Jedno jest pewne. Wojna sprawia, że mocniej czuje się życie. I daje nam przekonanie, że jesteśmy wyjątkowi. Nie uwierzę, jeśli któryś z moich kolegów zaprzeczy. Szkoda tylko, że płaci się za to taką cenę.
Zawód reportera wojennego wciąż pozostaje domeną mężczyzn. Mało jest kobiet, które pokazują wojnę na pierwszej linii frontu. Ćpuny wojny to opowieść polskiej reporterki, która przedstawia życie codzienne kobiety korespondenta wojennego bez upiększeń i kompromisów: pęd na lotnisko, łapanie najlepszych połączeń. Szybko, szybciej. Ostrzał, ucieczka, adrenalina. Lajf, zsyłanie materiałów, kolejny lajf, znowu ostrzał. A także brutalna prawda o tym, co dzieje się po powrocie do domu.
Do lektury książki Anny Wojtachy zaprasza Wydawnictwo Bellona. Dziś w naszym serwisie prezentujemy jej premierowe fragmenty:
Jest mroźne lutowe przedpołudnie. Mam wolny dzień, co oznacza, że nie muszę o świcie zrywać się i gnać do redakcji. Mogę dłużej pospać. Wstaję więc koło dziesiątej, biorę prysznic i spokojnie zjadam śniadanie. Uwielbiam to. Zazwyczaj jem w pracy, nad klawiaturą komputera, pisząc i odbierając telefony jednocześnie. Czasami nawet nie pamiętam, że jadłam. Dziś jest inaczej. Spokojnie przeżuwam każdy kęs i przypominam sobie, co zaplanowałam. Nie jest tego dużo. Po prostu – cały dzień będę czytać. Przy moim wielkim zielonym fotelu piętrzą się książki. Reportaże i analizy sytuacji w Afganistanie, Pakistanie, Somalii, Syrii… Już za chwilę rozsiądę się wygodnie, wcześniej zadbam o to, aby w zasięgu ręki mieć kubek z zieloną herbatą, papierosy i popielniczkę. Najpierw jednak postanawiam wyczyścić buty. Kilka dni wcześniej kolega rozlał na imprezie drinka i krople burbona z colą trafiły na moje nowe kozaki z nubuku. Byłam wściekła, ale miał tak przerażoną minę, że szybko mu wybaczyłam. Dobrze wiedział, że w życiu każdego człowieka są pewne świętości. Dla mnie to buty. Zasiadam więc do ich czyszczenia. Specjalną szczoteczką metodycznie ścieram krople alkoholu z jasnej skóry. Nie idzie łatwo, jestem więc nawet zadowolona, kiedy pracę przerywa mi telefon. W dźwięki piosenki snującej się z radia wdziera się melodia z Helikoptera w ogniu, którą mam ustawioną zamiast standardowego dzwonka w telefonie. Na wyświetlaczu widzę: Górecki.
– Co tam, Piotruniu?
– Hej… – Głos Piotra ma tę charakterystyczną nutę, której nie lubię, bo oznacza, że coś się stało. Znamy się od lat i w sekundę jestem w stanie odczytać z najkrótszego choćby słowa jego nastrój i stan. Nie umie niczego przede mną ukryć, ja zresztą przed nim też.
– Co jest, Piotruś? – pytam zaniepokojona.
– Słuchaj… był ostrzał… w Syrii, w Homs… rakiety spadły i… Marie Colvin nie żyje…
Coś silnym, wprawnym uderzeniem podcina mi kolana. Sekundę później dostaję w żołądek i jednocześnie w głowę. Wirują chude badyle oszronionych drzew za oknem. Opieram się o blat stołu. Jestem pewna, że mam otwarte oczy, ale nic nie widzę.
– Anka?
Łapię powietrze jak ryba wyrzucona z wody. Siadam na krześle. Zaciskam powieki. Pod nimi twarz Marie patrzy na mnie, uśmiecha się, śmieje wręcz, jak wtedy, kiedy pod ostrzałem na granicy Izraela i Gazy leżałyśmy razem na ziemi, a rakiety jak zbrojne komety przelatywały nad naszymi głowami. Trochę nas to wtedy bawiło. Wtedy… Otwieram oczy i wciągam powietrze. Dopiero teraz jestem w stanie mówić.
– To pewne? Pamiętasz, jak było z…
– Pewne. Razem z Marie zginął Ochlik. Ten młody.
– Kurwa mać! Co więcej wiesz?
– Byli w centrum prasowym, zdaje się, że to nie był przypadkowy ostrzał. Aniu, zadzwonię później. Jestem w redakcji i…
– Dobra, wiem.
Zapalam papierosa i wciągam potężną chmurę dymu. Gdybym była teraz w redakcji, musiałabym zrobić to samo, co robi Piotr. Napisać krótki materiał o tym, że w Syrii zginęli reporterzy. Zaczynałby się pewnie od słów: „Tragiczny ostrzał w syryjskim mieście Homs. W jego wyniku w centrum prasowym zginęła dwójka wybitnych dziennikarzy – Marie Colvin i Rémi Ochlik”. I dalej: „Nieznane są na razie szczegóły tragedii, wiadomo jedynie, że dziennikarze przyjechali do centrum prasowego, aby nadać relacje. Marie Colvin miała pięćdziesiąt sześć lat, relacjonowała od lat konflikty zbrojne między innymi w Iraku, Afganistanie, Timorze Wschodnim, Albanii, Kosowie i Izraelu. Podczas walk na Sri Lance w 2001 roku straciła oko. Była uważana za jedną z najwybitniejszych korespondentek wojennych na świecie. Rémi Ochlik miał dwadzieścia osiem lat. Był laureatem prestiżowej nagrody World Press Photo”. I tyle. Na napisanie o tym, w jak wspaniałym stylu pracowała Marie, nie byłoby już miejsca. Na wspomnienie tego, że kiedy odłamek na Sri Lance wbił się jej w lewe oko, kategorycznie odmówiła przyjęcia narkozy, też nie. Zgodziła się tylko na znieczulenie miejscowe. Bo musiała wracać do pracy, nadal pisać, nadawać relacje, rozmawiać z ludźmi i pokazywać to, od czego niektórym robiło się słabo. Ochlik nie miał jeszcze trzydziestki, a zdobył już najważniejszą nagrodę fotograficzną świata za zdjęcie rebelianta w Libii, za którego plecami powiewała narodowa flaga. Miał cechę, która niemal gwarantuje reporterowi dobre zdjęcie czy materiał – ciekawość, graniczącą niekiedy ze wścibstwem, i odwagę, aby zmierzyć się z okrucieństwem, które sprawiało, że po powrocie do domu niektórzy z nas kompletnie fiksowali.
Kończę palić i wracam do czyszczenia butów. Próbuję uruchomić w sobie coś, co nazywam trybem terminatora, a co oznacza odcięcie łez od oczu i myślenia od głowy. Trenowałam ten mechanizm od lat. Jak mięśnie. Zazwyczaj działał. Musiał, bo nie zniosłabym widoku takiej ilości krwi i cierpienia. Każdy ma przecież swój limit, piasek w klepsydrze w końcu przesypuje się na jedną stronę. Ja zawsze potrafiłam ją odwrócić. Wracam więc do przerwanej czynności. Gumowe zęby szczoteczki targają powierzchnię buta. Mocniej i mocniej. Mocniej zaciskam zęby. W końcu puszczam.
– Cholera jasna! – krzyczę i łzy spływają mi po twarzy. Mechanizm nie zadziałał. Zawiódł wypracowany system odcinania się od śmierci. Znowu przede mną stanęła. Rozsiadła się we mnie. „Tępy, znajomy ból, znów stare blizny się otworzą…”, chodzą mi po głowie słowa piosenki Budki Suflera. Już nie próbuję się powstrzymywać. Po prostu siedzę i płaczę. Marie jest dla mnie… była… Nawet nie wiem, jak to nazwać. Pierwszy raz usłyszałam o niej, kiedy chodziłam do liceum. Wtedy nie nosiła jeszcze pirackiej opaski zasłaniającej martwe oko, a jej relacje robiły na mnie ogromne wrażenie. Była zawsze tam, gdzie najgorzej, pchała się tam, skąd uciekał każdy, kto tylko mógł. Wydawała mi się twarda i profesjonalna. I taka była. Kiedy poznałam ją w Izraelu, stała na wzgórzu, skąd widać było wykrwawiającą się Strefę Gazy. Chwilę rozmawiałyśmy, co dla mnie było swego rodzaju spełnieniem. Oto ona i ja stoimy w tym samym miejscu, relacjonując tę samą rzeź. Miała zmierzwione, kręcone, mocno już siwe włosy. Uśmiechała się do mnie, a chwilę później leżałyśmy razem, kuląc się przed rakietami. Byłam przeszczęśliwa, choć pewnie wielu trudno byłoby odnaleźć szczęście w takiej chwili. Przypominam sobie teraz to wszystko i odruchowo zaczynam robić to, co zawsze robiłam w ciężkich chwilach – sprzątać. Cholera, Maryśka, wysprzątałam przez ciebie całe mieszkanie, a ja naprawdę nie znoszę sprzątać! Wyszorowałam każdy centymetr kwadratowy łazienki i kuchni. Starłam kurze z książek i poukładałam rachunki w kolejności ich zapłaty. Tak, Marysiu. Zrobiłam też pranie i umyłam w środku lodówkę. Tak, kochana. Wysprzątałam nawet balkon, na którym od tygodni leżał zamarznięty śnieg i lód. Zerwałam go, roztrzaskałam, bo nie mogłam znieść myśli, że leżysz gdzieś tam, pod tymi cholernymi gruzami, a może rzucili cię już do jakiejś śmierdzącej kostnicy. Na podłogę, obok innych okaleczonych ciał. Obydwie przecież wiemy, jak to wygląda. Cholernie źle wygląda, Marysiu, cholernie źle. Potem jeszcze pomyślałam, że może do ciebie zadzwonię, ale nie mogłam znaleźć numeru. Nie mogłam, kurwa, znaleźć tego numeru, Marysiu. A potem byłam na ciebie zła, wiesz? Byłam zła, tak samo jak na Waldka Milewicza. Wtedy w maju też wysprzątałam mieszkanie. 7 maja 2004 roku moje mieszkanie lśniło. A potem wydrukowali te zdjęcia, a potem jeszcze kolejne. To jedno było wyjątkowo ohydne. Ciało Waldka rzucone na podłogę pikapa, w jakiejś groteskowej pozie. Twoje zdjęcia też wydrukują. Będą na szczęście niewyraźne. Że też nie zdążyłaś nadać swojej relacji wcześniej, Marysiu. Że też nie miałeś, Waldziu, w zwyczaju zakładać kamizelki kuloodpornej. Zresztą, mało kto z nas ma… Zresztą sam mówiłeś, że to taka śmiertelna robota…
Mieszkanie jest w idealnym stanie, a ja siedzę, pijąc drugi kieliszek wina, i czuję, że zaczyna szumieć mi w głowie. Emocje sprawiły, że alkohol rozkłada mnie wyjątkowo szybko. „Śmier-tel-na ro-bo-ta” – sylabizuję zdanie Waldka i oglądam główne wydania serwisów informacyjnych, w których pojawiają się wiadomości o śmierci Marie i Rémiego. Już wiadomo, że syryjski reżim wystrzelił swoje rakiety celowo właśnie w budynek, w którym przebywali dziennikarze. Znowu reporter stał się niewygodnym świadkiem masakry, znowu trzeba pogrozić mu palcem i powiedzieć: „spieprzaj”. To metoda wszystkich reżimów i wojen, stosowana od lat. Ale nie działa. Zamykanie granic, ostrzały hoteli, w których mieszkaliśmy, porwania i obcinanie głów. Wszystko na nic. Wojna jest potężną, miażdżącą siłą, ale my też jesteśmy silni i wcale nie tak łatwo nas skądś wyrzucić. Wracamy. Ze świeżo naładowanymi bateriami do kamer, z nowymi rolkami filmów w aparatach, z nowymi pomysłami, jak podjechać jeszcze bliżej, żeby pokazać jeszcze więcej. I tylko czasami przychodzi taki dzień jak dziś. Na ekranie telewizora zaczernione zdjęcie reportera.
Oglądanie przerywa mi telefon. W słuchawce głos Mariusza Starzyńskiego, mojego operatora kamery. Cenił Marie tak jak ja i tak jak ja wtedy, w Izraelu, był podekscytowany, że ją poznał.
– Na pewno już wiesz… – słyszę łagodny głos Mariusza. On zawsze ma łagodny głos. Nie przypominam sobie, żeby krzyczał. No chyba że: „Uwaga, leci!!!”, co oczywiście dotyczyło czegoś, co zaraz mogło na nas spaść. Często podczas wyjazdów chodził w krótkich spodenkach i trampkach. Nadawało mu to chłopięcy wygląd. W kąciku ust trzymał nieodłącznego papierosa i w najbardziej nieoczekiwanych, a niekiedy fatalnych dla nas momentach potrafił rozbrajająco powiedzieć: „Napiłbym się piwka…”. Kiedy było upalnie, Mariusz wkładał głowę pod kran. Dredy zatrzymywały wodę, a on twierdził, że jest mu dzięki temu chłodniej. Poza tym miał cechę, która w trakcie wyjazdów jest wręcz niezbędna: był bezkonfliktowy. Nie pamiętam, żebyśmy się kłócili. Często dziennikarze po powrocie do kraju nawet nie rozmawiali ze swoimi operatorami. Okazywało się, że spędzenie z kimś dużej ilości czasu, i to w skrajnie złych warunkach, to dla niektórych zbyt wiele. Z nami było inaczej. Niechętnie wracaliśmy do domów, a nasze żarty i wyczyny stawały się anegdotami.
– Wiem, Mariuszku… Dowiedziałam się przed południem. Przepraszam cię, ale zdaje się, że jestem wstawiona.
– Nie martw się, ja też. Musiałem wypić piwko i wiesz, tak sobie myślę, że tak się nie robi…
– Mnie się też zawsze wydawało, że pewni ludzie są nieśmiertelni… Choć przecież dawno powinno mi się przestać tak wydawać.
Jesteśmy wstrząśnięci śmiercią naszych kolegów, a jednocześnie oddalibyśmy wszystko, żeby być teraz w Syrii. Nosi nas od dłuższego czasu. Miesiące w domu wydają się wiecznością. Wojenne ćpuny, jak nas niektórzy nazywają, nie dostają swojej działki. Tak trudno to wytłumaczyć. Gdybyśmy tam byli, pewnie zdarzałyby się momenty, kiedy balibyśmy się o swoje życie, bo prawdopodobieństwo tego, że możemy wrócić w metalowej trumnie, byłoby duże, ale jednocześnie adrenalina pozwalałaby nam działać i zsyłać do firmy materiały. Nie spalibyśmy całymi dniami i nocami, ale nie odczuwalibyśmy zmęczenia, które spadałoby na nas dopiero w samolocie, w drodze do domu. Wtedy zasypialibyśmy, kompletnie nieprzytomni, w przepoconych koszulach i powycieranych dżinsach. Na razie jednak nie możemy liczyć na wyjazd. Z tysiąca powodów, o których nie chce nam się wspominać.
Nawet nie wiem, kiedy zrobiło się ciemno. Nie wiem, jak długo sprzątałam, nie wiem, jak długo rozmawiałam z Mariuszem. Kładę się, ale nie mogę zasnąć. Przewracam się z boku na bok. Zapadam w krótki sen i budzę się nagle. Nad ranem przypomina mi się Ogi, snajper specnazu, którego poznałam w Rosji. Przez jakiś czas byliśmy kochankami i przyjaciółmi. Potem już tylko i aż przyjaciółmi. Do dziś nie wiem, jak ma naprawdę na imię, może rzeczywiście Ogi. Zamykam oczy i przypominam go sobie. Wysiadamy z rozklekotanego tramwaju i idziemy w kierunku Patriarszych Prudów. To jedno z moich ulubionych miejsc w Moskwie, a wszystko przez Bułhakowa oczywiście. Ogi ma białą koszulę i niebieskie dżinsy. Jest bardzo wysoki i potężnie zbudowany. Swoimi długimi nogami stawia wielkie kroki, co sprawia, że ja muszę prawie biec, błagając go co chwila, żeby zwolnił.
– Przecież człapiemy jak stare baby – rzuca mi tylko przez ramię i ani trochę nie zwalnia.
Wreszcie skręcamy w Małą Bronną i kupujemy w ciastkarni bezy wielkie jak dłoń Ogiego, czyli naprawdę wielkie, i jeszcze ciastka z kremem, które Ogi pochłania w ilościach hurtowych. Po chwili siedzimy przy słynnym stawie na ławce i dyskutujemy, na której z nich mogli siedzieć bohaterowie Mistrza i Małgorzaty, kiedy zjawił się Woland.
– Powinieneś wiedzieć – mówię, otwierając pudełko z pachnącymi słodyczami. Ogi od razu wyciąga dłoń po ciastko i łapczywie pakuje je do ust.
– A skąd mam, do cholery, wiedzieć?! – mówi z pełnymi ustami, a tłusty krem kapie mu na koszulę. – No masz! To przez ciebie! – śmieje się, przeżuwając ciastko i ścierając krem z koszuli.
– A ty w ogóle czytałeś Mistrza i Małgorzatę? – pytam i wyciągam z pudełka bezę, która jednak zatrzymuje się w połowie drogi do moich ust, bo zdaje się, że trafiłam w czuły punkt. Oczy Ogiego stają się jeszcze bardziej zielone, a ukośna blizna na lewym policzku podjeżdża do góry. Przez następne minuty słucham wykładu o tym, że to, że jest komandosem i gania z karabinem, wcale nie znaczy, że nie ma mózgu.
– Przepraszam – mówię, lekko przestraszona, bo jeszcze nie widziałam Ogiego zdenerwowanego. Siedzi teraz nastroszony, ale z plamą na koszuli wygląda trochę groteskowo. – No, przepraszam!
– Cicho bądź! Muszę się jeszcze trochę na ciebie pogniewać, żeby nie wyjść na idiotę. Przeszkadzasz mi w skupianiu się! – mówi, nie patrząc na mnie, a kąciki jego ust lekko drgają.
– A mogę już zjeść bezę?
– Zezwalam – mówi żołnierskim, kategorycznym głosem. Wybuchamy śmiechem.
– Muszę się nauczyć na ciebie gniewać – oświadcza, wkładając do ust prawie całe ciastko.
– Lepiej się nie ucz, bo nie chciałabym zobaczyć, co się dzieje, kiedy się naprawdę wkurzysz – chowam głowę w ramionach, udając strach.
Ogi obejmuje mnie lekko i całuje w szyję.
– Chyba cię trochę kocham, wiesz? – szepcze mi do ucha.
– Ja ciebie chyba trochę też – odpowiadam i głaszczę go po nieogolonym policzku.
– W nocy mówiłaś przez sen. Coś o mamie, tylko tyle zrozumiałem. Coś się dzieje? – Zagląda mi w twarz.
– Nic się nie dzieje. Moja mama nie żyje. Od wielu lat. A co mówiłam?
– Przecież ci powiedziałem, że nie zrozumiałem, mówiłaś po polsku.
– Ogi, jedźmy na Worobiowe Góry! – Wstaję i strząsam z dżinsów okruchy ciastek.
– Co jest, Aniczka? – Ogi chwyta mnie za rękę i patrzy pytającym wzrokiem.
– Nic! Po prostu nie chcę o tym gadać… Jedźmy na Worobiowe!
– Ale to jest na drugim końcu…
– Proszę! – przerywam mu i robię minę małej dziewczynki, która zaraz się rozbeczy.
– Dobra, maleńka, jedziemy! – I zerka na swoją ubrudzoną koszulę.
– Kupię ci nową po drodze. – Wyprzedzam jego utyskiwanie.
Tłuczemy się metrem i autobusem. Kiedy już docieramy, siadam na betonowej balustradzie tarasu widokowego. Ogi znika na chwilę. Wraca z dwiema puszkami piwa i balonem w kształcie kota. Przywiązuje mi go do nadgarstka. Patrzę na niego pytająco.
– Żebyś mi się nie zgubiła – szczerzy swoje białe, idealnie równe zęby.
Siedzimy i wpatrujemy się w pejzaż przed nami. Słońce oświetla budynki i rzekę Moskwę. Biorę łyk zimnego piwa obołoń. Ogi robi to samo i mówi coś, co wraca do mnie właśnie teraz, nad ranem, kiedy moje myśli boksują się ze wspomnieniami.
– Myślę, Aniu, że trzeba w pewnym momencie pożegnać zmarłych i żyć dalej. To banalne, ale jeśli tego nie zrobisz, będziesz nieszczęśliwa. Całe życie będziesz nosić w sobie ból i pretensję, że właśnie ciebie to spotkało. Myślę, że twoja mama by tego nie chciała.
Patrzę na poharataną, zarośniętą twarz Ogiego. Kiedy mówi do mnie, ma w sobie nietypową dla niego łagodność. Wiem też, że ma rację.
Otwieram oczy i znowu jestem w swoim mieszkaniu. Worobiowe Góry rozpływają się, choć pod powiekami mam jeszcze twarz Ogiego. Obraz jednak rozmywa się, kiedy wstaję, żeby napić się wody. Stopami dotykam zimnej kuchennej posadzki. Za oknami lekko kołyszą się kasztanowce, które wiosną pokryją się pięknymi białymi kwiatami. Siadam na kuchennym blacie i patrzę na zegarek. Jest 3.37. Za późno, żeby zadzwonić do Piotra czy Mariusza, choć zdarzało się, że dzwoniliśmy do siebie o równie chorych porach. Zapalam papierosa i znowu zaczynam myśleć o Marie. Zginęła przecież, robiąc to, co kochała – próbuję tłumaczyć sobie fakt, że od kilkunastu godzin już jej nie ma. Relacjonowaniu wojen poświęciła całe swoje życie. Mogłaby opowiedzieć jeszcze dużo, ale widocznie to tam, w Homs, zamknął się jej czas. Tak jak czas mojej mamy, która odchodząc, pytała tylko o mnie, powtarzała bezustannie moje imię. Tak jak czas Waldka, który, zawsze uparty jak osioł, robił wszystko po swojemu i nic ani nikt nie był w stanie powstrzymać go przed pójściem swoją drogą. Ta jego ostatnia droga była akurat w Iraku.
Kładę się z powrotem do łóżka i wiem, że nadal nie zasnę. Moje myśli znowu wracają do Ogiego. Dopiero teraz, po latach, uświadamiam sobie, że to rosyjski snajper pomógł mi podjąć ostateczną decyzję, co tak naprawdę chcę robić i co jest ważne. Dopiero na moskiewskich wzgórzach, z balonikiem w kształcie kota przywiązanym do nadgarstka, podjęłam decyzję, którą Ogi nazwał wariacką, i dodał: „Niczego dobrego na wojnie nie znajdziesz, ale na pewno zobaczysz rzeczy, które odmienią cię na całe życie”. On już to wiedział, ja chciałam się przekonać na własnej skórze.
Na chwilę zasypiam płytkim snem, a kiedy się budzę, zaczyna wstawać dzień. Powoli i niechętnie. Jestem zła, że nie potrafię zasnąć. Nerwowo zerkam na zegarek. Jest prawie piąta. „Wojtacha, śpij, do cholery”, karcę sama siebie. To jednak nie pomaga. Zamykam oczy i powraca kolejne wspomnienie. Jeszcze wcześniejsze niż to z Worobiowych Gór.
Z ciemnego tła wyłania się postać. W dżinsach i nieodłącznej czarnej kurtce. Mówi zdecydowanym, mocnym głosem. Zapadam w trans i połykam każde jego słowo. Nie ma rzeczy ważniejszych i mój tata nawet nie próbuje przypominać, że powinnam się uczyć fizyki czy matematyki, przedmiotów, których nauka niezmiennie przyprawiała mnie o senność. Siedzę w fotelu, zaczyna się program Dziwny jest ten świat, dziecko Waldemara Milewicza. Program, który sprawia, że w letnie popołudnie, robiąc z tatą grilla, wypalam: „Tato, ja będę Milewiczem”. Ojciec, zazwyczaj spokojny, podnosi głowę znad pachnącej karkówki i krzyczy: „Zwariowałaś!”. Nie ma już jednak odwrotu. Podjęłam decyzję, a to z kolei oznacza, że zrobię to, co będę chciała.
– Idę na polonistykę, a potem będę dziennikarzem.
– Chciałaś iść na prawo – zrezygnowanym głosem mówi tata.
– Na prawo też pójdę.
– I na co jeszcze? – Teraz już jest rozbawiony.
– To już wszystko.
– Dobra, Milewicz, sałatę miałaś zrobić. Do roboty, bo mięso już prawie gotowe.
Wlokę się do kuchni robić sałatę. Temat znika, ale tylko na chwilę.
– Dziecko, co ty będziesz robić po polonistyce? Przecież nie będziesz uczyć w szkole, bo do tego to ty się nie nadajesz. – Tata po kolacji jest wyraźnie zmartwiony.
– Powiedziałam przecież, będę dziennikarzem. Będę podróżować jak Milewicz.
– Aniu, dziennikarstwo to jest ciężki zawód. Nikt ci nie pomoże. Gdzie ty znajdziesz pracę?
Obrażam się i człapię do swojego pokoju. Włączam ukochaną Trójkę i kolejny raz zaczynam czytać Ojca chrzestnego. „Amerigo Bonasera siedział w nowojorskim Sądzie Karnym Nr 3 i czekał na sprawiedliwość – zemstę na ludziach, którzy tak okrutnie skrzywdzili jego córkę, którzy usiłowali ją pohańbić”. Słyszę kroki taty na schodach. „Sędzia, mężczyzna o masywnej, ciężkiej twarzy, podwinął rękawy swej czarnej togi, jak gdyby zamierzał fizycznie ukarać dwóch młodych ludzi stojących przed jego stołem”. Otwierają się drzwi mojego pokoju i wchodzi tata.
Siada na brzegu łóżka.
– Znowu czytasz Ojca chrzestnego?
– Nie lubię cię – mamroczę, nie odrywając oczu od książki.
– A ja cię kocham. – Tata jest chyba lekko rozbawiony moim zachowaniem. – Aniu, będziesz robić w życiu, co tylko sobie wymarzysz, i ja ci będę kibicował, ale pamiętaj, że to jest bardzo trudny zawód, nie dla kobiety.
– A jaki zawód jest dla kobiety?! To bez sensu! Coś jest dla kobiet, a coś nie?
– Chciałaś być prawnikiem. Od dziecka. Mama była świetnym sędzią. To jest naprawdę dobra praca.
– Ale ja chcę podróżować.
– To będziesz podróżować, ale musisz mieć porządną pracę. – Tata broni swojego stanowiska.
– A dziennikarstwo to nie jest porządna praca?
– Jest, ale nie na wojnie! Ania, kobiety nie jeżdżą na wojnę!
– A ja będę!
– Jak zwykle jesteś uparta!
– Mam to po tobie!
– Nie kłóć się ze mną!
– Nie kłócę się! Ty we mnie nie wierzysz!
Nie doszliśmy wtedy z tatą do porozumienia. Dziś wiem, że nie miał racji, mówiąc, że to nie jest praca dla kobiet. Ale kobietom jest w niej zdecydowanie ciężej. Kilka lat później przekonuję się o tym, kiedy chcę dostać zgodę na wyjazd do Afganistanu. „Inaczej stoi się nad trumną zabitej reporterki niż reportera. To nie jest zabawa dla bab!”, słyszę od jednego z moich przełożonych. „Spadaj!”, myślę i dopinam swego. Kilka miesięcy później siedzę w samochodzie mknącym przez Kabul. Po plecach spływa mi pot, powietrze faluje, woda mineralna w butelce prawie się gotuje, na ulicy leżą wnętrzności zarżniętego barana. Jestem wystraszona i podekscytowana jednocześnie. Te uczucia będą mi towarzyszyć podczas każdego wyjazdu. Jak kod zapisany gdzieś pod skórą. Jak narkotyk, bez którego życie będzie nudne i miałkie.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Ćpuny wojny. Publikację Anny Wojtachy kupicie w popularnych księgarniach internetowych: