. Najlepiej, jak najlepiej, a bez kobity się nie da.
* * *
Nie doceniałem pana Kazimierza. – Przyznawał w myślach Wojciech, kładąc się spać. – Jak to on powiedział? Że nie można dobrze przeżyć życia bez kobiety? Chyba jednak inaczej to mówił, jakoś tak bardziej ekspresyjnie. I pomyśleć, że mówił to prosty człowiek, jak sam siebie określał. Człowiek, który najwyżej jakąś zawodówkę skończył. Czasem mądrość ludowa, jak się ją zwykło nazywać, jest bliższa życiowej prawdy niż opinie naukowych autorytetów – konstatował. Od pana Kazimierza mogę się dużo nauczyć.
Te rozmyślania sprawiły, że mimo późnej pory postanowił zatelefonować do Anny. Może jeszcze nie śpi? – Z tą myślą sięgnął po telefon. – Tylko co ja jej powiem? – Tego nie wiedział.
– Cześć, Wojciechu – usłyszał, zanim zdążył się przywitać.
Zapisała mój numer – ucieszył się.
– Czy coś się stało, że telefonujesz? Już prawie dwudziesta druga.
– Nie, nic się nie stało. Po prostu chciałem usłyszeć twój głos – improwizował.
– To miłe z twojej strony. A co robisz, że jeszcze nie śpisz?
– Próbuję zasnąć, ale mi się nie udaje.
– Ja też jestem już w łóżku. A ty spróbuj liczyć huculskie smereki, płaje i połoniny. Może one pomogą ci zasnąć.
– Pamiętasz te czarnohorskie wędrówki?
– Pamiętam i jeszcze raz dziękuję.
– Powtórzymy je kiedyś?
– Może, ale raczej nie dzisiaj – zaśmiała się. – Dzisiaj pora już spać. Dobranoc.
– Dobranoc – odpowiedział. – I życzę ci przyjemnych snów.
Krzywice, lipiec 2017
– To już jutro. – Wojciech składał odkurzacz. Zwykle sprzątał mieszkanie raz na dwa tygodnie, w parzyste soboty miesiąca, jednak tym razem zrobił to już po czterech dniach. Te nadprogramowe porządki były efektem zapowiedzianego przyjazdu Anny. Chciał ją przyjąć najlepiej, jak potrafił, a porządek i czystość miały mu w tym pomóc.
Był podekscytowany wizytą Anny. Miała przyjechać jutro, tak mówiła przez telefon. Nie wiedział tylko, czy na dwa tygodnie, jak zapraszał, czy na jeden dzień, jak stanowczo deklarowała.
Od powrotu z Ukrainy minęły dwa miesiące. Przedłużony pobyt u naszego wschodniego sąsiada, górska wycieczka zakończona przymusowym pobytem u podnóża Czarnohory oraz to, czego tam doświadczyli ułatwiły im lepsze poznanie się i emocjonalne zbliżenie. Pozwoliły przez krótki czas zapomnieć o samotności, tak bardzo dokuczającej obojgu. Niestety, wraz z powrotem do Polski uczucie to ponownie zagościło w jego wiejskim domu. Wizyta Anny dawała nadzieję na zmianę, a on chciał tej zmiany.
– Piętnaście lat bez żony i córki, to była wegetacja, nie życie. – Tak po powrocie z Ukrainy mówił Annie. Mówił, tłamszony przejmującą ciszą i pustką, gdy wracał do domu. Mówił, bojąc się nawrotu depresji, z którą walczył przez wiele lat po wypadku. Ale mówił też, do czego się w duchu przyznawał, chcąc wzbudzić współczucie Anny i skłonić ją do wspólnego zamieszkania. Chociaż od depresji się w końcu uwolnił, to daleko mu było do optymizmu i pogody ducha sprzed wypadku.
Był dwa razy w sanatorium. Wyjeżdżał tam nie tyle z zamiarem poprawy stanu zdrowia, ile licząc na poznanie kobiety, z którą mógłby się związać na stałe. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Zrezygnowany pogodził się z perspektywą spędzenia reszty życia w samotności, a finalnie w jednym z domów pomocy społecznej, gdy telefon od Magdy z propozycją wyjazdu do Ukrainy oddalił tę ponurą wizję.
Anna – pomyślał. – Anna może to zmienić.
* * *
Chleb upiekł tuż przed południem. Włożył go do wiklinowego koszyka i położył na środku stołu. Przykryty lnianym ręcznikiem, kusił zapachem. Zwykle robił wypieki według najprostszego przepisu, jednak dzisiaj do ciasta dodał prażone ziarna słonecznika i ozdobił nimi górę chleba. Spieczone wtopiły się w złocistobrązową skórę.
Kruchą kiełbasę kupił w jednym z trzebnickich sklepików, a malinowe pomidory od pani Juszczykowej. Ogórki miał z własnego ogrodu. Przygotował też tradycyjne wafle. Masę zrobił najprostszą z prostych. Składała się jedynie z cukru i mleka, ale jej przygotowanie wymagało dwugodzinnego stania przy kuchence i częstego mieszania. Suche wafle nabył w markecie. Przez wiele lat kupował wafle w firmowym sklepie obornickiego „Misia”, uważając je za najlepsze, ale zakład właśnie bankrutował i musiał poszukać innego producenta.
To wyglądał przez okno, to wracał do stołu. Anna powinna już być. Niecierpliwie spojrzał na zegarek. Pokazywał trzynastą dwadzieścia.
* * *
Taksówka zatrzymała się przed domem Wojciecha dziesięć minut później. Anna wysiadła na chodnik, a kierowca odczekał chwilę, aby przepuścić dostawczego busa, i wysiadł po stronie jezdni.
– Ruch tutaj mały, ale trzeba uważać – powiedział. Z bagażnika wyjął dużą walizkę na kółkach i postawił ją przed Anną. – Dwadzieścia siedem się należy.
Anna wręczyła kierowcy dwa banknoty.
– Reszty nie trzeba – powiedziała z uśmiechem.
Taksówkarz włożył pieniądze do portfela i podziękował.
– I polecam się na przyszłość. – Podał Annie wizytówkę.
* * *
Ktoś przyglądający się z boku atrakcyjnej blondynce w dżinsowych spodniach i podobnej kamizelce od razu poznałby, że kobieta znalazła się tutaj po raz pierwszy, a bliźniak, przed którym zatrzymała się taksówka, wprawił ją w zakłopotanie.
Rozglądała się wokół, wyjęła notes i czegoś w nim szukała, aby w końcu dostrzec numer siedemnaście. Nie był umieszczony na budynku, tak jak osiemnastka na drugiej części bliźniaka, ale na metalowej furtce, za którą rozpoczynał się betonowy, podniszczony chodnik. Kończył się on trzema schodami prowadzącymi na niedużą werandę tego poniemieckiego budynku pamiętającego, jak większość domów w Krzywicach, czasy pierwszej wojny światowej, a nawet wcześniejsze.
Tak, wieś, do której przyjechała Anna, swój rozkwit przeżywała właśnie wtedy – na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Ślady tego rozkwitu można było dostrzec chociażby na budynku pełniącym dawniej funkcję szkoły. Wypukły napis z betonu – 1913/1914 – umieszczony we wnęce jednej z jego ścian, nie pozostawiał cienia wątpliwości. Na ścianie szczytowej jednej ze stodół budowniczowie tak wmurowali cegły dziurawki, że ułożyły się one w rok 1887. To wtedy, u schyłku dziewiętnastego wieku, cesarstwo niemieckie, zjednoczone „krwią i żelazem” przez pruskiego premiera, a później Żelaznego Kanclerza Otto von Bismarcka, już okrzepło, a zwykli ludzie z ufnością, a może też z niemiecką butą i dumą, spoglądali w przyszłość. Jednak nie wszyscy. Było wielu takich, których zadawalała teraźniejszość oferowana przez gospodę pana Karauschke.
Gospoda mieściła się w najbardziej okazałym budynku we wsi, a składały się na nią sala balowa i sala konsump cyjna, nad którą, na piętrze, mieszkał właściciel gospody z rodziną.
Sala balowa posiadała scenę. Występowały na niej zespoły muzyczne, szkolne dzieci, a także osoby prowadzące zebrania mieszkańców. Po prawej stronie sali znajdował się balkon. Ciasnym tunelem prowadziły na niego kręte schody.
Do właściciela gospody należały też zabudowania gospodarcze i stodoła. Jedno z pomieszczeń było wyścielone słomą, a odpoczywali na niej ci, których zmogły procenty napojów oferowanych przez gospodę.
Przez krótki czas po wojnie gospodę prowadzili Polacy, jednak wobec powszechnej biedy i braku klientów zaprzestali działalności. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych miejscowe Koło Gospodyń Wiejskich w sali balowej urządzało zabawy, które nieraz kończyły się bójką. Jej powodem najczęściej były dziewczyny. Dyshonorem dla miejscowych chłopaków była bowiem sytuacja, w której „ich” dziewczyna „chodziła” z chłopcem z innej wsi. Zabawa była okazją, by dyshonor zamienić w honor, co często kończyło się interwencją milicji.
Z upływem czasu i z braku środków na remont część konsumpcyjna gospody powoli ulegała dewastacji i w końcu została rozebrana. Kilka lat temu władze gminy sfinansowały rewitalizację części balowej i obecnie pełni ona funkcję centrum kulturalnego wsi.
We wsi nigdy nie było kościoła, ale była dzwonnica. Przed wojną, o godzinie dwunastej, jej dzwon oznajmiał przerwę obiadową. Dzwonili mieszkańcy wsi w ustalonej kolejności, a punktualność była przestrzegana przez wszystkich. Po wojnie dzwonnica odzywała się jedynie wtedy, gdy zmarł któryś z mieszkańców. Ku rozpaczy dwóch niemieckich rodzin, które po wojnie zostały we wsi, i oburzeniu wielu ludzi, dzwonnicę polecił rozebrać proboszcz parafii, do której należała wieś, i zabrał dzwon. W międzyczasie władze kościelne zmieniły granice parafii i dzisiaj głosu dzwonu nie słyszą już ci, którzy poznali go tuż po wojnie, jako osadnicy.
Nie wiadomo, kim byli ci, którzy zdecydowali się na budowę bliźniaka zajmowanego przez Wojciecha i panią Juszczykową. Może byli rodziną, a może jedynie dobrymi znajomymi. W każdym razie ich dom, o oryginalnej architekturze, niespotykanej w całej wsi, przyciągał wzrok przybyszów, chociaż starym mieszkańcom Krzywic już spowszedniał i nie zwracali na niego uwagi.
Dom miał dwuspadowy dach kryty karpiówką. Ten rodzaj dachówki oraz cegły pustaki, które posłużyły do jego budowy, powstały w lokalnej cegielni. Próżno by jednak dzisiaj szukać choćby śladu jej istnienia. Po wojnie została rozebrana, a pozyskane cegły wykorzystano do odbudowy zniszczonych miast, głównie Warszawy. Jedynymi współczesnymi świadkami jej istnienia były dwie glinianki i dom cegielniany. Brzegi większej z glinianek, zarybionej, okupowali wędkarze. Były też one ulubioną, chociaż niebezpieczną, drogą powrotną szkolnych dzieci. Mniejsza pełniła funkcję rekreacyjną, mimo tego, że jej brzegi w większości porastała trzcina. Cegielnia znajdowała się między gliniankami, a między nią i szosą stał, i nadal stoi, dom cegielniany. W społeczności wiejskiej ta nazwa funkcjonuje od czasów wojny, a przekazali ją sami Niemcy, gdy przez kilka miesięcy 1945 roku ostatni z nich mieszkali razem z pierwszymi polskimi osadnikami. W czasach świetności cegielni dom zajmowali jej pracownicy. Po wojnie dawał schronienie osobom samotnym i takim, dla których zabrakło już niemieckich gospodarstw. Obecnie dom cegielniany należy do gminy, a jego pomieszczenia pełnią funkcję mieszkań socjalnych. W takim miejscu powstawały cegły i dachówki użyte do budowy bliźniaka zajmowanego przez Wojciecha i panią Juszczykową.
Od strony ulicy ich dom posiadał wykusz. Ciągnął się on niemal przez całą długość dachu, a każda połówka bliźniaka zawdzięczała mu dwa małe okna. Jedno zapewniało światło w mansardowym pokoju, a drugie na klatce schodowej. Od strony podwórza wspólny wykusz był krótszy, co pozwalało na wykonanie dwóch dodatkowych wykuszy – po jednym dla każdej połówki bliźniaka. One z kolei wpuszczały dzienne światło do tak małych pomieszczeń, że oprócz miejsca do spania nic innego nie mogło się w nich znaleźć.
Dom był podpiwniczony. Od czasów wojny, aż do lat osiemdziesiątych minionego wieku, przechowywano w piwnicy ziemniaki, buraki pastewne i warzywa z pola i przydomowego ogródka oraz dębowe beczki z kiszoną kapustą i ogórkami. Ich zawartość, przykryta również dębowymi deskami w kształcie półkoli i przyciśnięta kamieniami, była ekologicznym dodatkiem do obiadów przez długie, jesienne i zimowe miesiące. Po przemianach ustrojowych z 1989 roku, kiedy uprawa niewielkich pól i trzymanie domowego inwentarza stało się nieopłacalne, piwnica opustoszała. Z biegiem lat stawała się miejscem do przechowywania rzeczy już niepotrzebnych, ale takich, które szkoda było wyrzucić. Dużo czasu i energii musiał Wojciech poświęcić, aby z tej rupieciarni zrobić pomieszczenia zasługujące na miano piwnicy. Teraz cieszyły oko porządkiem i nieotynkowanymi ścianami. Skąd się one wzięły?
Bliźniak został wybudowany w miejscu zalewowym, w którym poziom wód gruntowych zawsze był wysoki. Wiosną, gdy topiły się śniegi, a wcześniej nigdy ich nie brakowało, jak również latem, po intensywnych opadach deszczu, ten poziom tak się podnosił, że w piwnicy bywało nawet dwadzieścia centymetrów wody. Z biegiem lat i przy cyklicznym zalewaniu na ścianach pojawił się grzyb, a pod jego wpływem tynk zaczął się kruszyć i odpadać. Poprzedni właściciel domu bezskutecznie walczył z grzybem i nieprzyjemnym zapachem pleśni, a w końcu skuł tynk i pozwolił cegłom oddychać. Wojciech taki stan zastał i go utrzymał, ograniczając się jedynie do sporadycznego odgrzybiania, co i tak było syzyfową pracą. Grzyb miał się dobrze i nic nie wskazywało na to, żeby miało się to zmienić.
Jedyną zmianą w pierwotnej bryle budynku był taras. Dobudował go poprzedni właściciel na prośbę żony. Ona, złożona przewlekłą chorobą, nie chciała ostatnich lat życia spędzić w czterech ścianach pokoju. Latem, przykuta do wózka, spędzała na tarasie większą część dnia. Wiosną i jesienią, z powodu chłodu, jedynie dwie, czasem trzy godziny. Obserwowała sad, który dla niej i jej męża, a teraz dla Wojciecha, był miejscem pracy, relaksu i czymś, czego żadne z nich nie zamieniłoby na nic innego.
Przed takim domem zatrzymał się taksówkarz, a teraz Anna stała przed furtką prowadzącą do połówki bliźniaka zajmowanej przez Wojciecha.
Furtkę można było otworzyć jedynie od strony budynku. Anna w jednej ręce trzymała torbę, a drugą sięgała przez górę furtki do zamka.
– Już idę – usłyszała głos Wojciecha, zza zamkniętych drzwi wejściowych. – Przepraszam. Przegapiłem moment, gdy przyjechałaś.
Anna zrezygnowała z próby sforsowania przeszkody i cierpliwie czekała na pomoc. Gospodarz w pospiechu zmienił papcie na obuwie, w którym zwykle pracował wokół domu, i szybkim krokiem podszedł do furtki.
– Raz jeszcze przepraszam. – Kwaśny uśmiech zagościł na jego twarzy. – Czymś się zająłem i…
– I przegapiłeś mój przyjazd? – W jej głosie nie było cienia pretensji. – Nie spodziewałam się takiego powitania powiedziała z wyraźną przekorą i zalotnością. – Ech, ty głuptasie. – Postawiła torbę, objęła Wojciecha i przylgnęła do niego całym ciałem.
* * *
– Jak minęła podróż? – Wojciech nalewał herbatę, ukradkiem spoglądając na gościa. Chciał z twarzy kobiety wyczytać nastrój, w jakim przyjechała, chociaż dla nie zaangażowanego emocjonalnie obserwatora nie byłoby to konieczne. Cała postać kobiety emanowała spokojem, pogodą ducha, zadowoleniem i odrobiną kokieterii.
– Nie przesadzaj z tą podróżą. – Upiła łyk herbaty. – To tylko czterdzieści kilometrów.
Mimo wspólnych przygód na Ukrainie, mimo wielu dni, które tam razem spędzili, i emocji, jakie im towarzyszyły, rozmowa przy stole się nie kleiła. Przeszkodą była niepewność i oczekiwania obojga co do charakteru tej wizyty oraz ich dalszych relacji. Oczekiwania skrywane, niewyrażane werbalnie, a jedynie pobudzające wyobraźnię i domysły.
– Chcesz zobaczyć moją posiadłość? – zapytał w końcu Wojciech, przerywając nieznośnie długą ciszę.
– To, mistrzu, prowadź. – Anna odwzajemniła uśmiech, kładąc dłoń na jego dłoni.
Ta propozycja ożywiła atmosferę. Wojciech, pan na włościach, jak czasem lubił sam siebie nazywać, poczuł się pewnie, a Anna z przyjemnością chłonęła każde jego słowo o domu i sadzie. Wiedziała, że dom w Krzywi cach i wszystko, co było wokół niego, to był cały świat Wojciecha. Świat, który sam stworzył i w którym znalazł namiastkę spokoju po tragicznym wypadku z dwa tysiące drugiego roku.
* * *
– Jestem pod wrażeniem – skomentowała to, co jej pokazał. Delektowała się smakiem czarnych porzeczek i malin, których pojedyncze owoce udawało się jeszcze znaleźć. Tyle pracy. Skąd wziąłeś na to czas?
– Wcześniejsza emerytura. – Wojciech schylił się i przez chwilę rozgarniał gęstwinę lekko pożółkłych liści.
– A te przegapiłem. – Podał Annie dwa duże ogórki. Będą na kolację.
– Spójrz tam. – Anna otwartą dłonią wskazała niebo nad starymi lipami rosnącymi przy drodze. – Chyba będzie burza. Te chmury są granatowe.
– Nie będzie, przejdzie bokiem. – Wojciech pokręcił głową. Burze z tamtego kierunku zwykle omijają Krzywice. Sprawdzę w Internecie, gdzie aktualnie pada. – Sięgnął po smartfon, jednak bezskutecznie przeszukiwał kieszenie bluzy i spodni. – Ech, ta pamięć – westchnął. – Telefon zostawiłem w domu.
Książkę Kresowa opowieść. Monika kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,